Na ścianie ich sypialni, której
ona już nie dzieli ze swoim mężem, bo ten, jeżeli wraca na noc do
domu, zajmuje sofę w salonie, gdzie odsypia swoją miłość do
mocnych trunków.
I tylko dzieci kiedyś wstając rano
do szkoły, pytały o to, dlaczego tatuś znowu nie nocował w
sypialni?
Tak było do czasu, gdy były małe
i zadowalały się tłumaczeniem mamy, że ich ojciec wrócił późno
z pracy i nie chciał niepokoić mamy.
Teraz, gdy dorosły, widząc jej
podkrążone oczy i sińce skrywane pod słonecznymi okularami,
które zakłada nawet w pochmurny dzień, już nie zadają takich
pytań.
Przed trzema laty zdecydowała się
na sądowną separację korzystając z rady kapłana, który
stanowczo zabronił jej nawet myśleć o rozwodzie:
-”Co Bóg złączył, człowiek niech
nie rozdziela”- powiedział jej na odchodne, a i jeszcze obiecał,
że będzie się modlił za ich rodzinę....
No i tu rodzi się problem.
Bo kto dokonuje swoistego zerwania
małżeńskiego węzła?
Czy zdesperowana kobieta (niekiedy
mężczyzna postawiony w takiej sytuacji) mówiąc dość i
składając rozwodowy pozew, posuwa się do czynu zabronionego ?
W kościelnym rozumieniu tak, i w
konsekwencji zamyka sobie choćby drogę do życia sakramentalnego z
komunią świętą na czele, do której nie ogranicza się dostępu
tym, którzy de facto są odpowiedzialni za tę pełną desperacji
decyzję współmałżonka.
Jeszcze większy zgryz wiary mają
te osoby, którym pokopało się dotychczasowe, małżeńskie życie
i odpowiadając na miłość drugiej osoby, decydują się kolejny
raz powiedzieć małżeńskie (tylko przed cywilnym urzędnikiem)
tak.
Ale przecież Kościół w
szczególnych przypadkach orzeka, że małżeński związek był
nieważny od samego początku i taka osoba może ponownie zawrzeć
sakrament małżeństwa- odpowiedzą obrońcy czystości katolickiego
zachowania.
Pewnie mógłbym im rzucić
pytanie:
-Ilu katolików dotkniętych domową
przemocą, osób żyjących pod jednym dachem z człowiekiem
uzależnionym od tego wszystkiego, co rozwala miłość(pijaków,
ludzi uzależnionych od pornografii, czy uważających, że skok w
bok, to przecież to takie nic), zdobywa się na odwagę przejścia
drogi, którą chcieliby fundować im sędziowie w kościelnych
trybunałach?
Nie zadam jednak tego pytania, a
zamiast tego chciałbym, aby ci sami obrońcy katolickiej moralności
zastanowili się nad wyżej przytoczonym stwierdzenie, którym
niejako na odchodne częstuje nowożeńców kapłan asystujący przy
ich sakramencie:
-„Co Bóg złączył...”
Bóg tylko i aż, błogosławi ich
decyzję o wspólnej drodze.
Małżeństwo to sakrament
udzielany sobie nawzajem przez zakochanych w sobie ludzi, którzy
takową drogę obierają, aby być jednym we dwoje.
I tu mam problem, który wydaje
się trudny do wyjaśnienia, ale spróbuję się z nim zmierzyć.
Nasz Stwórca, dla którego nie ma
czasu, czyli zna także naszą przyszłość, obdarowuje swoim
błogosławieństwem kogoś, kto w małżeńskiej przyszłości
wybiera drogę łajdaka i jest gnębicielem najbliższej (kiedyś) mu
osoby?
W jednym z minionych felietonów
napisałem, że wielu ludzi stających na ślubnym, kościelnym
kobiercu, wcale nie doświadcza sakramentu i w takim przypadku ich
małżeństwo od samego początku jest nieważne.
Pisałem wtedy o szczerości
wypowiadanych słów małżeńskiej przysięgi i konkludując
stwierdziłem, że w wielu przypadkach tam tkwi swoisty „feler”-
gdy te słowa nie do końca szczerze i świadomie są wypowiadane.
Kiedy odbieram masę listów od
osób skrzywdzonych przez współmałżonków, nie mogę się uwolnić
od przekonania, że dobry Bóg nie przyłożył swojej ręki do ich
nieszczęścia skazując ich na wyrok dożywocia z kimś, kto ich
nigdy nie kochał.
Powiem więcej, głęboko wierzę w
to, że ten sam Bóg szczerze błogosławi im w związku, w którym
doświadczyli prawdziwej miłości.
Kryspin