środa, 25 lipca 2018

"....A bramy piekielne go nie przemogą...."



    Po publikacji mojej pierwszej książki („Zakochana koloratka”) rozpisały się maile od księży, którzy odeszli z szeregów kapłańskich i rozpoczęli życie w cywilu. 
    Wielu było dopiero na początku nowej rzeczywistości i ci często pytali o to, jak znaleźć się w nowej dla nich sytuacji, i jak przełamywać w sobie poczucie wstydu, że zawiedli.
    Wśród moich mailowych rozmówców byli także „weterani”, którzy decyzję o wyborze nowej drogi życiowej podjęli (podobnie jak ja) już bardzo dawno, i od lat z mniejszym, lub większym powodzeniem realizują się w „normalnym” świecie.
    Wojciech decyzję o przejściu do stanu świeckiego podjął ponad czterdzieści lat temu i odnalazł się w nowym życiu w USA, dokąd rzucił go ślepy traf. Nie był już kapłańskim „żółtodziobem”, bo miał za sobą doktorat z teologii i watykański epizod, ale odszedł.
    W jednej z pierwszych naszych rozmów opowiedział mi o reakcji kościelnego zwierzchnika, gdy poinformował go o swojej decyzji.
    Biskup najpierw próbował go od niej odwieść, proponując danie sobie czasu na przemyślenie (najlepiej gdzieś w klasztornym odosobnieniu), ale gdy on kategorycznie się temu sprzeciwił, jego hierarcha z niezadowoleniem przyjął to do wiadomości, i tylko na odchodne polecił mu, by nowe (cywilne) życie rozpoczął gdzieś daleko (najlepiej poza granicami diecezji), by nie siać zgorszenia.
    Kiedy przed laty znalazłem się w podobnej sytuacji, pofatygował się do mojego poznańskiego mieszkania ksiądz dziekan i otwarcie zaproponował mi pomoc, bym mógł wrócić pod kurialne skrzydła.
    Przeżyłem wtedy szok, i wcale nie chodziło o propozycję pomocy w „odkęceniu niezręcznej sytuacji”, ale o reakcję wielebnego, gdy ucinając rozmowę, powiedziałem:
-Księże dziekanie, ja mam syna i uczciwość wymaga, bym był mu ojcem?
-”A myślisz, że tylko ty masz taki kłopot.....?
-Gdyby w naszej diecezji każdy rodzic w koloratce decydował się na przejście do życia w cywilu, to w wielu parafiach ludzie byliby zmuszeni modlić się przy pustych ornatach.”
    Ta rozmowa odbyła się ponad trzydzieści lat temu i pewnie przez kolejne lata takich propozycji rozwiązania „problemłów” było wiele i wielu je usłyszało.
    Tak sobie myślę, że słowo: "zgorszenie" odeszło gdzieś w niepamięć, bo dzisiaj odejścia kapłanów z hierarchicznych szeregów, mogą wywołać co najwyżej lokalną sensacyjkę i to na kilka dni. „Pobożni” parafianie urozmaicą sobie taką nowiną obiad po niedzielnej sumie i na tym koniec.
    Daleko poważniejszym problemem dla Kościoła są ci kapłani, którzy stosując zasadę relatywizmu moralnego, przyjmują w sprawach moralnych dla siebie inną miarę.
Od tego już jest prosta droga do „rozgrzeszania” swoich słabości, czy praktyk budzących niesmak wiernych, którzy wiedzą więcej, aniżeli się im wydaje.
    Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że hierarchowie Kościoła dają ku temu nadal ciche przyzwolenienie i starają się bagatelizować problem.
    Polski Kościół odtrąbił ostatnio kolejny sondażowy sukces!
Według najnowszych badań 34 miliony naszych rodaków w rubryce: wyznanie postawiło krzyżyk przy określeniu katolik.
    Ta „beczka miodu” ma jednak gorzki smak.
-Praktyki religijne spełnia obecnie tylko dwadzieściakilka procent wiernych.
-Połowa Polaków opowiada się za liberalizacją ustaw antyaborcyjnych, i w tej grupie miażdżącą przewagę mają ci, którzy w/w ankiecie zdeklarowali się jako ludzie wierzący!
-Większość katolickich małżeństw dożywa swojego czasu na sądowej sali rozwodowej, i może dlatego wśród młodego pokolenia ten sakrament staje się coraz mniej atrakcyjny....
-Ponad 30% systematycznie biorących udział w religijnych praktykach nie wierzy w życie wieczne, nie mówiąc już o nadziei na zbawienie.
„Na skale zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą”(MT 16)- zapewnił Chrystus u jego początku.
Czy dzisiaj Jego zapewnienie nadal obowiązuje?
Kryspin

środa, 18 lipca 2018

Dogmaty nie dają odpowiedzi na trudne pytania.



     Jeden z czytelników moich cotygodniowych felietonów, przed zadaniem pytania Księdzu w cywilu, opisał spotkanie z kapłanem swojej parafii, w trakcie którego pierwszy raz poprosił o wytłumaczenie problemu zła w człowieku, skoro zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Stwórcy, bytu doskonałego i wolnego od takiej przypadłości.
     Proboszcz po chwili namysłu odpowiedział mu pytaniem:”Adasiu, czy wolałbyś być pieskiem prowadzonym na smyczy, czy mieć wolność wyboru drogi, którą chciałbyś podążać?
    W następnych zdaniach kapłan odniósł się do wolnej woli, jako największego daru Boga względem swojego dzieła (człowieka) i na tym zakończył odpowiedź.
    Adam po tej rozmowie nie poczuł się bardziej świadomym, i nadal nie wiedział: dlaczego człowiek w swoim postępowaniu potrafi posunąć się do największych świństw, a nawet zbrodni, skoro jest doskonałym stworzeniem.
    Swój niepokój zawarł w pytaniach, którymi wprawił mnie w zakłopotanie, bo jak miałem odpowiedzieć na tezę zawartą w mailu od niego, w której stwierdził, że może Bóg wcale nie tak do końca jest bytem doskonałym, wolnym od słabości (skłonności do zła), a idąć tym tokiem rozumowania: może człowiek wcale nie jest tak doskonałym jego dziełem?
    Odpowiadając na tak postawione pytania starałem się użyć całej mojej wiedzy, którą przez lata tłoczono w moje szare komórki na wykładach z teologii fundamentalnej i dogmatyki, i odpisałem mu.
    Minęło kilka tygodni od mojej korespondencji z Adamem i nie wiem, czy zdołałem choć odrobinę rozproszyć jego niepewność, i to nie daje mi spokoju.
    Im więcej czasu minęło od naszej mailowej rozmowy, tym bardziej odnoszę wrażenie, że moje tłumaczenie niczym się nie różniło od tego, jakiego w swojej odpowiedzi użył jego duszpasterz.
    Tak sobie myślę, że tak musiało być, bo przecież obaj wywodzimy się z tego samego pnia i przed laty zgłębialiśmy tajniki prawd teologicznych podawanych z tego samego źródła.
    Mam jednak pewną przewagę nad wielebnym, bo będąc teraz księdzem w cywilu, mogę przyznać, że i ja nie potrafię pewnych spraw zrozumieć.
    Owszem, przed laty także mieliśmy (pamiętam) wątpliwości i zadawaliśmy trudne pytania naszym profesorom, ale wtedy musiało nam wystarczyć, że niektórych spraw nie można tak po ludzku zrozumieć i w takim przypadku winno nam wystarczyć to, że są to tajemnice Boga, które staną się nam zrozumiałe dopiero wtedy, gdy dostąpimy pełni wiedzy w wiecznym szczęści, czyli niebie.
    Aby tak do końca odebrać nam ochotę do wątpliwości, teologia została naszpilkowaną dogmatami, czyli prawdami wiary nie podlegającymi dyskusji i podawanymi do bezkrytycznej akceptacji.
Czy to załatwiło sprawę?
    Na poziomie seminaryjnej edukacji tak, bo kto chciałby się wtedy narazić na łatkę niedowiarka, który ( w opinii przełożonych) byłby wątpliwym materiałem na przyszłego szafarza Bożych tajemnic?
    Także na poziomie kapłanów w „czynnej służbie”, sprawa wydaje się oczywista.
To jednak nie działa na poziomie pytań stawianych przez dociekliwych wiernych, którym stwierdzenie: że to jest prawda dogmatyczna, nie wystarcza.
„Nie potrafię zrozumieć, mam wątpliwości, czuję się zawiedziony, odchodzę!”- To skutek, o którym często informują mnie czytelnicy.
     Pewnie mógłbym odciąć się od tego wszystkiego i odpisywać: Jestem Księdzem w cywilu i to już nie moje zmartwienie, a jednak nie!
     Może dlatego mam propozycję dla czcigodnych teologicznych gigantów, może by zechcieli spożytkować swoją wiedzę, by rozwiać mroki niezrozumienia tym, którzy pytając, wcale nie są wrogami wiary.
     Mój mail jest dla Waszej dyspozycji dostojni znawcy teologicznych tajemnic, starajmy się razem pomagać.
Kryspin, 

środa, 11 lipca 2018

Chocholi taniec.



    W jednym z minionych artykułów napisałem, że Jezus z Nazaretu nie umiał robić interesów.
    Ze swoimi ponadludzkimi zdolnościami (jako Boży Syn potrafił przecież czynić cuda) i z charyzmą, którą przyciągał tłumy, mógłby zapewnić sobie (i swoim najbliższym towarzyszom) raj na ziemi; a skończył jak pospolity wichrzyciel, na drzewie hańby.
    Dzisiaj dołożę jeszcze jeden „zarzut”.
Nauczyciel z Nazaretu nie miał politycznego nosa.
    Przecież mógł zaistnieć jako zręczny polityczny „żongler” i w przyjaźni z możnymi tamtego czasu budować swoją pozycję, a przy okazji stworzyć podwaliny przyszłego Kościoła.
    Wystarczyło pójść o krok dalej ponad to, gdy w rozmowie ze świątynnymi prowokatorami tłumaczył, że trzeba oddawać Cezarowi, co należy do Cezara. Świątynni spece od prawniczych pułapek postawili mu pytanie, na które każda inna odpowiedź byłaby dalece niezręczna, a nawet niebezpieczna dla niego samego.
    Mógł wtedy pójść krok dalej i załatwić sobie posłuchanie u Piłata, by w bezpośredniej rozmowie zapewnić Namiestnika, że w żaden sposób nie zamierza być jego konkurentem, a co najwyżej sprzymierzeńcem w studzeniu zapędów świątynnych wrogów okupacyjnego decydenta.
    Gdyby Jezus pozyskał przyjaźń Namiestnika Rzymu (przedstawiciela realnej władzy), z pewnością załatwiłby sobie immunitet-nietykalność przed religijnymi wrogami i mógłby spokojnie rozwijać ideę, dla której został posłany.
    Piłatowi taki układ z pewnością by odpowiadał, bo gwarantowałby mu spokój kolejnych lat rządów w niespokojnej dotąd prowincji.
    Mając za sobą tak przemożnego mecenasa, Nauczyciel z Nazaretu mógłby dokonywać kolejnych „cudów”, bez angażowania swojej boskiej mocy.
Chciałby organizować wiece poparcia dla siebie - jaki problem?
    Żołnierze rzymskiej kohorty zapewnialiby należytą oprawę (bezpieczeństwo), bo może i sam Piłat zaszczycałby takowe. Każda taka sposobność przecież byłaby dobra i warta wykorzystania, aby wśród gawiedzi pozyskiwać kolejnych lojalnych poddanych.
   Zgłębianie bożych tajemnic wymagało wiedzy, a na edukację w rabinackich szkołach zwolennicy Jezusa z Nazaretu nie mogli liczyć, więc i ten problem wymagałby rozwiązania.
To także żaden kłopot!
   Nawet Piłat, który nie lubił rozstawać się z groszem, zainwestowałby w edukację przyszłych, lojalnych poddanych, a jeżeli Jezus przemówiłby do sakiewek swoich wyznawców i dorzuciłby co nieco, to sukces murowany.
   Ostatnim, najważniejszym efektem takiej politycznej przyjaźni mogłoby być jeszcze jedno: Rzymski Namiestnik pewnie przyjąłby chrzest i stał się wyznawcą nowej , ale jakże słusznej religii.
   Podsumowująć- byłyby z tego same korzyści:
-Kościół uniknąłby pierwszych wieków prześladowań (kilkadziesiąt tysięcy wyznawców, którzy stracili życie za wiarę opartą na krzyżu)
-Historia nie odnotowałaby w pamięci Cesarza Konstantyna, którego wspominamy jako tego, który uczynił z chrześcijaństwa religię legalną, bo niemiałby żadnej zasługi w jej wyzwoleniu.
   To tylko moja wizja, namalowana ludzkim myśleniem, a takowe często prowadzi do ślepego zaułka.
   Dwa tysiące lat historii Kościoła pokazało, że najciemniejszymi czasami dla niego były te, gdy wydawał się nietykalnym poprzez polityczne przyjaźnie z możnymi tego świata.
   Może dlatego smuci mnie takie ludzkie kalkulowanie ludzi Kościoła, jak chociażby miało to miejsce w trakcie dorocznych uroczystości „wyznawców” Radia Maryja, zakończone obrazkiem jakby żywcem przejętym z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego, gdy uczestnicy bronowickiego wesela tańczą w rytm muzyki chochoła.
   A Jezus z Nazaretu nie był zręcznym politykiem, a zamiast układów z możnymi tego świata wybrał krzyż i od ponad dwóch tysięcy lat on jest drogowskazem Jego Kościoła.
Kryspin

wtorek, 3 lipca 2018

Nadzwyczajna kasta



    Był wtedy koniec maja. Do święceń kapłańskich pozostało nam kilkanaście dni.
Siedzieliśmy wtedy w przyseminaryjnym parku i zastanawialiśmy się nad naszym przyszłym kapłaństwem. Jeden z kolegów (teraz po latach zacny kanonik) p[odsumował wtedy naszą dyskusję ciekawym stwierdzeniem:
-„Nie wiemy, jak potoczą się nasze kapłańskie losy, ile będzie sukcesów, a ile zawiedzionych nadziei, ale jedno jest pewne:
-dzięki święceniom zaklepiemy sobie chociaż czyściec i to jest najważniejsze”
    Zapadło mi w pamięci to zdanie i nadal nie do końca pojmuję, czy to był tylko żart, czy jego przeświadczenie, że święcenia kapłańskie stają się przepustką do układu z Panem Bogiem.
Od miesięcy nasze media żyją tematem sędziów, jak to określiła jedna z Pań będących kimś ważnym w tym środowisku: „stanowiących szczególną kastę, której nie można porównywać z innymi profesjami”.
    Czyli idąc tym torem rozumowania: Sędziowie - to ludzie, którym więcej wolno i którym nie wypada przykładać miary przewidzianej dla maluczkich.
    Wracając jednak do istoty, która winna wyznaczać ramy działania tej grupy zawodowej, ich aktywność winna realizować się w służbie sprawiedliwości i prawdy, którą winni chronić swoimi wyrokami.
    Liczne skandale w orzeczeniach, nierówne traktowanie tych, których sprawy rozpatrywali, do tego arogancja i gotowość do ferowania werdyktów krzywdzących tych, którzy w sądach liczyli na sprawiedliwość i poczuli się oszukani; to przelało czarę goryczy i ponad 80% społeczeństwa opowiedziało się za gruntownym posprzątaniem tego „bałaganu”, co skutkowało zamianami, i chwała tym, którzy odważyli się na takowe działanie.
    Kiedy wspominam zdanie mojego kursowego kolegi, gdy mówił o gwarancji czyśćca dla ludzi naznaczonych sakramentem kapłaństwa, to jakbym kolejny raz słyszał zdanie, którym zapamiętaliśmy Panią w sędziowskiej todze:
-„Kapłani, to kasta wyjątkowych ludzi, którym z racji święceń należy się więcej!”
Czy rzeczywiście tak jest?
    Kilka dni temu przedstawiciel jednego z zakonów, analizując przyczynę laicyzacji naszego społeczeństwa, postawił tezę, że to wcale nie jest efekt „mody zachodniej cywilizacji”, którą tak często przywołują analitycy problemu odchodzenia ludzi z Kościoła.
-”Wierni odchodzą z polskiego Kościoła z winy księży, a ściślej rzecz ujmując, krytycznie odbierając, manifestowaną przez kler przepaść pomiędzy osobami duchownymi, a wiernymi.
    Zakonnik twierdzi, że:" Postawy kapłanów, którzy uważają się za kogoś ponad pozostałymi duszyczkami stada, nie tworzą wspólnotowej więzi i w efekcie prowadzą do dramatu osamotnienia i poczucia wśród wiernych, że są kimś gorszym i wszelkie starania o doskonalenie wewnętrzne, z góry skazane są na niepowodzenie, więc nie warto się trudzić i odchodzą!
    Tezy te zdają się potwierdzać przeprowadzone w tej materii badania, w których pytani podawali powody swojego odejścia od kościelnych praktyk.
    Najwięcej z nich wskazało na rozczarowanie kapłanami: ich pazernością, politykierstwem i pychą w stosunku do pozostałych wiernych.
    Gwoli ścisłości, wśród odpowiadających znaleźli się także i ci, którzy swoje odejścia wiązali z osobistym zaniedbaniem i wygodnictwem. Takich odpowiedzi była jednak znacząca mniejszość.
    Papież Franciszek wyniósł ostatnio do godności kardynalskiej naszego rodaka: księdza Konrada Krajewskiego, jałmużnika Stolicy Apostolskiej. Gdy ten odchodząc od zwyczaju wydania z tej okazji wystawnego przyjęcia, zamiast tego zaprosił na obiad 250 biedaków, Ojciec Święty także pojawił się na ich wspólnym posiłku.
-„Nie przyszedłem tu dla ciebie, ale dla nich”- powiedział, witając się z nowo mianowanym purpuratem.
     Tak sobie myślę, że kiedyś Dobry Bóg, przy ostatecznym spotkaniu z kapłanem powie:
-Przyczyną twojej nagrody nie były święcenia, a ta rzesza owieczek, które do mnie prowadziłeś swoją pokorną służbą.

Kryspin