środa, 26 września 2018

"Kler"-obraz powstały ze złej woli?



Zdarzają się sytuacje, które w człowieku skutkują wspomnieniem czegoś podobnego, co dane mu było przeżyć w przeszłości.
Mnie do takiego wspomnienia minionego czasu sprowokował film Smarzowskiego „Kler”.
Nie będę się silił na recenzję tego obrazu, i to z prostego powodu, bo tego filmu jeszcze nie widziałem.
Znam go jedynie z publicznych zapowiedzi i kampanii w mediach społecznościowych, które już od dobrych paru tygodni zapowiadały pojawienie się tego filmu na ekranach polskich kin.
Do tego, zupełnie niedawno było o nim głośno na naszym rodzimym festiwalu filmowym, gdzie dzieło Smarzowskiego (choć nie zdobyło statuetki ryczącego lawa), dostało nagrodę publiczności, przez wielu uznawaną za najważniejsze wyróżnienie.
Gdyby do tego dołożyć tasiemcowe kolejki ustawiające się przy kinowych kasach (bilety w przedsprzedaży rozeszły się w mig i pierwsze wolne foteliki na ten film można rezerwować dopiero na połowę grudnia!), to można stwierdzić, że „Kler”już odniósł sukces!
Nie wszyscy jednak z takim entuzjazmem wypowiadają się na temat tej produkcji. W niektórych mediach obrońcy nieskazitelnego wizerunku Kościoła poddają ją ostrej krytyce, jako wątpliwej wartości dzieło, które powstało tylko po to, by mu zaszkodzić i szargać święte wartości, tak ważne dla ogółu Polaków.
I tu przypomniałem sobie, że kiedyś osobiście odebrałem podobną ocenę, którą wyraził mój seminaryjny (trochę ode mnie starszy) kolega.
W jednym z minionych felietonów pisałem o spotkaniu z nobliwym obecnie kanonikiem, który chciał poznać treść „Koloratek”. Po trzech dniach od moich odwiedzin, jednak odesłał mi książki z informacją, że ich nie będzie czytał, bo napisałem je w złej intencji: „By opluwać księży i szkodzić Kościołowi!”
Nie musiałem wtedy długo czekać, by uświadomić sobie, że nie był to tylko jednorazowy odruch sprzeciwu „zgorszonego” kapłana, bo po kilku dniach inny ksiądz (także mój dawny kolega) poinformował mnie, że władze kościelne zakazały księżom czytania moich książek i jednocześnie zaleciły, by wiernym także sugerować wstrzemięźliwość co do ich lektury.
Idąc tym tokiem rozumowania, pan Smarzowski także popełnił swój film w złej intencji, co zdają się potwierdzać wszyscy ci, którzy rozpętali kampanię sprzeciwu wobec „Kleru”, choć Kościół oficjalnie milczy i próżno szukać jakiegokolwiek stanowiska hierarchów w tej kwestii.
I to musi zastanawiać?
Reżyser tego obrazu sam o sobie mówi, że jest daleko od Kościoła i nawet określa siebie jako człowieka niewierzącego, ale zdecydował się na pokazanie pewnych patologii, które dotykają tę instytucję, bo widzi w nich zło w czystej postaci.
To musi boleć i w takim kontekście zaklinanie rzeczywistości, czy marginalizacja problemu, z którym Kościół musi się zmierzyć, nie załatwi sprawy.
W ramach ochrony „dobrego imienia” religijnych wartości, na które powołują się przeciwnicy „Kleru”, w wielu miastach radni zdecydowali, że w ich kinach ten obraz nie będzie rozpowszechniany, bo jak uznali:”Nie pluje się na Matkę”(Matka-Kościół)
I znowu ośmielę się stwierdzić, że to nic nie da, bo za chwilę w punktach sprzedaży kolorowych brukowców ten film będzie dostępny dla setek tysięcy chcących go obejrzeć.
Po cichej cenzurze moich książek ośmieliłem się skierować (za pomocą „Księdza w cywilu”) apel do hierarchów, by lekturę „Koloratek” zalecili kapłanom i wiernym także, ale nie doczekałem się żadnej reakcji.
Kiedyś, za czasu mojej młodości, przy kinach istniały DKF (dyskusyjne kluby filmowe) i po seansach niektórych dokonań ekranowych, odbywały się panele dyskusyjne nad ich przesłaniem.
Może warto by było przy parafiach reaktywować (choćby tylko na ten jeden film) takie kluby, by w szczerej rozmowie zastanowić się nad przesłaniem „Kleru”, a później wnioski płynące z takowej dyskusji, przesyłać do tych, którzy najbardziej winni dbać o to, by nikt nie „opluwał Matki”, także ( a może przede wszystkim) ci, którzy stali się pierwowzorami fabularnych bohaterów tego obrazu.
Kryspin

środa, 19 września 2018

Kościół bez kapłanów, czy bez wiernych- co jest gorsze?



Jestem z tego pokolenia, które pamięta czasy, gdy z zazdrością patrzyło się na dobrobyt życia za żelazną kurtyną. Gdy my byliśmy w siermiężnej rzeczywistości realnego socjalizmu, oni tam na Zachodzie rozkoszowali się wolnością poglądów i marketami pełnymi kolorowych produktów, które wręcz zachęcały: „ kup mnie i ciesz się szczęściem!”
Mało komu z nas było dane, aby choć na chwilę dotknąć tego raju, no chyba że miał ciotkę po słusznej stronie i nasz decydent wydał mu paszport, który uprawniał do zagranicznych wojaży.
W tamtym czasie, gdy w Gnieźnie szlifowałem swoje przygotowanie do kapłańskiej służby, w Poznaniu zaledwie kilkadziesiąt metrów od diecezjalnego seminarium, po drugiej stronie katedry rozciągał się teren, na którym mieściły się budynki drugiego przybytku wykuwającego kadry do duchownego stanu.
Tam do kapłaństwa przygotowywali się tzw. „Dewizowcy”, a jaśniej rzecz ujmując przyszli duszpasterze, którzy po święceniach mieli obsługiwać parafie polonijne rozsiane po całym świecie.
Nam zwykłym księżowskim szaraczkom pozostawała perspektywa pracy w naszych diecezjalnych parafiach, no chyba, że ktoś odkrył w sobie misyjne powołanie.
Wtedy mógł zabiegać o możliwość realizacji siebie gdzieś na Czarnym Lądzie, bądź w tropikalnych kniejach dalekiej Papui.
Diecezjalni Biskupi niekiedy wyrażali zgodę na swoistą delegację dla takiego delikwenta, realizując przy tej okazji jedną z fundamentalnych powinności Kościoła nakazanych przez samego Chrystusa:”Idźcie i nauczajcie....”
Kilku z moich kolegów przez lata takiej formie szerzenia Ewangelii się poświęciło, i niektórzy po dziś dzień spełniają się jako misyjni duszpasterze.
Kiedy ostatnio przeczytaliśmy prasowe doniesienia o kłopotach kadrowych w niemieckim Kościele( ponad 2300 księży z zagranicy musi pracować w ich parafiach z braku niemieckich kapłanów), z lekkim przekąsem moglibyśmy stwierdzić, że chociaż w tym mogą nam pozazdrościć, bo póki co Hindus, czy jakiś inny ksiądz o ciemnej karnacji nie musi stać przy naszym ołtarzu, bo księży ci u nas dostatek.
Mnie w tym medialnym doniesieniu zaintrygowało to, że nasi zachodni bracia w katolickiej wierze, otwarcie stawiają warunki, jakim musiałby się poddać kapłan chcący wśród nich pracować.
Znajomość języka (potwierdzona egzaminem) nie była w tym najbardziej istotna.
W Kościele niemieckim duszpasterz musi liczyć się z głosem parafialnej wspólnoty, która ma istotny wpływ na charakter i kierunki duszpasterskiego działania.
Inaczej mówiąc-niemieccy wierni chcą być traktowani w sposób podmiotowy i decydować o wielu kierunkach kościelnej aktywności.
No i znowu odczuwam coś w rodzaju zazdrości i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że kolejny raz pozostajemy w tyle.
Kiedy jestem raz po raz bombardowany doniesieniami: a to że ksiądz proboszcz nie chciał pochować w godny sposób nieboraka, bo ten przed śmiercią rzadko nawiedzał świątynię, a to że nie ochrzcił dzieciaka rodzicom, gdyż ci sprowadzili na świat maleństwo przed sakramentalnym:Tak, a to że duszpasterz przez umyślnego(kościelnego) rozprowadzał wśród parafian puste koperty z informacją, ile należy do nich włożyć kasy i wrzucić na tacę przy najbliższej niedzielnej składce, a może jeszcze na koniec o księdzu, który apelował do owieczek, by w jego kościele była cicha składka, bo brzęk monet rozprasza jego święte skupienie podczas niedzielnej sumy; to odnoszę wrażenie, że nasz Kościół jest ciągle w czasach feudalizmu,w którym przywilej podmiotowości był zarezerwowany tylko dla nielicznych.
Może i jeszcze nie doszliśmy do stanu kryzysu kapłańskich powołań i prośmy Boga, by on ominął nasz Kościół na jak najdłuższe lata, ale?
No właśnie, obawiam się, że możemy doświadczyć paradoksalnej sytuacji, że w naszych świątyniach, choćby w trakcie niedzielnych nabożeństw, będzie więcej kapłanów, aniżeli modlących się tam wiernych.
Kryspin, 

środa, 12 września 2018

Czy Kościół powinien płacić podatki?



Wychowała pięcioro dzieci. W ich domu nigdy się nie przelewało, bo jej małżonek zmarł nagle, gdy najstarszy syn miał zaledwie 17 lat.
Kobieta została sama z gromadką do wykarmienia. Nie załamała się, choć w pierwszych tygodniach po stracie ukochanego przyszłość jej przyszłość była owiana ciemnymi chmurami.
Wtedy jej pierworodny, gdy widział troskę malującą się na jej smutnej twarzy, przysiadł tuż obok ni tuląc ją serdecznie powiedział:
-”Nie smuć się już mamo. Po ciemnych chmurach nastają słoneczne dni.
Dobry Bóg nie zostawi nas bez opieki, a my wszyscy już niedługo będziemy dorośli i będziemy zawsze pamiętali o tym, jak wiele serca nam oddałaś.”
To nie były tylko czcze zapewnienia; bo po latach, gdy cała piątka dorosła i zaczęła swoje samodzielne życie, zdecydowali zgodnie, że teraz nastał czas, by spłacali dług miłości.
W pierwszą niedzielę każdego miesiąca, i tak jest już od lat, przyjeżdżają do niej ze swoimi rodzinami na świąteczny obiad, a przy pożegnaniu zostawiają dyskretnie na kredensie koperty, w których są pieniądze dla niej.
W stosunku do skromnej emerytury, jest to znaczące wsparcie, za które ona jest im wdzięczna i nawet niekiedy żartuje, że gdyby urząd skarbowy dowiedział się o skali hojności jej dzieci, to pewnie wstrzymałby jej comiesięczną ZUS-owską jałmużnę.
No cóż?
Sądzę, że gdyby ktoś z urzędników wpadł na taki pomysł, to zebrałby solidne cięgi i uśmiech politowania nad jego głupotą i dezaprobata wyrażona znanym powszechnie gestem, byłby najłagodniejszą oceną takiego idiotyzmu.
Jesteśmy w przededniu wyborów do władz samorządowych i z tej okazji kandydaci na lokalnych mędrców, prześcigają się w obietnicach, że spełnią każdą, nawet irracjonalną zachciankę miejscowego elektoratu, byle tylko postawili znaczek przy ich nazwisku.
W licytacji na niekiedy bardzo radykalne pomysły prym wiodą ich partyjni liderzy, skwapliwie wykorzystując swoją rozpoznawalność i dostęp do mediów.
Liderka opcji politycznej mającej swoistą „alergię” na wszystko, co związane jest z Kościołem, odgrzała ostatnio dawno nie używanego politycznego „kotleta”, czyli sprawę podatków, których ta nie lubiana przez nią instytucja nie płaci, a powinna.
I tu spotykamy się z klasyczną manipulacją obliczoną na niewiedzę jednych, a poklask tych, którym zależy tylko na stawianiu zarzutów , niezależnie od tego, czy są zgodne z prawdą, czy nie.
Z pewnością ludzie Kościoła odniosą się do pytania szanownej pani przewodniczącej, ale nie będzie to dostatecznie wiarygodne dla nieprzejednanych.
Kościół płaci podatki!
Jako właściciel nieruchomości (pola uprawne, budynki przy parafiach, lub inne nieruchomości, które mogą służyć jako obiekty komercyjne) odprowadza stosowne podatki z zysków za najem lub dzierżawę. Księża zatrudnieni w szkołach (katecheci), czy w innych resortach (szpitale więziennictwo, wojsko), mają pobierany podatek od wynagrodzeń.
A co z kościelną tacą, ofiarami za kapłańskie posługi?
Czy od tych dochodów Kościół powinien płacić podatek?
Zasadniczo te pieniądze nie powinny podlegać takiemu obowiązkowi, bo ze swojej natury są one dobrowolną daniną, którą parafianie przeznaczają na funkcjonowanie ich wspólnoty, czyli: utrzymywanie kościoła i terenu wokół-remonty konserwacje, bieżące rachunki za energię i ogrzewanie itp.
Dla należytego funkcjonowania tego organizmu potrzebni są także księża (proboszczowie, wikariusze), których poszczególni członkowie parafialnej rodziny mają niejako na utrzymaniu.
Inną sprawą jest to, jeżeli miejscowy kapłan nie zadowala się tym, co łaska i ma wyznaczony taryfikator duchowych świadczeń.
W takim przypadku winien w biurze parafialnym obok tacy posiadać kasę fiskalną, nabijać na nią opłaty za kapłańską posługę i na koniec miesiąca odprowadzać fiskusowi podatek.
I tu dochodzimy do konsensusu-taki Kościół powinien płacić podatki!
Kryspin

środa, 5 września 2018

Czy Kościół jest sektą?



-”Nie chodzę do kościoła, gdy jest pełen spoconych tygodniowym pośpiechem ludzi, którzy najczęściej zachowują się jak uczestnicy partyjnego wiecu z czasu komuny. Trzeba być, zaliczyć cotygodniowy spęd, by przypadkiem parafialny nadzorca nie odnotował w pamięci naszej nieobecności. No i jeszcze jeden ważny powód - co ludzie powiedzą, gdy przy niedzielnym obiedzie przekażą sobie nowinę, że Kowalska kolejny raz nie pokazała się przy ołtarzu, a przecież na chorą nie wyglądała.
W takim jarmarcznym zgiełku: przy płaczliwym wrzasku dzieciaków znudzonych bezsensownym ślęczeniem w jednym miejscu i gapieniu się w plecy jakiegoś człowieka rozpierającego się w niewygodnej, kościelnej ławie, czy obserwowaniu (z poziomu czterolatka) szpaleru nóg tych stojących przed nimi; trudno mi było dostrzec Boga, i może dlatego zaczynałam rozumieć ich zniecierpliwienie i coraz głośniej powtarzane pytanie: kiedy wreszcie wrócimy do domu!
Nie umiem odnaleźć Boga w zatłoczonym kościele, ale przy okazji licznych wyjazdów służbowych staram się w danej miejscowości wejść do kościoła.
Siadam w półmroku gdzieś na końcu świątyni i milcząc chłonę bliskość Boga, który mówi do mnie. Zapominam o upływającym czasie i czuję się cudownie......”
    Gdyby na tym czytelniczka „Księdza w cywilu” zakończyła swój list, można by pozazdrościć jej tych spotkań z Bogiem, ale?
    W dalszej części Kobieta pisze o „ciemniejszej” stronie takiego przeżywania wiary, bo mieszka w małej miejscowości i wśród członków parafialnej wspólnoty czuje swoiste napiętnowanie.
Najgorsze, że miejscowi duszpasterze przyłączają się do grona zgorszonych jej „uczuleniem” na wspólnotowe przeżywanie eucharystycznych spotkań z Chrystusem w trakcie niedzielnych nabożeństw i w pouczających rozmowach stosują coś w rodzaju szantażu:
-”Nie żyjesz zgodnie z kościelnymi prawami (niedzielna msza, spowiedź raz do roku), czyli on jest teraz tobie niepotrzebny. Nie oczekuj więc od niego niczego w przyszłości.”
Przeciwnicy Kościoła (katolickiego szczególnie) lansują określenie, że jest on rodzajem sekty, która stosując swoisty szantaż, próbuje trzymać w ryzach swoich wyznawców.
Pozwolę sobie nie zgodzić się z takim stwierdzeniem, ale dla wielu osób, zwłaszcza dalekich od Kościoła, jego niektóre zasady noszą znamiona takowej.
Kiedy zapoznamy się z definicją określenia sekta:”Określenie grupy wyznawców, których poglądy religijne są sprzeczne z oficjalnie dominującą doktryną”- to w żaden sposób nie możemy Kościoła tym mianem określić.
    Mnie jednak zaniepokoiło co innego. Na samym końcu przytoczonej definicji możemy przeczytać o cechach sekty:
-misjonarska gorliwość,
-charyzmatyczny przywódca,
-monopol na prawdę,
-dławienie indywidualności.
     I tu znalazłoby się wiele swojsko brzmiących określeń, choć apologeci(obrońcy) kościelnego stanowiska zaraz dodali by, że w przypadku sekty te określenia noszą w sobie pejoratywną wymowę, a ich zbieżne brzmienie z cechami określającymi posłannictwo Kościół, to nabierają wartości pozytywnych.
Pewnie wypadałoby się zgodzić z takim stanowiskiem, ale nie do końca.
     Kościół jak najbardziej winien być misjonarsko gorliwym, dobrze, by na jego czele stał człowiek obdarzony charyzmą ( na każdym szczeblu kościelnej hierarchii), ale już co do trzeciej, to mam wątpliwości, bo monopol naprawdę zamyka drogę do międzywyznaniowego dialogu i oddala pragnienie Chrystusa:”Aby wszyscy byli jedno
Już na pewno nie mogę się zgodzić się na dławienie indywidualności, a w Kościele jest to częsta praktyka.
     Czytelniczka z przytoczonego powyżej listu wybrała inną drogę do Boga, ale czy przez to należy ją skreślić i powiedzieć, że On nie ciszy się z jej wiary, może inaczej manifestowanej, ale z pewnością także Mu miłej?
Kryspin,