środa, 28 maja 2014

Kłopotliwy dar!

       Mieliście kiedyś kłopot z przyjętego prezenu?
       Każdy choć raz w życiu chyba coś takiego przeżył.
Kłopot rośnie proporcjonalnie z wartością podarunku: bo rodzi zobowiązanie, bo trzeba się zrewanżować, a może otrzymaliśmy coś, czego nie lubimy, albo nie daj Boże nie przepadamy za osobą darczyńcy; no i mamy kłopot i zamiast radości zagryzamy wargi i popadamy w zmartwienie.
       Niekiedy prezent nawet nas nie dotyczy, otrzymał go ktoś inny i tu kolejne niezadowolenie, może niekiedy zazdrość i inne niskie pobudki, które potrafią nam zatruć dobry humor na długie godziny, dni, a nawet lata.
Człowiek, to taka dziwna istota, która w owczym pędzie jest gotowy do przyklejania się do grona niezadowolonych, aniżeli tak po prostu powiedzieć z głębi serca: cieszę się z tobą twoim sukcesem, cieszę się z tego, że coś się tobie udało, że miałeś szczęście.
       Dzisiaj o kłopotliwym prezencie, który jest wielkim darem Boga  dla nas; o sakramencie chorych, albo jak to utarło się dawno temu: ostatnim namaszczeniu!
       To był dopiero kłopotliwy sakrament zwłaszcza w dawnych czasach.
Gdy chory był na łożu boleści, a najbliżsi dochodzili do wniosku, że nastała jego ostatnia godzina; gnali po kapłana, aby namaścił nieszczęśnika na ostatnią ziemską drogę.
Pozostali domownicy ze skrzyni dobywali najlepsze odzienie, zakładali je na bliskiego przed podróżą do wieczności i uczestniczyli w obrzędzie namaszczenia
       Kapłan po łacinie wypowiadał słowa przewidziane rytem i biedaczyska nawet nie pojmowali, że w słowach sakramentu nie tylko jest mowa o uzdrowieniu duszy; ale jeśli taka wola niebios, także pokrzepienie dla umęczonego chorobą ciała ich krewnego.
I tu niekiedy rodził się kłopot, gdy kandydat do wieczności poczuł się lepiej i wracał do zdrowia.
Radość wśród najbliższych gasła, gdy uświadamiali sobie, że od tej chwili pod swoim dachem będą mieli kogoś, kto już nie może kalać rąk namaszczonych przyziemną pracą i nie może powrócić do odzienia mniej eleganckiego.
Taki "święty balast" dla domu, w którym kolejna gęba do miski stawała się poważnym kłopotem zwłaszcza w biednych rodzinach[a takich była większość w owych czasach]
To ukształtowało zwyczaj, aby wyczekiwać z sakramentem do chwili, gdy nie będzie już szansy na powrót do żywych i z sakramentu chorych zrobił się sakrament umierających- ostatnie namaszczenie.
       Minęły wieki, a ten Boży dar jest nadal takim "kłopotliwym sakramentem": bo po co moja mama, ojciec, żona, czy inna bliska nam osoba ma przeżywać stres i być świadoma, że to już koniec?
       Księdza wzywa się nadal na styk i często dociera za po czasie i wtedy rozpoczynają się dysputy "domorosłych teologów": jaki ten kapłan nieżyciowy, babcia jest jeszcze trochę ciepła, a on mówi, że sakrament udziela się żywym i teraz już nie ma sensu.
Ale nasza mama tak była wierząca i należy jej się namaszczenie- prowadzą licytację już nie dla zmarłej, a dla swojego poczucia spokoju.
Wtedy uległy kapłan robi gest w kierunku ich natarczywości i udziela sakramentu warunkowo:"Jeżeli żyjesz....", no i dobrze, bo nikt do końca nie może wyrokować, kiedy człowiek przekracza próg wieczności.
      Sakrament chorych udziela się człowiekowi, gdy on tego chce i jest w stanie dolegliwości zagrażającej życiu: poważna choroba, podeszły wiek itd.
Można go otrzymywać wiele razy z zachowaniem rozsądku.
Bóg dał nam ten dar z miłości i troski o nasze zbawienie.
Kościół głosi, że otrzymujemy go po to, aby winy naszego życia z przeszłości nie przekreśliły naszej przepustki do nieba.
       Teraz odezwą się zaniepokojeni: A co w chwili śmierci nagłej, niespodziewanej, w wyniku zawału, wypadku itd. i nie ma czasu na ceremoniał, albo nie ma szafarza sakramentu w pobliżu?
       Jest coś takiego jak pragnienie łaski sakramentu i tu nie potrzeba długich godzin, aby zrodziła się myśl żalu i pragnienia.
Czas jest rzeczą względną i chwila może osiągnąć rozmiary wieków i zawsze człowiek w obliczu śmierci może wzbudzić żal i pragnienie pojednania. To już jest jednak poza naszym zrozumieniem.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czy chcę!
      Kilka dni temu kolejny raz sakrament chorych stał się kłopotliwy i to w wymiarze publicznym.
Pan Jaruzelski, zatwardziały ateista, ba: wróg Kościoła, który obsesyjnie manifestował swoją pogardę dla wiary i wyznawców Chrystusa[ pogrzebową mszę matki przeczekał poza kościołem, przez lata obsesyjnie prześladował oficerów, którzy wykazywali się brakiem lojalności i brali śluby w świątyniach itd]
Człowiek zbrodniczego systemu, który zapracował sobie na uroczyste wykluczenie z Kościoła, gdy obłożono go klątwą,odszedł z tego świata przyjmując sakrament chorych!
      To dopiero kłopot!
Panie Boże, czy nie za hojnie szafujesz przebaczeniem, aby takiemu człowiekowi wręczać przepustkę do pojednania i wiecznego szczęścia?
A Dobry Bóg uśmiecha się przyjażnie i mówi nam:
Zapomnieliście, co wam obiecałem słowami mojego Syna: szklanka wody podana spragnionemu nie zostanie ci zapomniana!!!
       W piątek zakończy  się ludzki spektakl "generała" i pewnie jeszcze wiele uczonych mężów będzie prowadziło dysputy na temat jego osoby.
Powstanie niezliczona ilość opracowań bardziej lub mnie naukowych; bardziej lub mnie bliskich prawdy.
Z pewnością na lata, może na zawsze pozostanie ból skrzywdzonych i tak musi po ludzku być!
       Panie Boże, dziękuję Tobie za uśmiech przebaczenia, którym łagodzisz nasze obawy co do naszej przyszłości.
Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz