wtorek, 27 grudnia 2022

Czy doroczna kolęda ma jeszcze sens?

Kiedy realizowałem się jako młody kapłan w dużej miejskiej parafii, szczególnym przeżyciem była kolęda rozpoczynająca się zaraz po świętach Bożego Narodzenia.

Od proboszcza odbieraliśmy kartoteki z umieszczonymi na nich personaliami naszych duszyczek i ruszaliśmy do ich domów.

Szczególnym przeżyciem były odwiedziny w okalających naszą parafię wiejskich przysiółkach, do których w czasie roztopów można było dojechać tylko użyczonym przez bogatszych mieszkańców ciągnikiem. Kiedy już udało się pokonać te niedogodności zmiennej aury, witały nas całe rodziny i jak pamiętam, dbały o to, aby te odwiedziny kapłana odbywały się w podniosłej i przyjaznej atmosferze.

Bardzo często te spotkania kończyły się poczęstunkiem, w trakcie którego mogliśmy zakosztować miejscowych specjałów i poczuć gościnność domowników.

Aby nie burzyć przyjemnej atmosfery, staraliśmy się nie poruszać tematów drażliwych, a takimi z pewnością byłyby pytania o systematyczność praktyk religijnych obecnych domowników, bo obie strony miały świadomość, że z tym bywało różnie, ale koniec końców liczyło się to, że pomimo zaniedbywania systematyczności w wywiązywaniu się ze swoich powinności wiary, to w tym szczególnym dniu odwiedzin duszpasterza deklarowali swoją wiarę, choć może nieco wyblakłą.

Na koniec tego duszpasterskiego rytuału wręczali nam kopertę dla proboszcza i dodatkowo rodzaj „gratisu” dla nas wikariuszy, palety jaj, które później rozdawaliśmy po rodzinie, wśród przyjaciół i biedniejszych ludzi z naszej parafii.

W tamtym okresie systematycznie uczęszczało do naszego kościoła tylko nieco ponad 40% z parafialnego stadka, ale doroczną kolędę przyjmowali prawie wszyscy i na palcach jednej ręki mogliśmy policzyć tych nielicznych, których drzwi przed kapłanami pozostawały zamknięte.

Z tego, co donoszą duszpasterze obecnie sprawujący swoją posługę, sytuacja uległa diametralnej zmianie i to w tym negatywnym kierunku.

Jeden z proboszczów dużej miejskiej parafii ze smutkiem stwierdził, że spośród 11000 zapisanych w parafialnych księgach wiernych, w niedzielnych nabożeństwach bierze udział mniej niż 2000 osób, co stanowi poniżej 20%.

-”Nie będziemy w tym roku realizowali tradycyjnej kolędy, kiedy tylko w co dziesiątym domu znajdziemy aprobatę do odwiedzin duszpasterza”- stwierdził z nieukrywanym smutkiem.

Inny z proboszczów zapowiedział, że nie życzy sobie kopert przy dorocznym spotkaniu w domach wiernych, aby nie dawać asumptu do szerzenia famy, iż one są tylko jedynym ważnym powodem takich spotkań.

Rozpoczynamy nowy rok i może to stosowny czas, aby zweryfikować dotychczasową strategię naszej wiary.

Za nami trudny czas covidovego armagedonu, który powywracał nam życie w wielu aspektach.

Ponad dwa lata życia w ograniczeniach z pewnością odbiło się także na naszym stosunku do kwestii wiary, ale to nie tłumaczy wszystkiego.

Pewnie już nie wrócą te czasy, kiedy księdzu wystarczyła magia sutanny, aby mógł budować swój dobry nastrój kogoś lepszego od szarej masy wiernych, którymi zarządzał.

Obecny Kościół stał się bardziej wymagającym, zwłaszcza od tych, których ustanowił jako przewodników wiary i dawno już minął czas bezkrytycznego akceptowania bylejakości tych, którzy winni w pokorze służby realizować swoje powołanie.

W kręgach hierarchicznych utarło się przekonanie, że jakość kapłanów jest prostym obrazem religijności Kościoła, a mnie się wydaje, że jest akurat odwrotnie.

To kapłani winni dźwigać świadomość, że od ich postawy zależy poziom religijności powierzonych ich opiece wiernych.

Kryspin 

wtorek, 20 grudnia 2022

 

Pokora służby, to jedyna nadzieja dla przyszłości Kościoła

Papież Franciszek nie przestaje zadziwiać i co chwilę daje nam kolejne przykłady, że jest nie tylko najważniejszym z hierarchów Kościoła, ale ponad wszystko odpowiedzialnym w swojej misji następcą św. Piotra.

Już od początku swojego pontyfikatu pokazał, że chciał w pełni realizować zasadę, iż będąc wywyższonym ponad wszystkich, stał się do końca sługą misji, którą zlecił mu sam Chrystus.

Od pierwszych chwil, kiedy konklawe powierzyło mu kierowanie Kościołem, nie przestał szokować łamiąc odwieczne zasady przynależne głowie tej instytucji.

Od dnia wyboru na najwyższy urząd w Kościele zdecydował, że niepotrzebne są mu papieskie komnaty, które zamienił na skromne mieszkanie w domu pielgrzyma i tam zamieszkał, aby być bliżej zwykłych ludzi.

Uważnym obserwatorom nie uszły uwadze także kolejne łamania watykańskiego protokołu, kiedy wypasioną limuzynę zamienił na skromny seryjny samochód, uznając go za wystarczający środek lokomocji i na dodatek ta słynna teczka z dokumentami, którą do tej pory zwyczajowo zajmował się towarzyszący papieżowi sekretarz, w przypadku Franciszka on sam ją nosi.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć jego wrażliwość na niedostatek i biedę, z którą muszą się mierzyć zwykli zjadacze chleba, to w pełni tłumaczy filozofię papieża, iż Kościół winien być otwartym na najbiedniejszych, bo oni są prawdziwym bogactwem tej wspólnoty, dlatego zasługują na szacunek i wsparcie, które nieustannie realizuje.

Ostatnio media doniosły o tym, że Franciszek zdeponował w watykańskiej centrali swoją decyzję o rezygnacji z zajmowanej godności i pewnie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, zważywszy na zaawansowany wiek papieża, który kończy obecnie 86 lat, ale on tę deklarację złożył już dawno temu, kiedy co dopiero rozpoczął swój pontyfikat.

To kolejny akt odpowiedzialności z jego strony i swego rodzaju wskazówka dla innych kościelnych dostojników, ale póki co Ojciec Święty pozostał osamotniony w swoim postanowieniu, bo jakoś nie słychać, aby inni hierarchowie poszli w jego ślady.

Dla kościelnych dostojników nadal zdaje się obowiązywać zasada przejścia w stan spoczynku po osiągnięciu 75 roku życia i nic nie jest wstanie wpłynąć na ich decyzję o wcześniejszym ustąpieniu.

Podobną zasadę stosuje się w przypadku kapłanów piastujących pomniejsze urzędy, z proboszczami parafialnymi włącznie.

Tak postawiony próg przejścia na emerytalne nic nie robienie sprawia, że wspólnoty parafialne skazane są po wielokroć na rządy ludzi dotkniętych nie tylko starczą demencją, ale i rodzajem złośliwości cechującej ludzi starszych nie mogących pogodzić się z ograniczeniami upływającego czasu.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć zbyt częste „zatrute kwiatki” skandali, którymi przesiąknięte jest parafialne codzienne życie, to najprostszym sposobem naprawy tych smrodków byłyby in blanco podpisane dymisje zajmowanych kościelnych stanowisk, co uprościłoby konieczne reakcje przełożonych i byłoby po sprawie.

„Ryba psuje się od głowy” i niestety to powiedzenie w przypadku kościelnych realiów ma wiele słuszności, bo aby oczyścić tę „stajnię Augiasza”, najprostszym i skutecznym posunięciem byłoby to, aby także hierarchowie w dniu dostąpienia tego szczególnego wyróżnienia jakie niesie w sobie biskupia sakra, także składali deklaracje rezygnacji z zajmowanego stanowiska i to nie tylko po upływie kanonicznego wieku, ale także w przypadkach, kiedy zwyczajnie przerosłaby ich odpowiedzialność zajmowanego urzędu.

Chrystus uczył całym sobą, że wielkość mierzona jest gotowością do służby (Mt 20, 26-28) i trochę szkoda, że Franciszek zdaje się być osamotnionym w zrozumieniu tego przesłania.

Potrafię jednak wyobrazić sobie, że wśród jego pomocników na każdym szczeblu kościelnej posługi znajdzie się spore grono tych, którzy w podobny sposób pojmują swoją posługę.

Gdyby było inaczej, to ciemno widzę przyszłość tego, co w swoim założeniu powołał do życia Zbawiciel ponad dwa tysiące lat temu.

Kryspin

wtorek, 13 grudnia 2022

 

Prezent dla małego Jezusa

Dosłownie dni dzielą nas od wspomnienia magicznej i jedynej w swoim rodzaju nocy, kiedy ponad dwa tysiące lat temu na przedmieściach Betlejem, w grocie służącej okolicznym pasterzom jako prowizoryczne schronienie dla ich zwierząt, na świat przyszedł ten, który stał się nadzieją dla wszystkich ludzi, zapowiadany przez proroków Zbawiciel, Mesjasz.

Jakże inaczej potoczyła się historia na przestrzeni stuleci i teraz zupełnie inaczej sposobimy się do przeżywania pamiątki tamtego czasu.

Od tygodni żyjemy przygotowaniami do odświętnego przeżywania narodzin tego, który i dla nas uosabia nadzieję na lepsze jutro przekraczające horyzont lat poza rzeczywistość tego co tu i teraz.

Już tylko w pamięci pielęgnujemy tamte wydarzenia i rzeczywistość ubogiego żłobu z betlejemskiej groty zmieniliśmy na ciepło naszych domostw, w których będziemy w gronie najbliższych celebrowali ten cud narodzin Boga.

Jak co roku nasila się przedświąteczna gorączka przygotowań, które akcentują wszyscy wokół nas.

Markety, współczesne „świątynie” konsumpcjonizmu już od jakiegoś czasu zmieniły swój wystrój i z każdego miejsca epatują zachętami do tego, abyśmy kupowali to, czego potrzeba naszym zamierzeniom, abyśmy w wyjątkowy sposób przygotowali swoje otoczenie do godnego przeżywania nadchodzących dni.

Jedynym zgrzytem obecnych przygotowań zdaje się być wszechobecna drożyzna, kiedy za zakupy trzeba nam zapłacić drożej, ale cóż, święta są takim wyzwaniem, że trzeba się pogodzić z tym faktem i wysupłać ostatni grosz, aby pod choinką i na świątecznym stole nie zabrakło niczego.

Może teraz na chwilę powróćmy do betlejemskiej groty. Tam z dala od zgiełku tych zamożnych, którzy w tym samym czasie nawiedzili to miasteczko, aby spełnić nakaz zapisu w spisie ludności zgodnym z miejscem pochodzenia, wygodnie rozlokowali się w okolicznych oberżach i w dostatku przeżywali tamten czas, kiedy niejako poza ich świadomością zdarzyło się coś, co w historii było najważniejsze.

Tylko okoliczni pasterze, ludzie codziennie mierzący się z niedostatkiem swojego losu, dostąpili wyróżnienia spotkania z tym, który podzielając niejako ich niedolę, narodził się w żłobie, który stał się pierwszym tronem Boga.

Oni zostali pierwszymi wygranymi tamtej tajemnicy, choć po ludzku nikomu ich życie nie mogło imponować.

Bezpośrednie przeżywanie tajemnicy bliskości z nowonarodzonym Bogiem to najważniejszy zysk, o którym niestety zapominamy w okowach tego, co wyznacza nasz czas świątecznego zabiegania.

Kiedy wspominam moje dziecięce lata i czas przygotowania do zbliżających się świąt, pamiętam magię codziennych porannych mszy roratnich i serduszka zawieszane na kościelnej choince.

Każde z nich oznaczało dobry uczynek względem drugiego człowieka, przez co staraliśmy się przygotować prezent dla małego Jezusa.

Za kilka dni zasiądziemy do odświętnego, wigilijnego stołu, będziemy łamali opłatek i życzyli sobie wszystkiego, co dobre.

Może warto jeszcze teraz, na dosłownie kilkadziesiąt godzin przed tę magią wzajemnej życzliwości zrobić sobie taki szybki rachunek sumienia, w którym przeanalizujemy nasze przygotowania do świątecznego spotkania z małym Jezusem.

Kiedy będziemy spoglądać na rozłożone pod świąteczną choinką prezenty, odpowiedzmy sobie, czy wśród nich znalazł się także prezent dla Niego?

I tak na koniec pragnę złożyć życzenia wszystkim, także i sobie, abyśmy przeżyli ten magiczny czas z prezentem dla małego Jezusa, bo wtedy będziemy doświadczali prawdziwej radości bliskości z najpiękniejszą tajemnicą, którą jest Boże Narodzenie.

Kryspin

wtorek, 6 grudnia 2022

 

Owoce epidemii

Minęły trzy lata od chwili, kiedy dane nam było przeżyć najgorsze doświadczenie, z którym przyszło się mierzyć naszemu pokoleniu, jakim stała się pandemia covidowa.

Po tym okresie traumy, kiedy wszyscy przeżywaliśmy przymusowe zamknięcie nie tylko gospodarki, ale i innych dziedzin naszego życia: zdalna nauka naszych dzieci, kościoły z limitem wiernych w czasie nabożeństw, wszechobecne maseczki i dystans w relacjach międzyludzkich, to wszystko musiało skutkować przygnębieniem i niepewnością co do jutra.

Dzięki Bogu tamten czas wydaje się być już tylko traumatyczną historią, choć jak zauważają wszyscy, świat wokół nas już na lata będzie się musiał mierzyć ze skutkami tamtego okresu.

Jak podają specjaliści, jeszcze długo będziemy musieli pracować nad rysami, które w świadomości naszych dzieci spowodowała nauka zdalna mająca wpływ na obniżenie edukacyjnego poziomu wiedzy naszych pociech, przedsiębiorcy jeszcze przez miesiące albo nawet lata będą zmuszeni do wytężonych wysiłków, aby gospodarka powróciła na tory wzrostu, aby powrócił optymizm znoju ich zaangażowania.

Poobijanym tym doświadczeniem ostatnich lat stał się także Kościół, bo chociaż zniesiono większość obostrzeń, gołym okiem daje się zauważyć, że daleko mu do kondycji kreatora sprawującego rząd dusz, kiedy w niedzielnych spotkaniach eucharystycznych cięgle jest wiele wolnych miejsc w kościelnych ławach, a obserwując masowy odpływ z ich wpływów ludzi młodych, to już jakby obraz nowej epidemii, choć z medycznego punktu widzenia, najgorsze winno być już tylko historią.

Trochę mnie dziwi podejście kościelnych optymistów, którzy posiłkując się zapewnieniem samego Chrystusa zapowiadającego niezniszczalność instytucji założonej z Bożej woli (...”na skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą”-Mt 16), zdają się być spokojni.

W tym duchu powołują się na przykłady z historii, zarówno tej odległej, kiedy młode drzewko wiary było wystawione na czas rzymskich prześladowań, jak i na bardziej nam bliskie doświadczenie z czasu komunistycznego terroru.

To prawda, że Kościół wychodził zwycięsko z tych doświadczeń, ale trzeba w tym miejscu zauważyć, że zawsze dane mu było mierzyć się z zewnętrznym wrogiem.

Teraz sytuacja jest zgoła odmienna, o czym może świadczyć chociażby list, który przysłała mi czytelniczka z południa Polski.

To emerytka określająca się jako osoba wierząca zmuszona w okresie pandemii do realizowania swoich obowiązków wiary zdalnie, uczestnicząc w niedzielnych nabożeństwach za pośrednictwem środków masowego przekazu, czyli mszy świętej transmitowanej w telewizji.

Teraz, kiedy zakończył się przymusowy lockdown, nie powróciła do stacjonarnych praktyk religijnych i napisała dlaczego:

-„Cenię mądre kazania i ciepło, które mam w domu. Nasz kościół -piękny, duży , jest niewyobrażalnie zimny, bo ogrzewania brak (kiedyś było, ale zepsuło się i od wielu lat nie działa). Proboszcz - niezwykle przebiegły ,chytry i skąpy nam się trafił, wyjeżdża w ciepłe kraje i tam się wygrzewa, choć kości jeszcze niestare i tłuszczyku sporo.”

Później dodała i inne powody zniechęcenia, którymi tłumaczy swoją decyzję pozostania w systemie zdalnego praktykowania wiary: pazerność duchownego, brak empatii do zwykłych ludzi i ciągłe dążenie do zaspakajania swoich potrzeb bez względu na cenę, jaką muszą ponosić wierni.

Choć covidowa epidemia na dobre uwolniła nas od siebie, to z pewnością nadal trwa w Kościele, który winien jak najszybciej dokonać swoistego lockdownu na tolerancję patologii w swoich szeregach i nie chodzi tylko o grube sprawy cięgle pozostające w nierozliczeniu, ale i zdawać by się mogło te mniejsze, jak naiwne przeświadczenie, że wierni z przymrużeniem oka będą patrzyli na codzienność kapłańskich przywar, którymi częstują ich w swojej pracy.

Emerytka z południowej diecezji zauważyła, że część wiernych z jej parafii poszukała alternatywy dla swoich religijnych potrzeb, przenosząc się na niedzielne nabożeństwa do sąsiednich parafii.

Wielu poszuka jednak swoich dróg wiary zupełnie poza Kościołem i z tej „epidemii” kiedyś Chrystus rozliczy tych, którzy od środka niszczą to, co od początku zadał im jako Boży depozyt.

Kryspin

wtorek, 29 listopada 2022

 

Adwent, oczekiwanie na nadzieję

Jesteśmy w trakcie adwentu, szczególnego czasu w kalendarzu Kościoła, który już z samej nazwy: adventus, który u schyłku starożytności oznaczał czas przybycia do miasta cesarza lub innego ważnego dostojnika, w tradycji chrześcijańskiej wiązał się z narodzinami Bożego Syna.

Nieodłącznym elementem, poprzedzającym takie zdarzenie było godne przygotowanie się na tę niecodzienną wizytę i dlatego Kościół od zarania nauczał, że wierni winni dokonać należytej staranności, aby w tygodniach poprzedzających narodziny Zbawiciela, uporządkować swoje życie na godne jego przyjęcie.

Przez wieki wierni byli pouczani, że adwent to czas pokutnego skupienia, aby poprzez post i wyrzeczenia jak najlepiej przygotować swoje dusze na godne przeżywanie tych jednych z ważniejszych chwil Bożego planu zbawienia, i w tym duchu wierzący realizowali swoje przygotowanie.

Obecnie Kościół nieco zmienił swoje zalecenia, uznając, że ten czas nie koniecznie winien być naznaczony pokutnym smutkiem, a zamiast tego w sercach wiernych winno dominować radosne oczekiwanie na spotkanie z nowonarodzonym Bożym Synem.

Pewnie w wielu parafialnych wspólnotach taki radosny nastrój będzie dominował w tych dniach i nic nie zmąci tego czasu.

W tym okresie ważnym jednak jest zachowanie właściwych proporcji w gradacji ważności, a w tej kwestii rodzą się jednak zagrożenia.

Takim zagrożeniem może się stać cała otoczka towarzysząca temu czasowi, kiedy markety od tygodni są wypacykowane świątecznymi ozdobami i wręcz krzyczą: kupuj.

Takim zagrożeniem może się stać choinka i wigilijny karp sposobiony na odświętny stół, czy paczki prezentów kuszących kolorowymi opakowaniami, budzące ciekawość i niepewność oczekiwań co do ich zawartości.

Te wszystkie składowe świątecznego podniecenia mogą być zagrożeniem, ale tylko wtedy, kiedy ponad nimi zatraci się sens tego czasu, gdy najważniejszym winien być gość tego niezwykłego wieczoru, nowonarodzony Boży Syn.

W godnym przygotowaniu do należytego przeżywania nadchodzących świat bardzo ważną rolę mają duszpasterze animując w wiernych potrzebę „prostowania dróg” dla przychodzącego do nas Bożego Posłańca.

Mądre nakierowywanie naszych sumień na potrzebę zmian tego, co w naszym życiu się pokopało, to istotny duszpasterski element i ku temu winny służyć między innymi mądre homilie na czas adwentu.

Tego samego należałoby oczekiwać od hierarchicznych przewodników naszych dróg, ale nie zawsze możemy liczyć na ich pasterską mądrość, czego wyrazem ostatnio stał się list jednego z ważniejszych diecezjalnych biskupów, który jakby pomijając istotę tego czasu, wezwał wiernych do gotowości walki z bliżej nieokreślonym wrogiem czyhającym na miotające się w swojej słabości duszyczki, i ani słowem nie wspomniał o nadziei związanej z narodzinami Tego, który jest ponad wszelkimi zakusami zła.

W pierwszej homilii, którą dane mi było wygłosić w mojej rodzimej parafii, przywołałem przykład Hitlera i Stalina, oraz innych siewców zła, akcentując, że ich czas przeminął w cieniu wielkości małego dziecka zrodzonego w Betlejem, gdzie dokonał się czas nadziei.

Publicysta, analizujący wyżej przywołany list hierarchy, nie szczędził mu krytyki w kwestii politycznego charakteru tego wystąpienia i na koniec zaapelował, aby ten powrócił do tego, co winno być istotą nauczania Kościoła, czyli duszpasterskiego wskazywania dróg tym, którzy swoje życie opierają na zawierzeniu Bożej mądrości.

Może warto porzucić obawy związane ze zmianami, które być może wywrócą polityczne układy, bo ponad tym wszystkim jest ten, na którego narodziny przygotowuje nas czas adwentu i tylko to ma znaczenie.

Kryspin

wtorek, 22 listopada 2022

ł

Wszyscy wierni tworzą Kościół.

W wywiadzie, który z proboszczem parafii gdzieś w południowej polskiej diecezji przeprowadzała dziennikarka, pojawiło się pytanie o czas jego posługi.

Ksiądz odpowiedział, że już drugą, pięcioletnią kadencję pracował w tej wspólnocie i po jej zakończeniu decyzją zwierzchników będzie musiał zmienić miejsce swojej posługi, i tak do końca nie wiedział, czy będzie nadal pracował w charakterze proboszcza, czy przyjdzie mu służyć w roli wikariusza w nowej parafii.

Wszystko bowiem zależało od oceny jego dotychczasowej pracy, której bardzo ważnym elementem miała być ocena nie tylko kurii, ale i jaką mu wystawią opinię dotychczasowi parafianie.

To bardzo ciekawa forma kapłańskiej służby, w której ważnym elementem byłaby kadencyjność funkcji i kariera uzależniona od jakości kapłańskiego działania.

Póki co, to jednak tylko literacka wizja, na którą pozwoliłem sobie w „Zatroskanej koloratce” i z rzeczywistością parafialnych realiów niewiele ma wspólnego, tak jak mało realnym wydawać by się mogło przesłanie z nieco już zapomnianego serialu „Plebania”, w którym bohaterowie tej kościelnej sagi wielokrotnie zaznaczali, że wszyscy wierni są Kościołem.

„-W Kościele liczy się tylko precedencja i posłuszeństwo”-wbijał na do głów wicerektor mojego seminarium sposobiąc nas do przyszłej kapłańskiej posługi i na koniec dodawał:

-”Kościół nigdy nie będzie klubem dyskusyjnym, a kapłani i wierni winni bez szemrania przyjmować decyzje diecezjalnych władz, jako ostateczne i naznaczone asystencją Ducha Świętego.

W jednej z parafii, o której donosiły ostatnio media, wierni niezadowoleni z postawy miejscowego proboszcza postanowili szukać ratunku u diecezjalnego biskupa, prosząc go o odwołanie tyrana, skłóconego z większością swoich owieczek.

W apelu skierowanym do kurialnego zwierzchnika wyartykułowali całą litanię zarzutów wobec księdza i liczyli na to, że hierarcha spełni ich żądania, ale zamiast tego, pojawiło się oświadczenie kościelnych władz, że po przeprowadzonym dochodzeniu nie stwierdzono uchybień ze strony ich duszpasterza i do żadnych zmian nie dojdzie.

To, że w wyniku konfliktu większość parafian zaczęło bojkotować jego osobę i w ramach protestu zaprzestali praktyk religijnych, to już tylko ich sprawa i wina.

Kościelni włodarze bardzo nie lubią, kiedy szara masa próbowałaby uświadamiać im, że podjęte przez nich decyzje powodują wiele zła i dlatego trwają w uporze nieomylności swojego zdania.

No i dzięki temu mamy rzeczywistość z jaką muszą się mierzyć parafialne owieczki, kiedy to na długi czas, nawet niekiedy na dziesiątki lat zostają skazani na nieusuwalnych proboszczów, którzy stają się swoistym bożym dopustem i czymś w rodzaju kary dla parafialnej wspólnoty.

Skazywanie na beznadzieję lepszego jutra w osobie skierowanego do parafii nieudolnego zarządcy nie jest jednak dogmatem i mogłoby stać się bezproblemowym, gdyby hierarchowie stosowali zasadę kadencyjności, która winna dotyczyć wszystkich funkcji w kościelnej posłudze.

Przed ponad czterdziestu laty poznałem Paulina, proboszcza małego sanktuarium w diecezji gnieźnieńskiej.

Kiedy przybliżał mi zasady funkcjonowania zarządzanej przez niego wspólnoty, wspomniał, że w gronie jego zakonnych pomocników był były generał Paulinów, który po zakończeniu swojej kadencji został skierowany do tej parafii w charakterze wikariusza i nikt w zakonie nie widział w tym nic nadzwyczajnego.

Mój gospodarz na koniec naszej rozmowy, odnosząc się do swojej funkcji dodał, że i on po wyznaczonym okresie odejdzie z zajmowanego stanowiska, a jego zadania przejmie inny zakonnik wyznaczony przez aktualnie sprawującego swoją funkcję generała wspólnoty.

Kościół jako wspólnota nie jest już niemą i bezrozumną masą bez możliwości decydowania o istotnych dla wiernych sprawach i jeżeli tego nie przyjmą do wiadomości ci, których historia postawiła na piedestale władzy, to coraz częściej będą się musieli mierzyć z głosem niezadowolenia tych, którzy co prawda nie będąc w hierarchicznym szeregu, także są Kościołem.

Kryspin

wtorek, 15 listopada 2022

 

Siewcy nienawiści.

Kiedy Neron, satrapa dzierżący władzę w Rzymie wprowadził w życie swój chory plan, aby spalić Wieczne Miasto, po nie w czasie zrozumiał, że było to na tyle głupie, iż mogłoby wzniecić bunt poddanych, pod namową swoich klakierów skierował odium gniewu na garstkę chrześcijan, jako sprawców nieszczęścia obywateli.

Historia zapisała to jako pretekst do festiwalu nienawiści, który doprowadził do pogromu tych, którzy w żaden sposób nie zasłużyli na śmierć w trakcie krwawych igrzysk zorganizowanych w rzymskim cyrku.

Wtedy wystarczył impuls rzucony wśród gawiedzi, aby rozgorzał ogień nienawiści.

To nie jedyny przykład, kiedy rozum został skutecznie pozbawiony prawa do trzeźwego osądu i został zastąpiony chyba najgorszym z ludzkich instynktów, bezmyślną nienawiścią.

Przez ponad dwa tysiące lat tego doświadczali także żydzi, wspólnota chyba najbardziej prześladowana z nienawiści, która swoje apogeum osiągnęła w okresie poprzedzającym II Wojnę Światową, zupełnie niedaleko od nas w nazistowskich Niemczech.

Zbrodnie w tym reżimie stały się czymś normalnym bez jakiegokolwiek powodu i historia już na zawsze zapamiętała je jako „szoah-holokaust” narodu żydowskiego.

Wystarczyło kilka lat prania rozumu w niemieckim narodzie, aby w świadomości tych ludzi zupełnie zatraciło się poczucie, że nienawiść może prowadzić do tak niewyobrażalnego zła.

Większość z tych, którzy ubabrali swoje sumienia krwią niewinnych ofiar systemu, późno, bo dopiero po niewczasie uznało, że stali się ofiarami tych, którzy w cieniu swoich gabinetów władzy stworzyli ten system pogardy.

Ich spóźnioną refleksję podzielił Trybunał w Norymberdze osądzając zbrodnie tych, którzy byli inspiratorami tego nieszczęścia.

Przyznam, że z przerażeniem obserwuję to, co dzieje się w naszej rzeczywistości tu i teraz.

Od lat nakręca się spirala nienawiści w naszym społeczeństwie, nieustannie podsycana przez osoby aspirujące do dzierżenia władzy nad naszym narodem.

Co prawda politycy tłumaczą, że jest no normalna walka o przyszłość dla maluczkich, co podkreślają w kolejnych swoich wystąpieniach, ale trudno w tym wszystkim doszukać się sporu na programy, a zamiast tego coraz częściej słyszymy rzucane slogany o tym, jak złym jest adwersarz w politycznej rozgrywce.

Może i można by puścić mimo uszu ten polityczny bełkot, gdyby nie to, że w przekazie i to wcale nie podprogowym, dominują akcenty obliczone na wzbudzanie nienawiści w potencjalnych adresatach ich przekazu.

To w prosty sposób może prowadzić do stworzenia lawiny, której skutków nie jest wstanie nikt przewidzieć.

Politycy w naszej rzeczywistości muszą jednak przyjmować odpowiedzialność za słowa, które w odbiorcach skutkują złem.

Takim ostatnim przykładem może być chociażby atak pijanego faceta, który nożem potraktował kierowcę biskupa.

To tylko najnowszy przykład działania nacechowanego nienawiścią, i to musi niepokoić.

Kościół może się nie podobać wielu zawiedzionym jego politycznym zaangażowaniem, ale to nie usprawiedliwia nienawiści wobec tych, którzy widzą w nim swoje miejsce.

Jeszcze kilka miesięcy i polaryzacja politycznych adwersarzy zblednie.

Pewnie powstaną kolejne obozy władzy i nowa opozycja do niej, i tylko w gawiedzi pozostanie coś na kształt moralnego kaca i refleksja, że ta nowa rzeczywistość wcale nie jest nowa.

I tylko, przynajmniej mam taką nadzieję, historia dokona oceny tych, którzy podgrzewali ten festiwal zła.

Pewnie nie będzie trybunału, który w aspekcie prawnym oceniłby ich winę czy jej brak, ale w pamięci tych, którzy zostali manipulowani ich bełkotem, winni zostać zapamiętali jako siewcy podziałów i jako tacy powinni być objęci infamią.

Tylko tyle i aż tyle.

Kryspin

wtorek, 8 listopada 2022

 

Non possumus.

Kiedy sięgam pamięcią do połowy lat siedemdziesiątych minionego wieku, czasu mojej decyzji o związaniu przyszłości z kapłaństwem, polski Kościół był w głębokiej opozycji do ówczesnej, socjalistycznej władzy i musiał się borykać z absurdalnymi i złośliwymi zarazem posunięciami świeckich decydentów, którzy uprzykrzali życie nie tylko wiernym, ale i ich duchowym przewodnikom.

Paradoksalnie jednak ten okres był dla Kościoła czasem stabilnego trwania dzięki wielkim przedstawicielom naszego Episkopatu z kardynałem Wyszyńskim na czele, którego historia zapamięta jako niezłomnego strażnika niezależności tej instytucji nigdy nie godzącym się na jakiekolwiek kompromisy z jego wrogami.

W tym miejscu warto także przywołać w pamięci jednego z hierarchów z południowej diecezji, biskupa Tokarczuka, który wykorzystując upartość swoich wiernych w budowie nowych świątyń, co przy powszechnej obstrukcji lokalnych władz w udzielaniu pozwoleń na budowę sakralnych budynków, stawało się zmorą lokalnych kacyków, bo świątynie powstawały niczym grzyby po deszczu.

Za cichym przyzwoleniem diecezjalnego szefa, parafianie posługiwali się chytrym podstępem, budując niby budynek mający w przyszłości pełnić funkcje mieszkalne, a po ukończeniu inwestycji prywatni właściciele w formie darowizny przekazywali je na cele sakralne.

Tworzenie nowych jednostek parafialnych nie miałoby sensu, gdyby brakowało kapłanów do ich administrowania, ale i w tym wypadku diecezja nie miała problemów, bo w tamtym czasie kandydaci do służby ołtarza zapełniali po brzegi seminaryjne mury.

Pozostając w historii polskiego Kościoła nie sposób pominąć chyba ostatniego z wielkich hierarchów, bezpośredniego następcy po Prymasie Tysiąclecia, kardynała Glempa, którego okres przewodniczenia naszemu Kościołowi przypadł chyba na najtrudniejszy okres końcówki stanu wojennego, który socjalistycznym władzom zwyczajnie się nie udał, bo nie udało im się sprowokować narodu do siłowego rozwiązania politycznego kryzysu.

To w prosty sposób doprowadziło do kolejnej prowokacji, której ofiarą stał się kapelan Solidarności ksiądz Popiełuszko.

Jego bestialska śmierć miała zaowocować wznieceniem niepokojów społecznych, których zakończenie miało ostatecznie spowodować siłowe spacyfikowanie nie tylko wzburzonych Polaków, ale i doprowadzić do zmarginalizowania naszego Kościoła, jako głównego wroga reżimowego systemu.

Pewnie sprawy mogłyby się potoczyć w najbardziej czarnym kierunku, gdyby nie Prymas Glemp tonujący wzburzenie rodaków.

To nie był łatwy czas dla Kardynała, bo wielu jeszcze przez lata miało mu za złe, że wtedy nie poprowadził rodaków do otwartej konfrontacji z siłami zła.

Historia jednak udowodniła, że się nie mylił i uchronił naród przed krwawą tragedią.

No i doszliśmy do przełomu w relacjach Kościoła z władzami, kiedy nastał czas po obaleniu systemu w początku lat 90-tych.

Kościół od tego czasu nie tylko mógł napawać się wolnością, ale także pełnymi garściami(dzięki podpisanej umowie konkordatowej) czerpać korzyści z nowego układu: do szkół powróciła nauka religii, a biskupi i nawet szeregowi kapłani stali się honorowymi uczestnikami świeckich uroczystości.

Od ponad trzydziestu lat mamy jednak do czynienia ze swoistym paradoksem. Kościół trwa w przyjaźni z tronem, ale chyba nie do końca mu służy taka sytuacja, czego dowodem jest ciągle pogarszająca się kondycja wiary, której nie do końca można tłumaczyć laicyzacją.

-”Rzeczy Bożych na ołtarzu cesarza nam składać nie wolno-Non possumus!

Te słowa Prymasa Wyszyńskiego definiują wszystko, choć wypowiedział je w 1953 roku komunistycznym władzom, ich aktualność winna determinować postępowanie Kościoła także i dziś.

Szkoda, że nie ma już tak wielkich ludzi w gronie naszych pasterzy.

Kryspin

środa, 2 listopada 2022

 

Kościół nie musi być plagiatorem w rządzie dusz.

Kiedy w połowie lat 90-tych twórca WOŚP(Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy) postanowił wynagrodzić zaangażowanie dziesiątków tysięcy wolontariuszy pracujących przy corocznych zbiórkach pieniędzy na szczytne cele, zorganizował dla nich imprezę muzyczną nadając jej nazwę: ”Przystanek Woodstock”.

Choć po kilku latach musiał zrezygnować z nazwy związanej z legendarnym festiwalem dzieci kwiatów i dokonał zmiany na: „Pol'and'Rock Festival”, to w niczym nie przekreśliło zainteresowania jego imprezą i do miejsc rockowej uczty ciągnęły coraz większe rzesze młodych najczęściej ludzi, aby w swoim gronie przeżywać swoiste sacrum muzycznych uniesień.

Nie potrzeba było długo czekać, by na horyzoncie zdarzeń pojawili się naśladowcy idei pana Owsiaka, zamierzający ugrać swoje przy blasku sukcesu imprezy firmowanej logiem WOŚP.

Wśród naśladowców (niektórzy użyliby określenia- plagiatorów) na poczesne miejsce wybiła się inicjatywa związana ze środowiskami kościelnymi i powołała do życia wydarzenie muzyczne i ewangelizacyjne zarazem, o nazwie :”Przystanek Jezus”.

Nieukrywaną intencją powstania tej inicjatywy była możliwość ewangelizacji młodych uczestników rockowego festiwalu, co jednak patrząc z perspektywy minionych lat, przyniosło mizerny, aby nie powiedzieć, żaden skutek.

W ostatnich dniach, przy okazji corocznych świąt upamiętniających naszych zmarłych, w niektórych parafiach zaczęto popularyzować marsze Wszystkich Świętych połączone z ideą beztroskiej zabawy w przebraniach wzorowanych na historycznych strojach ludzi, których na przestrzeni dziejów Kościół wyniósł do chwały ołtarzy.

Trudno w tym wszystkim nie zauważyć naśladownictwa do importowanego na nasz grunt amerykańskiego zwyczaju Halloween, w trakcie którego dzieciaki przebrane w ociekające sztuczną krwią odzienia maszerują od domu do domu, aby napełnić swoje torby słodyczami.

Pewnie, że można utrzymywać, że to wcale nie jest jakiś świecki zwyczaj, bo przecież w głęboko zakorzenionym w kulturze chrześcijańskiej Meksyku takie korowody przy okazji Wszystkich Świętych od niepamiętnych czasów się odbywają i nikomu to nie przeszkadza.

To prawda, ale jest subtelna różnica w filozofii obchodzenia wspomnienia zmarłych w dalekim kraju diametralnie różniącym się od tego, czym od wieków charakteryzuje się nasza tradycja.

Niestety Kościół kolejny raz posłużył się chęcią podpięcia się pod to, co do nas przyszło z zewnątrz i to nie mające wiele wspólnego z naszą religijnością.

Za nami dwa bardzo ważne dni historii zbawczego planu, który Chrystus zrealizował dla wszystkich ludzi, kiedy zdecydował się własnym cierpieniem odkupić ludzkie niedoskonałości, aby zbawienie nie było tylko nagrodą dla nielicznych.

Często akcentuje się atmosferę zadumy, kiedy odwiedzamy mogiły naszych bliskich, którzy już przeszli granicę czasu zasługi i przyznam, że brakuje mi w tym wszystkim przesłania, aby te nasze spotkania z przeszłością były dla nas także okazją do podziękowania za każde życie i za chociażby jeden dobry uczynek tego, który zakończył swój udział w sztafecie wiary.

Dzień Wszystkich Świętych będący w kalendarzu liturgicznym uznanym jako czas wspomnienia nagrody za dobre życie winien być okazją do wdzięczności nas żywych wobec tych, którzy pozostawili nam wspomnienie swojego dobrego życia.

Zapalone znicze na mogiłach są symbolem naszej pamięci i rodzajem zobowiązania jakie żywi zaciągają wobec tych, którzy odeszli już po wieczną nagrodę.

Kościół jako animator naszych dobrych uczynków winien nieustannie nam przypominać, że kiedyś i my dostąpimy tego czasu, kiedy wieczność i dla nas stanie się rzeczywistością.

Gorączkowe zaś zabieganie o rząd dusz i chęć uświęcania tego, co nie ma nic wspólnego z najważniejszymi sprawami naszej przyszłości, jest zupełnie niepotrzebne i tylko przynosi odwrotny skutek.

Kryspin

wtorek, 25 października 2022

 

Nigdy nie dokonam aktu apostazji

Pewien piosenkarz, który obecnie przeżywa swoje pięć minut bycia sławnym, przynajmniej na naszym estradowym podwórku, w mediach społecznościowych ogłosił wszem i wobec, że zamierza dokonać aktu apostazji, czyli oficjalnego wypisania się ze wspólnoty Kościoła.

Pewnie w niektórych kręgach zyska poklask, że zdecydował się na ten krok i jeszcze przez jakiś czas będzie się o tym mówiło.

A mnie zupełnie nie obchodzi, czy ktoś, nawet znany, realizuje swoje bycie w Kościele, czy decyduje się z niego wyjść, bo to jest zupełnie prywatna sprawa i obnoszenie się ze swoją wiarą, czy z jej brakiem, nie powinno być przyczynkiem do publicznych manifestacji, chyba że komuś zależy na szukaniu pretekstu do dyskusji na jego temat.

Uzewnętrznianie swojej prywatności w przypadku osób aspirujących do miana person publicznych odbieram jako rodzaj niepokoju w nich samych, że może ich pięć minut jest zbyt mało widoczne i za wszelką cenę usiłują podgrzewać pamięć fanów ich artystycznych dokonań.

Panie Dawidzie, Kościół po pana decyzji wcale nie będzie słabszy i nadal będzie trwał, bo jego istotą są korzenie w wielkości założyciela tej instytucji, w której trwanie może być tylko szansą dla tych, którzy w Chrystusie widzą nadzieję na przyszłość wybiegającą daleko ponad te kilkadziesiąt lat, kiedy jest im dane gościć na tym ziemskim padole.

Ostatnio kilkoro z czytelników moich cotygodniowych felietonów zarzuciło mi, że pomimo tego, iż już od tak dawna wyszedłem z kościelnych, hierarchicznych struktur, to nadal jest we mnie dusza księdza i jestem z tego powodu zbyt mało krytycznym w stosunku do Kościoła jako takiego.

Jakby z chęci uwiarygodnienia swoich zarzutów przytaczają znane nazwiska osób z podobną do mojej przeszłością, jak chociażby były Jezuita prof. Obirek, czy znany poznański teolog, który po przejściu „do cywila” przybrał nazwisko Polak, jako zdecydowanych przeciwników wspólnoty założonej przed Chrystusa.

Pragnę poinformować, że nie zamierzam aspirować do tego grona ekspertów od krytyki wszystkiego, co związane jest z Kościołem, bo różni nas chociażby to, że nigdy nie dokonałem aktu apostazji, a choć odchodząc z kapłańskich struktur „zapracowałem” sobie na kościelną karę suspendy, to jednak nie odrzuciłem w sobie wiary i nadal czuję się częścią tej instytucji założonej przez Zbawiciela na początku naszej ery.

Po drugiej stronie czytelniczych opinii pojawiają się jednak i takie głosy, że z tej samej przyczyny (mojej przeszłości) dalece niestosownym zdaje się być to, że jednak wielokrotnie wyrażam swój krytyczny stosunek wobec tych, z którymi wiąże mnie wspólna, kapłańska przeszłość.

W trakcie jednego ze spotkań autorskich starsza kobieta zadała mi pytanie, czy nie żałuję, że odszedłem z kapłańskich struktur?

Odpowiedziałem wtedy bez wahania, że nie!

Zaraz potem wyjaśniłem jej, dlaczego:

-Głęboko wierzę w to, że Odwieczny w stosunku do mojej osoby także ma swój plan.

Będąc księdzem w cywilu mogę być głosem tych, którzy pozostając w szeregach kapłańskich z zasady są pozbawieni możliwości wyrażania swoich krytycznych opinii wobec narosłej w tej instytucji patologii.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że hierarchia nie lubi krytyki ze strony szeregowych kapłanów, o czym przekonali się ci, którzy ośmielili się mieć krytyczny osąd w sprawach dotyczących Kościelnych realiów.

Można w tym miejscu wspomnieć chociażby ks. Adama Bonieckiego, który otrzymał karę milczenia, mając „czelność” niezależnego myślenia.

Będąc księdzem w cywilu mogę być także głosem tych szeregowych wiernych, którym z zasady odbiera się prawo do zadawania niewygodnych pytań w kwestiach, które przecież także i dla nich, jako integralnej i ważnej części tej instytucji, im przysługują.

Pewnie już zawsze będę krytycznym wobec patologii w Kościele, ale nigdy nie skorzystam z apostazji, jako formy manifestacji swojego niezadowolenia.

Kryspin

wtorek, 18 października 2022

 

Medice cura te ipsum

Głośnym echem w sieci skutkowało ostatnio nagranie, które udostępnił jeden z proboszczów w sumie nie największej parafii z diecezji Pelplińskiej. Użył on tego środka komunikacji, aby upublicznić swoją frustrację po corocznym liczeniu wiernych uczestniczących w niedzielnej mszy.

Kiedy podał dane, z których wynikało, iż tylko nieco ponad 28% wiernych spełniło swoją coniedzielną powinność, zaraz przeszedł do krytycznej oceny ich postawy jednoznacznie apelując do ich sumień:

-” Opamiętajcie się i w swoich sumieniach odpowiedzcie sobie dlaczego jest u nas tak źle, że wasza gorliwość w sferze praktyk religijnych stawia naszą parafię nawet poniżej średniej diecezjalnej”.

Na reakcję sieci nie trzeba było długo czekać, bo zaraz pojawiły się krytyczne głosy, ale pewnie ku zaskoczeniu nobliwego prałata, skierowane zostały pod jego adresem, jako praprzyczynę takiego wyniku.

I chyba coś w tym jest, bo choć miejscowy proboszcz okazywał swoje przygnębienie tak niską frekwencją swoich owieczek w kwestii chrześcijańskiej gorliwości, to jednak sam sobie zdawał się nie mieć nić do zarzucenia.

Zupełnie niedawno byłem świadkiem dyskusji, którą prowadzili w swoim gronie „porządni” katolicy, którzy otwarcie uznali, że bardzo wiele zależy od księży albo zachęcających swoim nastawieniem do uczestnictwa w niedzielnych nabożeństwach, albo wykonujących krecią robotę, kiedy wręcz zniechęcają wiernych do spełniania zobowiązań wynikających z wiary.

Nie pozostało mi nic innego, jak podzielić ich wnioski i wtedy przyszedł mi na myśl proboszcz małej, wiejskiej parafii (700 dusz), który od wielu lat odmawiał swojemu biskupowi, kiedy ten jego kościelny zwierzchnik wielokrotnie proponował mu przejście na inną, lepszą placówkę.

Znam osobiście tego zacnego kanonika i dane mi było przegadać z nim wiele godzin, kiedy także wyrażałem swoje zdziwienie, że nie skorzystał z możliwości zmiany, a przecież mógł.

-”W mojej parafii znam wszystkich po imieniu, odwiedzam rodziny, które potrzebują pomocy i to nie tylko w kwestiach materialnych, ale także kiedy wyczuwam, że w ich domostwach zagnieździł się jakiś kryzys i sami nie mogą sobie z nim poradzić.

Często „wpraszam” się na rodzinne uroczystości i wtedy dzielę z nimi radość, że narodziło się dziecko, albo solenizant obchodzi imieniny w gronie najbliższych.

Każdy z parafianin, który kończy 18 lat i wkrcza w dorosłość, otrzymuje ode mnie prezent w postaci maszy świętej odprawianej w jego intencji, i wtedy przed domówką przychodzą do kościoła często z zaproszonymi na tę imprezę gośćmi.

Oni wszyscy są moją parafialną rodziną, więc jak mógłbym ich opuścić?”

W trakcie naszych rozmów zapytałem gospodarza o frekwencję na niedzielnych liturgiach sprawowanych w jego parafii.

Z uśmiechem odpowiedział mi, że w corocznym zestawieniu, które przesyła do władz kurialnych, podaje liczbę, budzącą niedowierzanie przełożonych, bo wychodzi na to, że w kościele bywa ponad 90% wiernych .

-”Oczywiście to nie są tylko owieczki z mojego stadka, bo w okresie letnim ilość obecnych w naszym wiejskim kościółku zasilają działkowicze z okolicznych ROD-ów, ale tak się dziwnie składa, że wielu z nich w okresie jesiennozimowym, często przemierzając wiele kilometrów, melduje się w naszej świątyni, aby razem z nami przeżywać niedzielne spotkanie z Chrystusem eucharystycznym”.

-”Opamiętajcie się” wybrzmiewają mi w pamięci słowa sfrustrowanego prałata i myślę sobie, że dobrze by było gdyby skierował je nie tylko do siebie, ale także i do tych kapłanów, którzy swoim krecim nastawieniem skutecznie zniechęcają swoje owieczki do systematycznych spotkań z Chrystusem w trakcie niedzielnych nabożeństw.

I na koniec może warto pamiętać starą zasadę medycyny:”Medice cura te ipsum”, od tego warto zaczynać każde działanie.

Kryspin

wtorek, 11 października 2022

 

Bielmo” Kardynała.

Dosłownie wczorajszego ranka odebrałem maila od czytelnika, który nie kryjąc niepokoju, zachęcał mnie, abym obejrzał kolejny (czwarty) felieton śledczy emitowany w jednej ze stacji komercyjnych pod zagadkowym póki co tytułem :”Bielmo”.

Przyznam, że byłem pełen sceptycyzmu co do niezwykłości tego programu, bo jak nadmienił mój mailowy rozmówca, poruszane w nim były  sprawy pedofilii w Kościele, i uznałem, że może już dosyć rozważań nad tą „trumną”, kiedy wiele ciekawszych tematów zasługuje na uwagę.

Ale co tam, w końcu uległem ciekawości i włączyłem o wyznaczonej godzinie telewizor, by samemu ocenić czy felieton wart był mojego czasu.

No i okazało się, że warto było poświęcić trochę wieczoru, aby chociażby wsłuchać się w relacje świadków tych ciemnych spraw, które w efekcie doprowadziły jedną z diecezji amerykańskich do bankructwa.

Indagowani uczestnicy w sposób wiarygodny przedstawiali bagno pochłaniające tamtejszy Kościół, kiedy w pedofilskie afery, i to nie tylko w formie tuszowania zaangażowani byli najwyżsi dostojnicy hierarchicznego gremium.

I na tym można by zakończyć pozytywy tego programu, gdyby nie nachalna narracja prowadzących zmierzająca do tego, by tym smrodkiem ubabrać także legendę Jana Pawła II.

Skrzętnie eksponowali jego wizyty w rzeczonej diecezji i z dużym niedomówieniem pozostawili fakt, że do grona honorowych członków doradczego gremia zaprosił późniejszego bohatera pedofilskich ekscesów i nic to, że Papież mógł być zwyczajnie nieświadomym jego mrocznych zakamarków, jak i nie musiał mieć pojęcia o podobnych wyczynach hierarchów pełniących wtedy rolę gospodarzy, kiedy dopiero w 2016 roku pojawiły się pierwsze przesłanki o ich niechlubnych poczynaniach.

Mając to wszystko na względzie odniosłem wrażenie, że sprawa ofiar księżowskich chuci tak naprawdę miał być tylko tłem do otwartego ataku na pamięć Papieża Polaka.

Logicznie rzecz ujmując należałoby nadmienić, że Jan Paweł II zwyczajnie był odcinany od szemranej wokół prawdy i w tym wszystkim rodzi się pytanie, kto stał za tym bielmem, które roztoczono wokół niego.

Odpowiedź jest oczywista, ze tym rozsiewającym mgłę uniemożliwiającą trzeźwy osąd roztaczał nie kto inny, jak najbliższy współpracownik, czyli wtedy jeszcze w randze prałata ksiądz Dziwisz.

Jaki miał w tym cel? I tu odpowiedź jest prosta.

Do legendy już należą dwie skłonności tego późniejszego krakowskiego hierarchy.

Pierwszą z nich to niezaspokojona żądza pieniędzy i dlatego wszem i wobec było wiadomo, że przychylność Papieża wiodła przez kieszeń jego pomagiera.

Wobec takiego nastawienia taka „niedoskonałość” jak pedofilskie skłonności ni jak nie przeszkadzały w załatwieniu sobie krzesełka w pobliżu Papieża, i tak sam Następca Św. Piotra dawał się wpuszczać w tę ohydną grę.

Tego mi zabrakło w rzeczonym felietonie, ale przecież realizującym to dziennikarskie śledztwo nie chodziło o złapanie „króliczka”, kiedy można było poranić o wiele grubszego zwierza.

Może przy tej okazji warto by było wspomnieć o drugiej pasji emerytowanego już kardynała, ale w tym wypadku trzeba by cofnąć się w latach, kiedy załatwił sobie godność z kardynalskim kapeluszem.

Publiczną tajemnicą także jest to, że wymógł ją grożąca Benedyktowi XVI, iż może ujawnić kłopotliwe sprawy Kościoła, przy których pedofilia to tylko zabawa niegrzecznych chłopców w sutannach.

To, że nie żartował, dowiódł już wcześniej łamiąc wolę umierającego Jana Pawła II o niepublikowaniu jego prywatnych zapisków, które opublikował krótko po jego śmierci.

O tych sprawach także zapomnieli redaktorzy „Bielma”

Ciągle mam, może naiwną nadzieję, że Kościół oczyści się w prawdzie, niezależnie od tego ilu jeszcze będzie do historii musiało odejść takich kardynałów.

Kryspin

wtorek, 4 października 2022

 

Poznałem Pana U

Kilka lat temu miałem wątpliwą przyjemność spotkania z redaktorem naczelnym antyklerykalnego tygodnika „Nie”.

Do tej rozmowy doszło na zaproszenie pana U, który w trakcie mojej wizyty zaproponował mi możliwość współpracy w sprawach, na których się znałem chociażby ze względu na moją przeszłość, kiedy byłem czynnym pracownikiem Winnicy Pańskiej, czyli katolickiego Kościoła.

Nasze spotkanie od początku przebiegało w miłej atmosferze aż do chwili, kiedy gospodarz zapytał mnie wprost, czy jestem gotowy do kreowania czarnego PR Kościoła, bez oglądania się na prawdę.

To zakończyło naszą rozmowę, kiedy odpowiedziałem wprost, że nie zamierzam się babrać w moralnym bagnie dla kilku złotych nagrody.

Właściciel tygodnika zapalił kolejnego papierosa i z cynicznym uśmiechem podsumował nasze spotkanie: ”Widzę, że oboje zmarnowaliśmy czas, choć ja nie żałuję tych chwil, bo za tymi drzwiami jest aż nadto chętnych, którym są obce moralne dylematy, którymi pan karmi swoją naiwność.”

Nic nie trwa wiecznie i długie życie pana U zakończyło się kilka dni temu.

Jego gwardia przyboczna, która przez lata kreowała historię Kościoła przedstawiając go w nieustanych oparach mniej lub bardziej prawdopodobnych skandali, doznała syndromu opuszczonych dzieci i otwarcie zaczęli się zastanawiać się nad tym, co będzie dalej z dziełem założyciela.

Pewnie tygodnik przetrwa, bo przecież już od jakiegoś czasu pan U był tylko honorowym naczelnym i pozostało mu się tylko cieszyć, że przez lata wyhodował równych jemu łowców sensacji, ludzi pozbawionych jakichkolwiek skrupułów, dla których liczył się tylko efekt ubabrania przeciwnika.

Antykościelne pismo przetrwa także dlatego, że przez lata wyhodowało sobie wierne grono czytelników, którzy swoje rzeczywiste lub subiektywne żale do Kościoła chętnie potwierdzali czytając „rewelacje” o swoich proboszczach żyjących z biednych staruszków, czy hierarchach opływających w zbytki, kiedy wszystkim doskwierał niedostatek kryzysu.

A że przy tej okazji nabijali kieszeń pana U to nic, i nikogo nie zgorszyło to, że błyskotliwy cynik

już w 2004 roku zagościł na liście 100 najbogatszych naszych rodaków, kiedy jego majątek oszacowano na 120 milionów złotych.

Tygodnik przetrwa także dlatego, że sam Kościół przez lata ciąle dostarczał mu sensacyjnego paliwa, kiedy to co rusz wychodziły na jaw kolejne skandale go dotyczące.

Hierarchowie, proboszczowie i szeregowi kapłani póki co zdają się żyć w błogim przekonaniu, że jedno pismo, nawet tak zjadliwe jak tygodnik antyklerykałów nie będzie wstanie naruszyć potęgi tej instytucji, bo kilkadziesiąt tysięcy nawiedzonych żalem czytelników takiego czytadła to przecież mały margines, którym nie warto się przejmować.

Trochę racji w tym jest, jeżeli po drugiej stronie można się posiłkować danymi statystycznymi, które nieustannie zaliczają nas do narodów twardo stających przy wierze, ale?

Rzeczywistość jednak skrzeczy i jeżeli spojrzeć chociażby na religijne praktyki Polaków, to coraz bardziej puste kościelne ławy w czasie niedzielnych nabożeństw, spadająca liczba dzieciaków uczestniczących w zajęciach z religii, czy moda na niesakramentalne związki młodych, którzy otwarcie deklarują, że dla szczęścia sakrament w kościele jest im niepotrzebny; to musi niepokoić.

Pan U w rozmowie ze mną proponował mi tworzenie czarnego PR Kościoła bez względu na prawdę i to było wstrętne.

Ubolewam jednak, że sam Kościół robi zbyt wiele, aby auto kreować ten czarny pijar swoim oderwaniem od prawdy, zastępując ją co najwyżej milczeniem o sprawach, które nie przynoszą mu chluby.

Jedynie droga prawdy, nawet tej niewygodnej daje szansę na oczyszczenie i otwiera nadzieję.

Kryspin

wtorek, 27 września 2022

 

Sakrament drugiej kategorii.

Od zawsze fascynowała mnie przypowieść o synu marnotrawnym, który uznając swoją niedolę wynikającą z faktu odejścia spod opiekuńczej miłości swojego ojca. Czując się źle podjął decyzję o powrocie nie wiedząc jak zostanie przyjęty przez zawiedzionego jego odejściem ojca.

Rodzic nie chował urazy, bo jego serce zawsze było przepełnione miłością, dlatego na wieść o jego powrocie nakazał sługom, by z tej okazji przygotowali wystawną ucztę, aby z radością mogli świętować powrót syna, który zagubił się w swojej życiowej drodze.

Ta przypowieść jest esencją Bożej miłości, która jest ponad ludzkie słabości i potwierdził to sam Chrystus podsumowując tę historię znamiennymi słowami o wielkiej radości przeżywanej przez Ojca Niebieskiego z decyzji grzesznika, który chciałby naprawić z Nim swoje relacje.

Ostatnio dane mi było być uczestnikiem uroczystości chrzecielnej małego poganina, który miał dostąpić przyjęcia sakramentu inicjacji wprowadzającej go do grona wiernych wspólnoty Kościoła.

W ramach przygotowania do tej uroczystości jego rodzice odbyli cykl przygotowujących nauk i po ich zakończeniu zapytali miejscowego kapłana, czy ten sakrament będzie udzielony w trakcie niedzielnej mszy?

Duszpasterz stanowczo postanowił, że chrzest ich pociechy odbędzie się po mszy, kiedy pozostali wierni opuszczą już świątynię.

Co prawda nie dopowiedział dlaczego tak stanowczo sprzeciwił się temu, aby uroczystość odbyła się w trakcie niedzielnej eucharystii, ale aż nadto wyraźnie zasugerował, że prawdziwą przyczyną usztywnienia swojej decyzji był fakt, że rodzicie malucha nie mają sakramentu małżeństwa i nic to, że po prostu takowego nie mogli mieć, bo jedno z nich było już poprzednio ,w sakramentalnym związku, który okazał się zwyczajnie ludzką pomyłką.

Już w trakcie tej skromnej uroczystości przyszła mi na myśl scena z kultowego serialu „Ranczo”, kiedy to filmowy biskup Kozioł po rozmowie z rodzicami dziewczyny, która urodziła nieślubne dziecko, zdecydował, że sam w trakcie niedzielnej sumy ochrzci jej nowonarodzoną córeczkę, argumentując swoją decyzję słowami, że każde dziecko zasługuje na godne i uroczyste wprowadzenie do wspólnoty wierzących.

No ale to był tylko film.

Przyznam, że pozostał mi niesmak po tej uroczystości, w której było mi dane uczestniczyć, kiedy ten bodaj najważniejszy sakrament został potraktowany jak jakieś kościelne wydarzenie drugiej kategorii.

Bardzo mnie dziwi takie nastawienie obliczone na dzielenie ludzi na tych moralnie poprawnych i tych, których uważa się za swoisty balast lub skazę na idealnym wizerunku kościelnej doskonałości.

W ten sam sposób tę uroczystość odebrali także rodzice maluszka i wręcz wyrazili swój żal mówiąc, że czuli się trochę jak intruzi w tych kościelnych podcieniach.

Dziwię się, że Kościół marnuje okazje do duszpasterskiego oddziaływania w stosunku do tych, których w swoim rozumieniu zalicza do grona marnotrawnych synów, bo za takich z pewnością uważa osoby żyjące w niesakramentalnych związkach.

Na pewno nie realizuje w tym Bożego przesłania, które w tak prosty sposób przedstawił sam Chrystus ukazując przebaczającą miłość Ojca Niebieskiego, który wiedząc o tym, że człowiek jest ułomnym w swoim działaniu, to jednak zawsze może liczyć na Jego kochające serce.

Jedna z celebrytek przyznała ostatnio, że świadomie nie ochrzciła swoich dzieci tłumacząc swoją decyzję ogromem hipokryzji, jaką przesiąknięty jest Kościół, który zupełnie się rozmija z tym, co zostało mu powierzone jako depozyt od Tego, który w swoim zamierzeniu powołał zupełnie

inny organizm oparty na miłości do każdego człowieka, także tego moralnie ułomnego, czy uwikłanego w życiowych zakrętach.

Kryspin

wtorek, 20 września 2022

 

Żyć tak jak w Holandii

Do historii już przeszły czasy, kiedy to młodzi Polacy podejmowali desperackie decyzje o emigracji zarobkowej widząc w bogatych krajach zachodu szansę na lepsze jutro dla siebie i swoich bliskich, ale nadal pozostał niedosyt, że tam żyje się łatwiej.

Nadal więc wielu z nieukrywaną zazdrością przygląda się życiu swoich rówieśników w bogatych krajach, które przecież nadal są blisko naszych granic i kłują oczy tych, którzy nie skorzystali z pokusy zmian.

Takim z pewnością krajem jest Królestwo Niderlandów, dawna Holandia, która szczyci się jednym z najwyższych wskaźników dochodowych w przeliczeniu na głowę mieszkańca, i jeżeli do tego dołożyć swobodę życia, choćby w kwestii używek z legalną marihuaną dostępną na każdym rogu Amsterdamu, to nic tylko cieszyć się tak dalece posuniętą swobodą.

Dalece mniej optymistycznie jawi się ten kraj jeżeli poruszyć chociażby kwestię religijności, co spędza sen z powiek tamtejszych hierarchów.

Według oficjalnych danych ponad połowa mieszkańców tego kraju otwarcie deklaruje swój ateizm, a katolicy będący w mniejszości, tylko w śladowym procencie manifestują swoje przekonania religijne, a tylko 1% z nich deklaruje swój cotygodniowy zwyczaj bycia w kościele z zaliczeniem eucharystii.

Nikogo więc nie dziwią coraz liczniejsze przypadki wyzbywania się przez wspólnoty niepotrzebnych nikomu świątyń, które najczęściej zmieniają swoje przeznaczenie, by odtąd pełnić rolę minimarketu, sali teatralnej lub zwyczajnie mieszkań dla chętnych.

Jeżeli do tego czarnego obrazu dołożyć to, że od lat tamtejszy kościół dławi się brakiem powołań, a jeżeli w parafiach pojawiają się kapłani to są to Latynosi albo przybysze z dawnych terenów misyjnych, jakimi przed laty były kraje afrykańskie, to musi narastać przygnębienie w szeregach resztek kleru i garstce wiernych, którzy tam jeszcze pozostali.

Holandia przez wieki zapracowała sobie na taki los, zdają się teraz stwierdzić ci, którzy w najgorszych myślach nie dopuszczają do siebie takiej przyszłości u nas.

Może i jest trochę racji w tym, że Polska jest krajem bardziej zakorzenionym w tradycji krzyża i póki co ten czarny scenariusz się u nas nie ziści, ale czy na pewno?

Kiedy przed czterdziestu laty kończyłem seminaryjną formację, tylko w naszej diecezji wyświęcono nas 20 neopresbiterów i tak było i winnych częściach naszej ojczyzny.

Księży mieliśmy aż nadto, więc chętnym biskupi bez zbędnej wstrzemięźliwości pozwalali na dalszą realizację powołania także w krajach misyjnych.

Trzech z moich kolegów wybrało właśnie taką drogę i podjęli pracę w odległych zakątkach ziemi, by tam głosić ludziom Dobrą Nowinę o Chrystusie.

Można powiedzieć, że minęło jedno pokolenie i sytuacja uległa diametralnej zmianie.

Obecnie w seminariach studiuje zaledwie garstka tych, którzy w przyszłości winni zastąpić księży zaawansowanych wiekiem i już teraz kościelne władze mają zgryz, bo ich jest zwyczajnie za mało do przejęcia tej kościelnej pałeczki.

Pewnie, ze można póki co stosować rodzaj protez braku powołań łącząc pomniejsze parafie w jeden organizm i wtedy jeden proboszcz korzystając z dóbr cywilizacji może objeżdżać większy teren i odprawić liturgię w kilku kościołach w ciągu niedzielnej posługi, ale czy w takim przypadku można mówić jeszcze o duszpasterstwie?

Trzeba zadać sobie jedno zasadnicze pytanie: dlaczego jest tak źle?

Brak powołań w szeregach młodych to w prosty sposób wina laicyzacji, powie ktoś bez zastanowienia, ale prawda jest inna.

Kiedy media prawie codziennie informują o skandalach w szeregach duchownych, trudno się dziwić, że w sercach wielu młodych, którzy czując wewnętrzną potrzebę służby w kapłaństwie, odczuwają jednocześnie lęk przed zaszeregowaniem ich do grupy cieszącej się tak złą sławą i zwyczajnie rezygnują z pozytywnej odpowiedzi na ten wewnętrzny głos.

I tu kamyczek do Kościoła jako całości.

Dopóty będzie przyzwolenie na bagno moralne w jego szeregach, kryzys powołań będzie stale rósł.

Kryspin

wtorek, 13 września 2022

 

Teorie spiskowe żywią się niedomówieniami

Kiedy Stanisław Lem przelewał na papier swoje futurystyczne wizje, wielu czytelników z wypiekami na twarzy zaczytywało się w tych póki co fantazjach genialnego pisarza nie wiedząc nawet, że wiele z nich już niedługo się zmaterializuje, kiedy to nauka dokonując coraz to śmielszych odkryć uczyni je rzeczywistością.

Nieco inaczej ma się sprawa z prawdą historii i do tego opisującej zdarzenia sprzed ponad dwóch tysięcy lat, kiedy to na piachach pustynnej prowincji położonej na peryferiach wielkiego Rzymu narodziła się nowa religia od samego początku tak paradoksalna, że wielcy tamtych lat zupełnie nie zainteresowali się jej genezą, bo przecież trudno byłoby traktować poważnie incydent z nawiedzonym żydowskim nauczycielem, który głosząc swoje wizje o wiecznym szczęściu, skończył życie na drzewie hańby, jakim dla Rzymian był krzyż.

Dodatkowym uspokojeniem dla cywilizowanego świata było to, że ten nowy religijny ruch był popularny tylko wśród niepiśmiennej żydowskiej biedoty i przez pierwsze sto lat był przekazywany z ust do ust bez jakichkolwiek zapisanych treści.

Pierwsze Ewangelie, jak dokumentują badacze, zostały spisane dopiero pod koniec pierwszego wieku i do tego w rozbieżnych relacjach, które dopiero w późniejszym okresie uporządkowano w formie oficjalnego kanonu pism Nowego Testamentu.

Wobec takiego czynnika upływającego czasu, trudno nam teraz z całą pewnością określić ile w tych pierwszych decyzjach było troski o obiektywną prawdę, a ile celowego działania mającego ukształtować zręby nowej wiary z męskim punktem odniesienia.

Krytycy tej formy kanonu po wielokroć podnosili kwestie odrzucenia z niego tekstów niewygodnych, bądź w inny sposób obrazujących początek Apostolskiego dzieła.

To w prosty sposób prowadziło do tworzenia się ruchów schizmatyków, z którymi Kościół musiał się borykać przez długie stulecia, a i tak pozostały znaki zapytania.

Wraz z upływem czasu, przy intensywnej narracji o ortodoksyjności potwierdzonej odwieczną tradycją, udało się na wieki zażegnać kłopot, a niepokornych skutecznie przywoływać do opamiętania, kiedy to coraz silniejszy Kościół mógł skutecznie straszyć ich skutecznymi karami na płonących stosach kończąc.

To już jednak historia i obecnie nikomu nie przyjdzie na myśl bać się zadawać pytania o to, jak było naprawdę?

Póki co Watykan jest bardzo oszczędny w podejmowaniu kwestii początku swojego istnienia, co rodzi nie tylko pytania maluczkich, ale sprzyja uleganiu wszelkiego rodzaju teoriom spiskowym, a niektórym tak jak chociażby poczytnemu pisarzowi Donowi Brownowi sprzyja w tworzeniu książek typu „Kod Leonarda da Vinci”, w której to odnosi się do kwestii wygumkowania z historii Kościoła Marii Magdaleny, kiedy nawet na kartach Ewangelii autorzy zaznaczyli jej ważną rolę w historii Jezusa.

Pewnie, że można jego twórczość, tak jak i dokonania innych autorów piszących książki z nutą sensacji, traktować tylko jako przejaw wizji autorów niewiele mających wspólnego z rzeczywistością, to jednak w umysłach czytelników pozostawiają ziarno zwątpienia, a niekiedy dokonują swoistego przemodelowania ich myślenia o sprawach dotąd przyjmowanych jako prawdy wiary nie podlegające jakimkolwiek krytycznym rozważaniom.

A może warto, aby Watykan zabrał głos w trudnych być może sprawach, co wcale nie musiałoby zburzyć podstaw wiary wyznawców?

Prawda, nawet nie zawsze tożsama z tym, co być może było głoszone przez wieki, mogłaby tylko przybliżyć nas do tego, co od samego początku zamierzał nam pozostawić Chrystus.

Kościół przez wieki przeszedł bardzo długą drogę i być może nie wszystko jest takie jak w czasie, kiedy to Nauczyciel przemierzając piaski Palestyny głosił pierwszym wiernym naukę o Bożej miłości.

Sądzę, że nie trzeba się bać dochowania prawdy o Jego życiu i czasie, nawet kiedy być może jest inna od wizji stworzonej na użytek instytucji, która winna jednak bez zmian ją zachować.

Kryspin

wtorek, 6 września 2022

 

Komunia duchowa dla wykluczonych

„Małżeństwo niesakramentalne z autopsji” tak zatytułowała swój list czytelniczka, której „skopało” się małżeństwo, które przez kolejne 35 lat było koszmarem przez alkoholową chorobę sakramentalnego małżonka, bardziej ceniącego sobie rozrywkowe nawyki ponad rodzinną miłość i szczęście tej której w dniu ślubu przysięgał.

Decyzja o rozstaniu z pewnością nie była czymś łatwym dla kobiety, która przez tak długi czas łudziła się nadzieją, że jej ślubny kiedyś dojdzie do refleksji i zaprzestanie niszczyć ich związek, ale to były płonne nadzieje i kiedy doszła do ściany poza którą nie było już nadziei, postanowiła zakończyć ten chory układ.

Po kilku latach poznała innego mężczyznę, który stał się dla niej niczym promyk nadziei na normalność i szczerze ofiarował jej to, czego nie zaznała przez lata poprzedniego związku, ale to nie dało jej ukojenia, bo decydując się na miłość zamknęła sobie możliwość bycia poprawnym katolikiem, pełnoprawnym członkiem społeczności wierzących.

Razem z nowo poślubionym (tylko w Urzędzie Stanu Cywilnego) stali się katolikami drugiej kategorii, bez możliwości uczestnictwa w życiu sakramentalnym, co było do tej pory czymś bardzo istotnym dla niej.

Owszem, miejscowy duszpasterz zaproponował im coś w rodzaju „protezy” normalnego sakramentu, czyli komunię duchową, która będąc dyskretnym rozwiązaniem nie kłułaby w oczy tych „sprawiedliwych” mogących co niedziela raczyć się ciałem Chrystusa na oczach pozostałych wiernych.

Przepustką do eucharystii jest sakrament pokuty przywracający stan łaski uświęcającej, i chciałbym się zatrzymać na tym aspekcie.

Dobra spowiedź powinna zawierać kilka nieodłącznych warunków: rachunek sumienia, szczery żal, że zawiedliśmy Chrystusa, później wyznanie grzechów, przyjęcie i wypełnienie pokuty oraz szczere postanowienie poprawy.

Trudno mi uwierzyć, że gro „sprawiedliwych” tak do końca wypełnia te warunki, jeżeli najczęściej w pośpiechu zaliczają ten sakrament bez pogłębionej refleksji.

Ale wszystko wydaje się ok, bo ksiądz odpukał, a że później, po zaliczonej komunii powracają do „normalności” sprzed sakramentu pojednania, to przecież nikomu nic do tego.

W polityce prowadzenia owieczek ku zbawieniu Kościół zdaje się kierować i tak minimalizmem, bo wiernym zaleca co najmniej oszczędne serwowanie sobie Bożego pokarmu, nakazując by z sakramentu pojednania i komunii świętej korzystać chociażby jeden raz w roku, około świąt Wielkanocnych.

Ten minimalizm nie przysługuje jednak wykluczonym, dla których pozostaje zalecenie komunii duchowej i tu jawi mi się kolejny paradoks.

Duchowe przyjęcie eucharystii wiąże się z pogłębioną świadomością tych, którzy pragną tego Bożego pokarmu i czują w sobie czystość serc, aby gościć w swojej duszy tego, który z miłości do wszystkich ludzi ustanowił ten sakrament.

Kiedy do Chrystusa przyprowadzono kobietę przyłapaną na cudzołóstwie, Nauczyciel odpowiedział: -”Kto z was jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień”.

Kościół jest wspólnotą ludzi skażonych skłonnością do grzechu i jako taki powinien gromadzić tych, którzy będąc świadomymi swoich ułomności, pragną swoim dobrym życiem odnajdywać drogę ku zbawieniu.

Rzesza wykluczonych skopanym życiem jest rzeczywistością, z którą Kościół musi się mierzyć i podawać im pomocną dłoń, także w możliwości otwarcia dla nich pełnego uczestnictwa w sakramentalnym życiu.

Pewnie, że można utrzymywać fikcję w myśl zasady: a co powiedzą „sprawiedliwi”?

Może warto zadawać pytanie:

-Co powiedziałby Chrystus, którego w kościelnym zaleceniu mogą gościć duchowo?

Kryspin, Ksiądz w cywilu

wtorek, 30 sierpnia 2022

Kropla drąży skałę.

Młody ksiądz prowadzący swój blog na portalu społecznościowym robi karierę wypowiadając się na problemy, przed którymi stajen coraz więcej wiernych, mających zgryz moralny wybierając rozwiązania nie do końca zgodne z odwiecznymi zasadami Kościoła.

Ostatnio jasno wypowiedział się na temat „problemem” dzieci poczętych przed sakramentalnym ślubem.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że młodzi ludzie zaczynają swoje życie intymne w coraz wcześniejszym okresie i dawno w niepamięć odeszła idea czystości przedmałżeńskiej, kiedy to dziewczyny po prostu informują rodziców, że zamierzają dzielić wspólne lokum z chłopakiem, którego pokochały i oboje pragną od tej chwili być razem tak do końca, a ślub to jednak oddzielny temat, o którym przyjdzie zastanowić się później.

Zasady kościelnej moralności zbladły i stały się czymś w rodzaju reliktu, którego wypełnienie stało się czymś drugoplanowym, bo życie uległo zmianie i stawia przed młodymi inne ważne dla nich wartości.

Czy jest to dobry trend?

Można z tym polemizować, ale to i tak nie zmieni rzeczywistości.

Tak samo nie da się obronić i innych odwiecznych zasad, którymi Kościół żył przez wieki i chcąc nie chcąc musi zrewidować swoje postanowienia dotyczące chociażby związków niesakramentalnych, w których jest obecnie większość wiernych po nieudanych ślubach kościelnych zakończonych cywilnymi rozwodami.

Pewnie, że znaczna część tych nieszczęśników, którym życie się pokopało, po prostu biernie godzi się z tym losem i tylko w trakcie komunii rozdawanej podczas niedzielnego nabożeństwa stają gdzieś w podcieniach świątyni z poczuciem bycia kimś gorszym, przyjmują tę sytuację w milczeniu.

W dalece gorszej psychicznej sytuacji pozostają jednak ci, którym pozostał „głód” Bożego pokarmu i jeżeli do tego muszą się mierzyć z pytającym wzrokiem swoich pociech nie rozumiejących dlaczego rodzic nie przyjmuje komunii, to staje się to nadzwyczaj trudne.

Kościół co prawda coś robi w tej trudnej sprawie dając wiernym rodzaj protezy na ich kłopoty i w coraz łatwiejszy sposób poddaje im możliwość unieważnienia ich dotychczasowego sakramentu, orzekając jego nieważność, ale to tylko zakłamywanie rzeczywistości, z którego póki co korzystają jednostki i to tylko te najbardziej zdesperowane lub będące w „dobrych” stosunkach z kościelnymi prokuratorami.

Trudno się dziwić młodym, że w tak krytycznym stopniu odnoszą się do sakramentu, który w swoim założeniu miałby uświęcić ich miłość będąc jednocześnie rodzajem pułapki mającej w sobie nieodwracalne skutki w przypadku życiowej pomyłki.

Młody kapłan prowadzący swój blog w jasny sposób określił swoją aprobatę dla dzieci poczętych w nieformalnych związkach i trzeba powiedzieć, że wykazał się nie lada odwagą idąc pod prąd kościelnego betonu, który po wielokroć stawia przeszkody chociażby w kwestii sakramentu chrztu dla takich dzieci argumentując swój sprzeciw obawą, że rodzice tychże nie gwarantują im należytego wychowania w wierze.

To kolejny głos Kościoła rozmijającego się z rzeczywistością, broniącego litery prawa nie widzącego poza nim człowieka.

Młyny kościelnych zmian mielą powoli, ale nawet to nie uchroni tej instytucji przed zmianą podejścia do duszpasterskiego problemu wiernych, którzy pragną realizować swoją życiową drogę po swojemu.

Papież Franciszek będąc szefem tej organizacji chyba jak mało kto stara się zauważać ten problem i dlatego podejmował próby wyjścia naprzeciw tym, którzy muszą się z tym mierzyć w swojej codzienności.

Póki co zdaje się przegrywać z tymi, którzy uważają, że powinno wszystko pozostać tak jak było, ale kropla drąży skałę i ostatecznie ją pokonuje.

Kryspin 

środa, 24 sierpnia 2022

 

Kto zawinił?

Młody chłopak, który rozpoczął swoje dorosłe życie, bo dopiero co zakończył edukację na poziomie szkoły średniej, zapytany o swój stosunek do wiary odpowiedział:

-”Na lekcje religii chodziłem z woli rodziców jeszcze w trzeciej klasie liceum, ale z chwilą, kiedy ukończyłem 18 lat i mogłem samodzielnie zdecydować o uczęszczaniu na te duchowe zajęcia, stwierdziłem, że już dosyć!

Nie był to bunt młodego człowieka, który sprzeciwia się wszelkim autorytetom, ale prosta konsekwencja oparta na pewności, iż ksiądz nie miał mi nic do zaoferowania oprócz steku banałów, w które tak do końca i on sam nie wierzył, co było widać gołym okiem, kiedy męczył się naszymi lekcjami i z niecierpliwością spoglądał na zegarek ile jeszcze czasu pozostało do końcowego dzwonka.

W podobnym tonie odbierałem konieczność odstania swojego czasu w trakcie niedzielnych nabożeństw, i jakby na deser moich męczarni, co tydzień musiałem odsłuchiwać infantylnych bajań naszego proboszcza, który za każdym razem zdawał się rozpływać nad swoją erudycją, w której zamiast istotnych treści, pouczał zebranych, że zbawienie to zadanie dla nich, ale jednocześnie coś tak dalece nieosiągalnego dla gnuśnych w swym lenistwie, że może nie warto poświęcać się tej sprawie, bo w ostatecznym efekcie i tak jego głos zdawał się być wołaniem na puszczy.

Pewnie miał trochę racji w swoich zawiedzionych staraniach, ale tak naprawdę nigdy nie znajdował dobrego, krzepiącego słowa nawet dla tych, którzy szczerze starali się być dobrymi chrześcijanami.

Koniec końców to już na szczęście nie jest mój problem, bo od dwóch lat uwolniłem swoje wnętrze od tego uzależnienia i wolę niedzielne poranki przeżywać w domu, w towarzystwie dobrej książki, bądź na rowerze, kiedy napawam się pięknem otaczającego mnie świata.

A czy jest to tylko cud natury, czy obraz wielkości bożego architekta, to już zupełnie mnie nie obchodzi.”

Wydaje się, że niewiele można by dodać do tego, zdawać by się mogło szczerego do bólu, manifestu wolności od wiary młodego człowieka, ale może warto zatrzymać się na chwilę i zastanowić się czy powód jego odejścia z Kościoła to tylko przejaw otwartości na wiatr laicyzacji, który dotyka coraz więcej, zwłaszcza młodych ludzi, czy jest w tym wszystkim jakieś drugie dno?

-”Z woli rodziców uczęszczałem na lekcje religii...”- mnie zabrakło w tym wszystkim stwierdzenia, że udział w tych zajęciach był naturalnym kontynuowaniem wiary wyniesionej z domu.

-”Ksiądz znużony przekazywaniem treści, w które sam nie wierzył”- Jak wielu duchownych w podobnym tonie traktuje szkolne zajęcia z religii z góry zakładając, że najważniejszym jest zaliczenie kolejnych, do tego płatnych godzin w szkole bez troski, czy potrafią dotrzeć do młodych serc tych, którym winni przybliżyć sens Boga dla ich przyszłego życia.

Na koniec kolejna zmarnowana szansa na duszpasterskie działanie, jakim z pewnością winna być każda homilia.

Co prawda trudno skupić uwagę słuchaczy, kiedy przez ileś lat, co niedziela, zmusza się ich do słuchania tego samego księdza, który niekiedy oddaje się pokusie bajania o niczym, byle mógł odhaczyć kolejne kazanie w swojej duszpasterskiej karierze.

Najtrudniejszym wyzwaniem, przed którym staje każdy ksiądz, kiedy gramoli się na ambonę to to, aby zebrani chcieli słuchać tego, co im pragnie przekazać, zauważył stary kapłan pytany o swój sposób na to, by wierni stawali się aktywnymi odbiorcami kaznodziejskiego przekazu.

-”W kazaniu nie musisz udowadniać zebranym, że jesteś mistrzem mowy, ale o jednym nie możesz zapominać, że jesteś jednocześnie pierwszym słuchaczem treści, którymi zamierzasz docierać do pozostałych.

Nie pouczaj słowami, a staraj się pokazywać w nich dobroć i zrozumienie jakim Bóg obdarza każdego, kto potrafi z ufnością dziecka powierzać mu swoje troski i wątpliwości.”

Tylko tyle i aż tyle.

środa, 17 sierpnia 2022

 

Syndrom samotności powołanych

W związku z tym, że hierarchowie naszego Kościoła, jak każdy śmiertelnik nie są wolni od upływającego czasu, więc i oni po latach posługi przechodzą w stan spoczynku i nabywają statusu biskupów seniorów.

Jeden z dociekliwych i co by nie mówić, osoba mało przyjazna tej grupie społecznej, popełnił ostatnio artykuł, w którym zamierzał przybliżyć czytelnikom dolce vita, jakim rozkoszują się purpurowi emeryci.

Skwapliwie wyartykułował cały wachlarz przywilejów, które niejako z urzędu przysługują emerytowanym biskupom, niezależnie od zasług, czy czynów z przeszłości, którymi nie za bardzo mogliby się pochwalić.

Oprócz emerytury w wysokości 7000 zł, zajmują biskupie pałacyki obsługiwane przez kurialną służbę (najczęściej oddelegowane do takich posług zakonnice), ponadto etat ogrodnika odpowiedzialnego za jakość biskupich mini parczków, gdzie wśród wypielęgnowanych drzew można by schronić się przed wścibskimi spojrzeniami gapiów z sąsiedztwa, a przy letnim skwarze odpocząć w chłodnym cieniu.

Nieodłącznym towarzyszem takiego seniora w purpurowej sutannie winien być wyznaczony do tej roli osobisty sekretarz, już niekoniecznie wyposażony w skórzany terminarz, w którym do tej pory zapisywał harmonogram aktywności swojego pryncypała, bo póki co aktywność hierarchy na emeryturze wyraźnie wyhamowała i teraz młody kapłan musi się mierzyć z zadaniem bycia swoistym przybocznym dla towarzystwa, aby senior nie odczuwał samotności późnego wieku.

Pewnie można by zgodzić się z tym wszystkim, o czym napisał dziennikarz, gdyby cały artykuł nie zionął sensacją, jaką dziennikarz chciał potraktować sprawę, która wcale nie jest czymś wyjątkowym jeżeli analizujemy emerytalne przywileje osób, które zalicza się do świecznika w szeroko rozumianej hierarchii władzy.

Równie dosadny, acz nie koniecznie obiektywny artykuł można by popełnić opisując „ciężkie” życie byłych prominentów władzy, czy grona generałów naszej armii, cieszących się stanem spoczynku, który w ich przypadku obwarowany jest całym wianuszkiem przywilejów do grobowej deski, a nawet poza nią, jeśli podczepić pod nie rodziny tych zacnych emerytów w generalskich mundurach.

Jedna rzecz, którą poruszono w rzeczonym artykule, zwróciła jednak moją szczególną uwagę, to etat sekretarza, aby odpędzić demony samotności mogące doskwierać biskupowi seniorowi.

Syndrom samotności wzrasta wraz z upływającymi latami, w trakcie których człowiek może i potrafił sobie z nim w miarę radzić oddając się pracy, czy innej pasji, które tylko jednak tylko do czasu tłumiłyby wewnętrzny głos domagający się obecności drugiego człowieka obok, aby wszystko to co robimy nabierało głębszego sensu.

Kiedy rozpoczynałem moją kapłańską posługę, nasz biskup przemawiając do grona młodych facetów w sutannach, skazanych na samotność w ludzkim rozumieniu, zapewniał, że nigdy nie będziemy odczuwali tego dyskomfortu, jeżeli będziemy blisko Kościoła, naszej matki i środowiska duchownych tworzącego poczucie kapłańskiej wspólnoty.

Dwa tygodnie po tym biskupim zapewnieniu doszła do nas tragiczna wiadomość, że nasz o trzy lata starszy kolega powiesił się w swoim pokoju na plebani parafii, w której pełnił posługę wikariusza.

Nikt nie urodził się z pragnieniem życia w samotności, więc może warto, aby kościelny system zadbał o to, aby księża, nie koniecznie dopiero na emeryturze i to będąc hierarchą seniorem, byli pod opieką kapelana w randze sekretarza.

Każdy człowiek, także ten w sutannie pragnie obecności drugiego, życzliwego jego sercu człowieka i do tego nie potrzeba dogmatycznych rewolucji, a tylko rozsądnego podejścia do istoty kapłańskiego powołania, które w żaden sposób nie musi być związane ze zgodą na samotność.

środa, 27 lipca 2022

 

Bóg tak chciał.

Kiedy odwiedzamy cmentarze, miejsca wiecznego spoczynku naszych bliskich, możemy na niektórych grobach przeczytać sentencje wyrażające naszą wiarę, że to jest miejsce dopełnienia Bożego planu względem ludzkiej, ziemskiej pielgrzymki.

Na niektórych nagrobkach możemy przeczytać zdanie, że: ”Bóg tak chciał” i to jest swoista akceptacja Bożego planu, który wszystkim jest przeznaczony.

Oczywiście łatwiej jest zaakceptować Jego wolę, kiedy dotyczy osoby w podeszłym wieku, ale o wiele trudniejszym jest wyrażenie takiej akceptacji, kiedy dotyczy kogoś w sile wieku, lub zgoła za młodego, abyśmy mogli się tak spolegliwie zgodzić się z Bożym zamiarem.

Byłem jeszcze małym dzieckiem, kiedy po nieuleczalnej chorobie zmarł synek sąsiadki, osoby bogobojnej, która po jego stracie przez długie miesiące nie mogła powrócić do normalności i w rozmowach ze znajomymi powracała do tego tragicznego zdarzenia, które stało się jej udziałem mówiąc wprost, że nie potrafi zrozumieć, dlaczego Bóg, jeżeli jest samym dobrem, właśnie ją tak boleśnie doświadczył.

Sam także podzielałem jej żal i w rodzinnych rozmowach zadawałem to samo pytanie: Dlaczego?

Wtedy moja mama, osoba także blisko będąca z wiarą, opowiedziała mi historię kobiety, której los zafundował podobne doznanie.

Jej ukochany syn zginał tragicznie, kiedy miał naście lat i ona także wyrażała swój ból, pytając dlaczego Bóg go zabrał?

Wtedy zdarzyła się rzecz po ludzku niewyobrażalna.

Odwieczny ukazał tej zbolałej po stracie matce przyszłość, w której jej dorosły już syn w przypływie gniewu ją zamordował.

Pewnie to tylko legenda, ale jakże sugestywnie mówiąca o ludzkim przeznaczeniu, które w Bożych planach zawiera prawdę o ludzkim losie, nie do końca zależnym od naszych zamierzeń.

Nasza wiara, jakby nie patrzeć jest bardzo intencjonalna i znajduje swój wyraz w swoistym targu z naszym przeznaczeniem, a ściślej rzecz ujmując, często warunkujemy ją spełnieniem przez Boga łańcuszka naszych oczekiwań.

Niekiedy jest to oczekiwanie powodzenia w załatwieniu problemu, przed którym stajemy, a w poważniejszych kwestiach chociażby liczenia na Jego ingerencję w przypadku choroby, która niechybnie może doprowadzić do przedwczesnej śmierci kogoś nam bliskiego.

Wtedy zamawiamy mszę w intencji powodzenia naszych zamierzeń, bądź uratowania obłożnie chorego, bo bardzo nam na nim zależy.

Kościół dzielnie nam sekunduje w takim zwierzeniu połączonym z naszym interesem i organizuje takie akcje „wymuszenia” niekiedy cudu na nasze zamówienie.

Dodatkowo posiłkujemy się nadzieją, że przecież Chrystus wielokrotnie okazywał swoją moc, kiedy to nawet do życia przywracał zmarłych; dlaczego więc nie miałby coś spektakularnego uczynić dla nas?

W Piśmie Świętym jest wiele przykładów na to, że Boże palny względem nas dalece przekraczają nasze myślenie i może warto naszą wiarę opierać także na tych przykładach.

Mnie osobiście bardzo imponuje postawa Hioba, biblijnego nieszczęśnika( po ludzku rozumując), który przyjmując pasmo doświadczeń, niewyobrażalnych cierpień, po każdym z nich tak samo wyrażał swoje zawierzenie w Boską dobroć prosząc tylko o pewność dla swojej wiary, i na koniec doznał nagrody, kiedy Odwieczny „wyrównał” jego ból i obdarzył go szczęściem.

Może warto zrewidować swoją wiarę, w której intencję żądania zastąpić pokorą zgody wobec Jego decyzji, bo tylko Bóg wie co jest najlepszym dla nas.

Taka wiara jednak nie usprawiedliwia naszego nic nie robienia w kwestiach naszego życia, bo zawsze po naszej stronie pozostaje troska o zdrowie i uczciwość w postępowaniu.

To jest także część Bożego planu naszej przyszłości, której zwieńczeniem zawsze będzie zgoda na Jego ostanie słowo.

Kryspin

poniedziałek, 25 lipca 2022

Pasterze i najmnicy

 

Pasterze i najemnicy.

Pogrzeb, zwłaszcza obarczony dodatkowym „smaczkiem”, kiedy to delikwent nie był spolegliwą owieczką parafialnej trzódki, a dodatkowo zafundował sobie i bliskim swoje odejście w nagłym trybie i nie było czasu na ostatnie, potwierdzone przez wielebnego, westchnienie przyklepane sakramentem chorych, to z pochówkiem w poświęconej ziemi mógłby być kłopot.

Na szczęście to już pieśń przeszłości i wiele zmieniło się w kościelnych postanowieniach w sprawach katolickiego pochówku osób, których ziemska pielgrzymka zakończyła się w mało przyjemny sposób dla nich samych i pozostałych osób także.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, kiedy w parafii zdarzyła się np. tragedia samobójczej śmierci, proboszczowie byli zmuszeni do realizacji restrykcyjnego zalecenia kurii i jeżeli już zamierzali odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku takiego nieszczęśnika, to winni to zrobić nad wyraz skromnie (między innymi bez uroczystej kapy pogrzebowej), bez zbędnego przedłużania swojej obecności w gronie żałobników.

Tej twardej i mało duszpasterskiej linii kościelnych zaleceń, która za przewinienia zmarłego karała pogrążonych w żałobie pozostałych domowników nieboraka, nie uległ proboszcz małej wiejskiej parafii, kiedy przyszło mu odprowadzić na wieczny spoczynek parafianina, który za życia miał bardziej niż skromny związek z Kościołem.(Ten przypadek sprzed ponad czterdziestu lat opisałem w „Zatroskanej koloratce-pasterzach i najemnikach”, opisując uroczystości pogrzebowe Barana)

Miejscowy duszpasterz wykorzystał tę smutną uroczystość do duszpasterskiej lekcji dla wszystkich bliskich zmarłego, zapraszając na pogrzeb nałogowego alkoholika także jego kompanów od kieliszka i w klarowny sposób ukazał im, że póki żyją, mogą to wykorzystać ku naprawie swoich pokręconych relacji z Bogiem.

W ostaich doniesieniach prasowych dziennikarze lokalnej gazety pokazali zgoła odmienny styl duszpasterstwa księdza, który owszem, odprawił pogrzeb tragicznie zmarłego, młodego człowieka, który zginął rażony prądem, ale przy tej okazji nie omieszkał wylać na zmarłego wiadra pretensji wyliczając nieborakowi jego doczesne zaniedbania, co według kapłana, nie było przyczynkiem dla nadziei na jego bliskie spotkanie z Odwiecznym, który jest przede wszystkim sędzią sprawiedliwym i dlatego dla młodego człowieka, który tak tragicznie zakończył żywot,. nie rokował nadziei na wieczną nagrodę.

Pewnie to nie był pierwszy tego rodzaju osąd nad zmarłymi tego miejscowego duszpasterza, bo przelał czarę niezadowolenia wśród parafian, którzy w odruchu wzburzenia postanowili wziąć sprawy w swoje ręce i pozbyć się księdza, w którym nie dostrzegli kszty powołania do głoszenia Bożej miłości.

Jeden z niezadowolonych postanowił dosadnie wyrazić swoją dezaprobatę dla „duszpasterskich” metod wielebnego i przygotował nawet taczkę, jako środek transportu dla pozbycia się ze wspólnoty niechcianego kapłana.

Pewnie sprawy wymknęły by się spod kontroli, gdyby nie część bardziej stonowanych parafian, którzy zaproponowali, aby kłopot rozwiązał przełożony księdza, czyli miejscowy biskup odwołując go ze skonfliktowanej z nim parafii.

Pewnie można i tak, ale to nie rozwiązuje problemu, bo to kukułcze jajo jakim jest ten kościelny inkwizytor, trafi do innej parafii i tam nadal będzie realizował twardą linię kościelnej konserwy, która ponad duszpasterską miłość przedkłada nad dura lex sed leks (twarde prawo, ale prawo), a to jest bardzo odległe od zasady, którą w swoim nauczaniu realizował Chrystus szukający odrobiny dobra nawet w największym złoczyńcu.

Dzisiejszy Kościół docieka przyczyn ochłodzenia religijności swoich wiernych w zlaicyzowanym świecie, choć może powinien baczniej przyjrzeć się swojemu ogródkowi i sam sobie odpowiedzieć, ile w jego szeregach jest prawdziwych duszpasterzy, a ile najemników.

Młode kadry wykształconych kapłanów nie gwarantują jeszcze tego, że w duszpasterskiej posłudze będą kierowali się Chrystusowym credo, jakim jest miłość.

Kryspin

Kościół geriatryczny

 

Od lat utrwala się w Polsce trend, który przyniesie prawdziwą zapaść w liczbie naszego społeczeństwa.

Specjaliści przewidujący naszą przyszłość, wieszczą stale wzrastająca tendencję do starzenia się populacji i przewidują, że w 2050 roku co trzeci mieszkaniec naszej ojczyzny będzie miał ponad 80 lat.

To rodzi wielkie wyzwanie dla młodszych osób, które będą musiały poświęcić się opiece nad tym geriatrycznym społeczeństwem, a dodatkową trudnością będzie fakt, że całkowita ilość mieszkańców Polski w tamtym okresie zmniejszy się do poziomu nieco ponad 30 milionów.

Jeszcze czarniej rysuje się dalsza nasza przyszłość w kolejnych dekadach, bo w roku 2100 ilość Polaków nie przekroczy 25 milionów z ciągłą tendencją spadkową.

Wobec takich czarnych prognoz jedyną, choć mocno iluzoryczną pociechą zdaje się być fakt, że sami już nie dożyjemy tamtego okresu, ale z tymi tendencjami będą musiały się mierzyć nasze dzieci i w nuki także, a to już musi budzić i nasz niepokój.

Z podobnym, a może i większym problemem starzejącego się gremium stanowiącego gwarancję trwania musi się mierzyć Kościół, w którym ludzie w mocno zaawansowanym wieku zdają się przeważać chociażby w coniedzielnych religijnych praktykach.

Najgorszym w tym wszystkim jest to, że demografia potęgowana jest w jego przypadku jeszcze laicyzacją przyspieszającą proces pustoszenia naszych świątyń, kiedy młode pokolenie zaczyna żyć pielęgnowaniem innych wartości, wśród których wiara w to co będzie być może po …, niewiele ich obchodzi, kiedy świat tu i teraz ma nie tylko masę trosk, ale i pokus bijących marketingiem po ludzkich oczekiwaniach.

Starzejące się szeregi parafialnych wspólnot prowadzonych przez zaawansowanych wiekiem proboszczów, dobiegających do mety swojej parafialnej posługi, nie tworzą atmosfery dla młodych, którzy zwyczajnie nie czują tej melodii minionego dla nich czasu.

Kościołowi potrzeba impulsów z odrobiną szaleństwa przypisnego młodości i włodarze tej instytucji mają tego świadomość, ale trudno realizować drogę ku nowemu, kiedy kierownicze kadry, jak można określić mieszkańców diecezjalnych biskupich pałaców, już dawno porzucili potrzebę reform na rzecz świętego spokoju będącego domeną starości.

W gronie najważniejszych biskupów naszego episkopatu znakomitą większość stanowią ludzie w wieku przedemerytalnym (pomimo, że dla hierarchów jego poziom ustanowiono na 75 lat), którzy w ciągu najbliższych dwóch lat będą zmuszeni złożyć na ręce Papieża swoje rezygnacje z zajmowanych stanowisk i przejdą w stan senioralnego nic nie robienia.

Wśród „młodszych” nadziei na bardziej efektywne duszpasterskie działania można na palcach jednej ręki wyliczyć hierarchów, z ktorymi nasz Kościół może wiązać nadzieje.

Jednym z nich zdaje się być Prymas z Gniezna, który jednak dobiega już 60-tki i w opinii nie tylko swoich współpracowników często zachowuje się nad wyraz poważnie i podejmuje decyzje nie bardzo zrozumiałe dla szerszego grona, dlatego utarło się powiedzenie, że jest człowiekiem żyjącym pod kloszem, poza którym niewielke może dostrzec rzeczywistych problemów.

Kolejną nadzieją na lepsze jutro tej instytucji zdaje się być arcybiskup z Łodzi kreowany przez media na swoistego trybuna ludowego, który zawsze znajdzie czas i ochotę na spotkanie z każdym człowiekiem, nawet wtedy, kiedy tamten ma odmienne od niego zdanie.

Cieniem w jego przypadku kładzie się jednak brak sukcesów duszpasterskich w jego rodzimej djecezji,w której laicyzacyjna gangrena posępuje najszybciej, no i wiek prawie dobijający do 60-tki także nie czyni z niego „nadziei białych”.

Może więc trzeba dokonać swoistego spłaszczenia poziomów duszpasterskiej aktywności do grona tych, którzy przez lata stoją na pierwszej linii frontu, zwyczajnych, dobrych kapłanów, a biskupi ?

No cóż niech będą jeżeli muszą, ale najlepiej niech pozostaną tylko „ozdobą” dorocznych uroczystości i nie przeszkadzają w codziennej duszpasterskiej pracy zwyczajnych księży.

Kryspin