środa, 27 grudnia 2017

Buta kroczy przed upadkiem


    Skończył się świąteczny czas i tylko wspomnieniem pozostały nam minione dni, gdy wśród najbliższych składaliśmy sobie życzenia pieczętując dobre myśli łamanym opłatkiem, a później, tak niedawno przyrzekaliśmy samym sobie, że wykorzystamy pretekst nowego roku, by coś w naszym życiu zmienić na lepsze, i powróciliśmy do codzienności.
    Pewnie nie będzie potrzeba wielu dni, by ona na nowo obrosła tym wszystkim, od czego (może i ze szczerymi intencjami) chcieliśmy się uwolnić.
   Politycy z pewnością powrócą do swoich okopów nienawiści, a my szarzy zjadacze chleba, odgrzebiemy swoje dawne przyzwyczajenia i będziemy samych siebie tłumaczyć enty raz:” no trudno, już tacy jesteśmy i pozostaje nam tylko zaakceptować swoje słabości..”
   A może warto by było zatrzymać się w życiowym pędzie i zastanowić się właśnie teraz na początku nowego roku: co zrobić, czego uniknąć, jak się zmienić, by kolejny raz nie karmić frustracji, że znowu nam nie wyszło?
   Zasadniczo unikam odniesień do obrazków związanych z życiem politycznym w naszym kraju zostawiając stosowne rozważania dziennikarzom, którzy „zjedli zęby” na analizowaniu tych zagadnień.
   „Ksiądz w cywilu” ma zajmować się sprawami związanymi z Kościołem i wszystkim tym, co mieści się w tym temacie-tak nakreślono mi obszar, w którym mam się poruszać w cotygodniowych felietonach i tego staram się trzymać. Odwołując się do politycznej rzeczywistości, potraktuję ją więc tylko jako tło obrazujące obecną sytuację w naszym Kościele.
   Jeszcze kilka lat sytuacja partii rządzącej w owym czasie wydawała się komfortowa i na tyle niezagrożona, że jej włodarze głośno wyrażali pewność kolejnych lat sukcesów twierdząc:
” Nie mamy z kim przegrać, więc nadal będziemy u politycznych sterów”
„Buta kroczy przed upadkiem” zwykło się mówić i wiele jest w tym stwierdzeniu prawdy, co przełożyło się na rzeczywistość zmian, jakie nastąpiły w naszym politycznym układzie.
   Buta władzy rodzi patologiczną pewność, że nic i nikt nie jest jej wstanie zaszkodzić i to rodzi przyzwolenie najpierw na małe „grzeszki”, a później prowadzi do kompromisu z coraz większymi aferami, które rosną do monstrualnych rozmiarów.
   Kiedyś jednak taki dzban się przelewa i wtedy nawet największy dywan, pod który zamiatało się brudy, nie jest wstanie ich już pomieścić i następuje katastrofa.
   Nasz Kościół załapał się na ten okręt władzy i podobnie obnosi się pewnością siły i nadzieją na kolejne lata „sukcesów” i to musi budzić niepokój.
   W obecnym układzie „przyjaźni” z politycznymi decydentami, hierarchowie zapewnili swojemu poletku jeszcze jeden „prezent”, który można streścić jednym krótkim zdaniem:
Media o Kościele mogą mówić dobrze, albo wcale!
Czyli dywan, pod który dotąd zamiatano brudy, zastąpiono wykładziną, która ma zakryć całą brzydko pachnącą rzeczywistość.
Czy przesadzam?
   W jednym z portali internetowych ( one są jeszcze poza „wykładziną”) doniesiono ostatnio o księdzu, który namawiał do seksualnych igraszek 14 latka, i sprawa mówiąc delikatnie: „cuchnie” kolejną aferą obyczajową z udziałem duchownego.
    Czy to jest tylko incydent, o którym nie warto się rozpisywać, czy jednak sygnał, że pod „wykładziną” jednak coś śmierdzi?
   Milczenie o problemach, brak reakcji kościelnych decydentów, unikanie rzeczywistych działań naprawczych i liczenie na to, że sprawa jakoś tam sama „przyschnie”; nie zwiastują dobrej przyszłości!
   Partia minionej władzy w sondażach poparcia traci coraz więcej, ale nadal nie wyciągnęła wniosków, dlaczego się tak stało i jedynie o czym marzy, to aby wrócił dawny porządek.
On jednak nie wróci(mam nadzieję)


Kryspin,

sobota, 23 grudnia 2017

Betlejem emanuje radością Dobra.

    W przeddzień pamiątki magicznej nocy, gdy Dobry Bóg ofiarował ludziom swoją przyjaźń zsyłając na świat jedynego Syna, pragnę złożyć życzenia wszystkim Przyjaciołom mojego bloga:
    Niech Boży Syn, narodzony w betlejemskim żłobie, napełni Was wszystkich radością dobra, którym jak ciepłym płomieniem, będziecie nieustannie ogrzewać i zmieniać serca wielu ludzi.
Kryspin

   

wtorek, 19 grudnia 2017

Tor przeszkód w drodze do bierzmowania


   „Mam do ciebie pytanie i prośbę zarazem”- usłyszałem w trakcie popołudniowej kawy, którą zaserwowała znajoma w trakcie moich odwiedzin w jej domu.
Często spotykam się z taką formą, chociażby w korespondencji moich czytelników, którzy kierują tą drogą pytania związane ze sprawami wiary i „kłopotów” doświadczanych przez nich w kontaktach z Kościołem.
Nie przypuszczałem jednak, że w trakcie naszego kawowego spotkania moja znajoma wpasuje się w narrację moich czytelników, bo kto jak kto, ale Marylka: przykładna parafianka, systematycznie uczestnicząca w kościelnych praktykach, osoba organizująca corocznie kolacyjkę dla strudzonego duszpasterza kończącego w jej domu kolejny kolędowy dzień, winna być wolna od „kłopotów” mniej gorliwych duszyczek.
A jednak się myliłem, co okazało się, gdy przeszła do sedna:
-„Czy mógłbyś załatwić dla naszej córki bierzmowanie?"- wypaliła głosem pełnym desperacji.
Jej prośba i ton w jakim to powiedziała, zamurowała mnie na chwilę na tyle długą, że Marysia nie czekając na moje pytanie o powód tak dziwnej prośby, przeszła do uzasadnienia.
„Jagoda jest w VII klasie, chodzi na religię w szkole, co niedzielę uczestniczy razem z nami we mszy świętej, systematycznie się spowiada i przyjmuje komunię świętą”
-Nadal nie rozumiem?- wtrąciłem, przerywając wyliczankę kościelnej gorliwości jej pociechy.
Pani domu opuściła mnie na chwilę i wróciła do salonu z plikiem kartek.
„Ksiądz katecheta przekazał naszym pociechom wytyczne Episkopatu w sprawie godnego przygotowania do sakramentu bierzmowania i polecił, aby wszyscy rodzice także zapoznali się z
tymi wymogami”.
Zdenerwowana kobieta przeszła do cytowania wybranych fragmentów, a ja słuchałem w osłupieniu, gdy wyliczała kolejne „sprawności”, które winni nabyć kandydaci na dojrzałych chrześcijan, by dostąpić zaszczytu przyjęcia sakramentu.(swoją drogą jest to ciekawa lektura i dlatego zainteresowanych w/w instrukcją kościelnych decydentów odsyłam do internetu, gdzie ten tekst jest dostępny)
Próbowałem co prawda złagodzić nieco jej poirytowanie, mówiąc, że ten tekst jest przeznaczony dla katechetów, jako pomoc w programie edukacyjnym, ale na niewiele się to zdało.
To było krótkie, kawowe spotkanie i wróciłem z niedosytem do siebie i nawet trochę miałem niesmak, że tak do końca nie uspokoiłem emocji moich przyjaciół, ale ?
No właśnie, już za kilka dni ruszą do naszych domów kapłani pracujący w parafiach z tradycyjną kolędą.
Może warto wykorzystać ten czas?
Odwiedziny duszpasterskie wcale nie muszą być z naszej strony ugrzecznione i podszyte strachem o niewygodne dla nas pytania.
Kolenda to jest także znakomita okazja na zadawanie pytań dotyczących spraw, które nas nurtują, niepokoją, bądź nawet takich budzących nasz sprzeciw.
Na koniec chciałbym naprawić moje zaniedbanie w stosunku do wszystkich czytelników Księdza w cywilu.
Błysk betlejemskiej gwiazdki i radosne:”Bóg się rodzi”....już za nami.
   Przy wigilijnym stole złożyliśmy sobie życzenia, a nasze pociechy rozpakowały już pozostawione dla nich pod choinkami prezenty, dlatego pragnę dołączyć się do tych ciepłych, pełnych dobrych myśli chwil.
   Życzę wszystkim Wam i sobie także, abyśmy mieli wokół siebie mądrych kapłanów-duszpasterzy, którzy ponad pouczanie cenią wartość rozmowy.
   P.S. 
   Tak poza nawiasem chciałbym skierować słowo do proboszcza z mojej parafii, by ( zupełnie niecelowo) nie pominął mojego domu w trakcie tegorocznej kolędy i nie zapomniał, że nadal czekają na niego moje książki, które z pewnością zapomniał odebrać w trakcie minionych odwiedzin.
Kryspin


wtorek, 12 grudnia 2017

Owoce zakazanej miłości


    Już za kilka dni rozbłyśnie gwiazda zwiastująca nadejście magicznej nocy, która pierwsza stała się świadkiem cudu miłości Boga do ludzi.
   Gdybym przygotowywał kazanie na wieczorną pasterkę, pewnie wyliczałbym sprzeczności towarzyszące narodzinom Bożego Syna, przyszłego Zbawiciela, który swój ziemski etap nie rozpoczął w królewskiej komnacie, na łożu wyściełanym atłasowym suknem, ale nad wyraz skromnie: w żłobie dla bydlątek, w skalnej grocie wykutej gdzieś na zboczu porośniętym trawami, na którym pasterze z okolic Betlejem wypasali swoje stada.
   Pozostawię pasterzom parafialnych wspólnot przyjemność wygłoszenia uroczystej Bożonarodzeniowej homilii i zatrzymam się na uniwersalizmie przesłania ukazującego narodziny syna Maryi, bo historia, która wydarzyła się w betlejemskiej stajni, niesie przesłanie dla każdego człowieka, niezależnie od jego religijnych przekonań.
   Dla wierzących to był początek zbratania się z Bogiem, który dla ludzi (zgodnie ze zbawczym planem) narodził się w ludzkim ciele.
   Dla tych, którzy żyją chłodnym racjonalizmem odrzucającym przyszłość poza obecną rzeczywistością, narodziny Jezusa ( tak jak i innych ludzi), to pokaz doskonałości natury, która jest zdolna do stworzenia arcydzieła jakim jest człowiek.
   Każdy człowiek, od chwili poczęcia zasługuje na miano cudu i winien być darzony szacunkiem.
Gdybyśmy przeprowadzili ankietę, wywiad z rodzicami nowo narodzonych dzieci, to na pytanie: „Kim dla nich jest ten maluszek ?”, zdecydowana większość odpowiedziałaby, że:
” To jest owoc ich miłości i spełnienie pragnienia, dzięki któremu ludzkie życie nabiera większego sensu!”
    Nie dla wszystkich i nie wszystkie dzieci są jednak spełnieniem pragnienia.
    Niekiedy dziecko jest kłopotem, „produktem ubocznym” czegoś, co nie ma nic wspólnego z miłością i wtedy w rodzicach nie ma radości, którą zastępuje paniczny strach przed opinią otoczenia, a niekiedy i przed sobą samym.
    Osobną grupę stanowią dzieci, które można by określić „owocami miłości zakazanej”: dzieci poczęte w nieformalnych związkach, owoce małżeńskich zdrad, czy złamania przyrzeczenia celibatu.
Czy w takich przypadkach można wyciągać wniosek, że one są kimś gorszymi?
Z pewnością nie!
    Ale w obiegowej opinii, zakorzenionej od dawna, za takowe uchodzą i najgorsze w tym wszystkim jest to, że Kościół (instytucja w cieniu oddziaływania której żyje większość z nas) temu sprzyja, stygmatyzując dzieci poczęte z „miłości zakazanej”.
    Takie dzieci stają się często kartą przetargową do naprawiania „moralnego, kościelnego porządku”: „Weźmiecie ślub, zalegalizujecie swój związek, to dzieciątko ochrzcimy”, i często to działa!
   W dalece gorszej sytuacji są dzieci- owoce kapłańskiej, „zakazanej miłości”.
   Kościół skazuje je na piętno życia bez ojcowskiej miłości, bo księdzu, który podpadł biskupowi łamiąc przyrzeczenie celibatu, którego owocem jest dziecko, przełożony pogrozi palcem, może nałoży miesiąc pokuty, albo przeniesie na inną parafię i sprawa wydaje się być załatwiona!
A dziecko?
   No cóż....ustanowi się jakąś kwotę, którą ojciec w sutannie będzie wpłacał na rzecz jego wychowania i po sprawie!
   Sprawa nie jest jednak załatwiona i co najgorsze w tym wszystkim, nie jest marginesem w Kościele, bo dotyka dzieci(liczonych w tysiące) żyjących z piętnem „owocu zakazanej kapłańskiej miłości”
   W „Zatroskanej koloratce” napisałem o zatrutych owocach celibatu z nadzieją, że będzie to przyczynek do refleksji nad absurdem tego kapłańskiego przyrzeczenia.
   Może dzieci kapłańskiej „zakazanej miłości” bardziej wykrzyczą ten absurd?

Kryspin

wtorek, 5 grudnia 2017

"...I nie pobłogosławił"


      Byłem kiedyś na imprezie imieninowej u moich przyjaciół. Wśród zaproszonych gości było kilkoro, którzy od lat realizowali się w tzw. sferze budżetowej (dwoje pracowało w szkolnictwie, a jeden był urzędnikiem samorządowym). Pozostali prowadzili biznesy na własny rachunek i z politowaniem współczuli tym, którzy pracując na „państwowym”, narzekali na swój los.
     Mieczysław, facet robiący kasę na śmieciach (właściciel firmy utylizacyjnej), poinstruował zgorzkniałych, że zawsze mogą odmienić swój los i jak to kiedyś powiedział pierwszy Prezydent wolnej Polski:” Powinni wziąć sprawy w swoje ręce”.
    Aby uniknąć zarzutu, że się wymądrza( bo jemu się udało), zaczął kolejno rzucać pomysły, których realizacja miałaby stać się antidotum na problem braku kasy u tych mało zaradnych.
    Gdy ze swoimi radami doszedł do mojej skromnej osoby, na chwilę zawiesił głos, aby zaraz poddać mi pod rozwagę pomysł, który wywołał (nie tylko u mnie) rozbawienie.
-”Załóż swój własny kościół, a kasa będzie spływała niczym rwący wodospad”
    Głupi pomysł-pomyślałem i byłem nawet nieco poirytowany tym, że pozostali goście gremialnie poparli radę Mieczysława.
    Czy jednak ten pomysł (po ludzku rozumując) był tak niedorzeczny, jak go oceniłem?
Z przykrością muszę stwierdzić, że nie, bo bez wielkiego zastanowienia mógłbym rzucić wiele przykładów ludzi, którzy zrobili „biznes” na Panu Bogu. I nie chodzi mi o jakichś guru mających swoje „pięć minut”, gdy stworzyli sekty wyznające bezgraniczne uwielbienie do głoszonych przez siebie absurdów, czy odpustowych kramarzy handlujących w czasie kościelnych uroczystości kiczowatymi wizerunkami świętych.
    Kilka dni temu media relacjonowały obchody rocznicy powstania ogólnopolskiego radia, które codziennie gości w kilku milionach domów polskich katolików.
Ojciec założyciel z nutką nostalgii dzielił się wspomnieniami pierwszych lat powołanego przez siebie dzieła i opowiedział zebranym o spotkaniu z Ojcem Świętym, Janem Pawłem II.
W trakcie audiencji poprosił wtedy o błogosławieństwo przyszłego świętego, w związku z kolejnym pomysłem, jakim miała być katolicka telewizja
Przyznam, że zaskoczyła mnie szczerość, z jaką Ojciec dyrektor poinformował zebranych o reakcji Papieża Polaka na jego prośbę: „....I nie pobłogosławił”
Jeszcze bardziej zdziwił mnie brak jakichkolwiek komentarzy i zastanowienia po tym stwierdzeniu:
....I nie pobłogosławił”!
    Może warto odpowiedzieć sobie na pytanie: Dlaczego Papież, który był tak otwarty na sprawę ewangelizacji, który niejednokrotnie zabiegał o przychylność mediów na sprawy wiary, który cieszył się z powołania do życia katolickiej rozgłośni radiowej i wielokroć błogosławił tym, którzy korzystając z jej pośrednictwa mogli być bliżej Boga; nie pobłogosławił zamierzeniu, które mu przedstawił charyzmatyczny zakonnik?
    Tak sobie myślę, że ten gest(a raczej jego brak) ze strony Ojca Świętego był bardzo wymowny i zbieżny z tym, co wyraził jeden z mich starszych znajomych(84 lata):
„Od lat mam zwyczaj odmawiać codziennie różaniec. Starałem się to robić w kościele, ale od jakiegoś czasu stan mojego zdrowia nie pozwalał mi na wyprawy do świątyni i dlatego postanowiłem modlić się wraz ze słuchaczami katolickiej rozgłośni i tak było przez kilka miesięcy.
Słuchałem prawie codziennie religijnych audycji, ale byłem nimi coraz bardziej zawiedziony, bo więcej było w nich polityki i biznesu nadawców, nieustannie przypominających numery konta, na które powinno się wpłacać ofiary, aniżeli o Panu Bogu.”
„....I nie pobłogosławił”
    Cały czas dźwięczą w moich myślach te słowa i nie wiem dlaczego zaraz potem przypomina mi się Mieczysław z imieninowego przyjęcia:”Załóż swój kościół....
Ale czy dobry Bóg pobłogosławiłby taki pomysł?
Jednak, czy to jest tak naprawdę ważne?

Kryspin

wtorek, 28 listopada 2017

Czy można oswoić i pokochać samotność?


     Gdy sięgam pamięcią do chwil, gdy rozpoczynałem dorosłość, to wracają mi obrazy pierwszych tygodni mojej seminaryjnej przygody. Było nas 34 na pierwszym roku. Każdy dzień wydawał się wtedy podobny: wczesna pobudka, ranne modlitwy, śniadanie w wielkim refektarzu, później wykłady, kolejny posiłek, chwila wytchnienia w seminaryjnym ogrodzie, później nauka własna i pół godziny na podwieczorek, gdy w pokojach zajadaliśmy się smakołykami, które pachniały domem....      A później już tylko wieczorna modlitwa w kaplicy i spoczynek, aby następnego poranka obudzić się do tego samego...
    Przerwą w seminaryjnej monotonii były święta, ale tylko te, na które mogliśmy się rozjechać do naszych rodzinnych domów. Każdy z nas odliczał wtedy godziny do tych dni, gdy mogliśmy choćby przez chwilę pooddychać przeszłością świata, który przecież paradoksalnie, z własnej woli pozostawiliśmy poza sobą.
    Kiedy wspominam tamten czas, gdy w opinii naszych moderatorów, mieliśmy przyzwyczajać się do przyszłego życia w samotności, to muszę powiedzieć, że ich założenia spełniły się mniej niż średnio.
    Doświadczyłem tego już poza murami seminarium, gdy rozpocząłem swoją duszpasterską przygodę w pierwszej parafii. Choć i tak los był dla mnie łaskawy, bo miałem po sąsiedzku dwóch moich kursowych kolegów, z którymi często się spotykaliśmy w wolnej chwili. Siadaliśmy wtedy we trójkę i rozmawialiśmy długie godziny o błahych sprawach i czułem, pewnie i oni także, że te nasze spotkania były ucieczką od samotności.
    Po jakimś czasie nasze spotkania stawały się jednak coraz rzadsze i nawet nie zauważyliśmy, jak oddalaliśmy się od siebie i pewnie, gdybyśmy wtedy potrafili szczerze porozmawiać, to pewnie przyznali byśmy, że wcale nie oswoiliśmy w sobie samotności i nie wspominali byśmy frazesów powtarzanych nam, przez seminaryjnych przełożonych:” Kapłan nigdy nie jest samotny, bo ma współbraci i parafię, która stanowi jego rodzinę.”
    Pamiętam pierwsze Boże Narodzenie i dni przed tym świętem, gdy codziennie przemierzałem ulice udając się do salki parafialnej, gdzie uczyłem maluchy o Bogu, który z miłości do ludzi posłał na świat swojego syna, który przed wiekami narodził się w dalekim Betlejem, abyśmy mogli z radością przeżywać ten świąteczny dzień .
    Po zajęciach wracałem ulicami, przy których mieściły się sklepy rozświetlone świątecznymi ozdobami i mijałem ludzi, którzy pomimo zimowego chłodu, z wypiekami radosnego podniecenia, szli z małymi i większymi pakunkami, i widziałem w ich oczach radość zbliżającego się wigilijnego wieczoru, gdy przy kolorowych choinkach będą obdzielać się świątecznymi niespodziankami
    Przyznam, że patrzyłem na nich z zazdrością, którą pewnie doświadczają bezdomni, gdy w zimowy, Bożonarodzeniowy wieczór zaglądają w okna szczęśliwców, cieszących się wśród bliskich radością bycia razem, gdy oni najboleśniej odczuwają swoją samotność.
    Wtedy pierwszy raz tak boleśnie odczułem samotność kapłańskiego powołania i zrozumiałem, że nigdy nie potrafię jej pokochać!
    Kiedyś młodzież w trakcie lekcji religii zadała mi pytanie:
„Jak księża radzą sobie z nakazem celibatu, który obowiązuje w Kościele Katolickim?”
    Odpowiedziałem im wtedy, że pewnie nie zawsze radzą sobie z tym wymogiem i może dlatego tak wielu księży jest smutnych i schowanych pod maskami powagi swojego powołania.
    Później jeszcze długo myślałem nad tym pytaniem i już tylko sobie zadawałem pytanie:
    Czy można oswoić samotność, gdy serce pragnie czegoś innego?
    Czy Chrystus powołując pośredników swojej miłości, jednocześnie nakazał im, by w swoim sercu oswoili samotność i pokochali ją?
    Powołanie do życia w samotności, to szczególny dar, który bardzo rzadko się zdarza i dlatego tak wielu kapłanów jest smutnych, niekiedy złośliwych, czy żyjących z nałożonymi maskami powagi, a nawet zarozumiałości.
    Czy zatem można oswoić....czy można pokochać samotność?
Pewnie tak, bo sam spotkałem w swoim życiu kilku uśmiechniętych kapłanów.

Kryspin,   

wtorek, 21 listopada 2017

Czy to jeszcze jest ten sam Kościół?


    Jeden z moich seminaryjnych profesorów zwykł powtarzać, że na szczęście Kościół jest instytucją
Bosko-ludzką. Boską, bo został założony przez Jezusa Chrystusa i to On jest gwarantem jego wiecznego trwania, bo ludzki element(także hierarchiczni decydenci) na przestrzeni dziejów już dawno by to wszystko (zacytuję dosłownie jego słowa) „rozpieprzyli”!
   Stary Profesor z pewnością opierał się na biblijnym cytacie św. Mateusza:”...I na tej skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą”(Mt 16)
Mnie inne zdanie nurtuje i niepokoi w kwestii Kościoła, które podaje św Łukasz i dlatego pozwolę sobie je zacytować:
”Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?”(Łk 18,1-8)
Ewangelista odwołuje się do powtórnego, zapowiedzianego przez Chrystusa przyjścia, którego Kościół jest świadomy i w swoim nauczaniu wiernym to podaje jako jedną z ważniejszych prawd .
„Paruzja”-Dzień Pański: Powrót Chrystusa na świat pod koniec dziejów jako triumfatora nad złem, wskrzesiciela umarłych i sędziego sprawiedliwego!
W korespondencji od czytelników „Księdza w cywilu” wielokrotnie odbieram krytyczne uwagi na temat Kościoła, jego stanowiska w wielu kwestiach, których ludzie zwyczajnie nie rozumieją, bodź otwarcie się z nimi nie zgadzają, i to można położyć na karb niedoinformowania maluczkich, że tak musi być, bo........
Są jednak i takie głosy (podnoszone przez ludzi, którym wiara nie jest czymś obojętnym), w których zadają wprost pytanie:
„Czy to jeszcze jest ten sam Kościół, który kiedyś założył Chrystus?”
Zaraz po tak zadanym pytaniu odwołują się do mniej lub bardziej głośnych (mało budujących) zdarzeń w Kościele, których mimo woli stają się świadkami i to burzy ich pewność wiary.
Jeżeli do tego dołożyć mało „duszpasterskie” zachowania niektórych kapłanów, z którymi dane jest im żyć w środowisku parafialnym, to można powiedzieć o gotowym przepisie na katastrofę, którą widać gołym okiem, choćby po systematycznie zmniejszającej się ilości tzw. wiernych praktykujących coniedzielną mszę!
Czy to jeszcze jest ten sam Kościół, który założył Chrystus?”
   Na tak postawione pytanie już padła odpowiedź, która pomimo upływu lat, nic nie straciła na aktualności.
Udzielił jej 2000 lat temu sam Chrystus w przypowieści o winnicy.
Kościół jest tym winnym ogrodem, którego właścicielem jest Bóg, i tylko On po wsze czasy!
Zbawiciel przed swoim odejściem, przekazał go ludziom w dzierżawę, by się nim opiekowali i byli za niego odpowiedzialni.
   Czytając kolejne zdania z tejże przypowieści dowiadujemy się o nieuczciwych dzierżawcach Bożego ogrodu, którzy podejmując się pracy nad jego uprawą, zaplanowali haniebny plan przejęcia jego własności (zabijemy dziedzica i winnica stanie się naszą własnością)
   Rodzi się pytanie: Kogo miał na myśli Chrystus, mówiąc o nieuczciwych dzierżawcach?
Na to pytanie każdy z nas musi sam sobie udzielić odpowiedzi, niezależnie od tego kim jest w tej Bożej Winnicy.
   W zakończeniu „Zatroskanej koloratki” napisałem, że marzy mi się Kościół czasu, gdy Boży Syn przekazywał go pierwszym, ludzkim dzierżawcom.
   Tak sobie myślę, że może dobrze by było, gdybyś Chryste jeszcze raz pojawił się na wyboistej drodze Kościoła, usiadł na kamieniu, zebrał wokół siebie wszystkich: począwszy od małego dziecka, które poprzez chrzest rozpoczęło przygodę w Twojej Winnicy, a na decydentach w purpurowych szatach (najważniejszych dzierżawcach Bożego Ogrodu) kończąc, przypomniał, że tylko od nas wszystkich zależy, czy w nim będą dojrzewały piękne grona, czy szlachetne krzewy porosną chwastami.

Kryspin, 

wtorek, 14 listopada 2017

Czy to tylko moje utopijne marzenie?


    Gdy po jakimś czasie kolejny raz czytam fragmenty „Koloratek”, odkrywam coś nowego w ich przesłaniu.
    Dzisiaj chciałbym przypomnieć fragment z „Zatroskanej koloratki-Pasterzy i najemników”, w którym opisałem kościół, do którego chciałbym chodzić:
   ”Na ławkach leżały małe książeczki, śpiewniki z zapisanymi tekstami kościelnych pieśni....Uprzedzę Pani pytanie...Nie, nie giną, bo i po co ktoś miałby je stąd zabierać?
Gdy je wyłożyliśmy, powiedziałem, że jeżeli ktoś chce poćwiczyć w domu, to może wypożyczyć sobie śpiewnik....No i na [początku „rozeszło” się kilkanaście sztuka, ale po jakimś czasie powróciły i są tu, służąc wszystkim.
Po chwili doszliśmy do końca nawy i zatrzymaliśmy się przed lekko podwyższonym miejscem, na którym w samym centrum stał duży stół nakryty białym obrusem.
To normalny, gościnny stół i normalny biały obrus, taki sam, jaki kładziemy na przybycie gości.
I na tym zakończyłoby się nasze kościelne spotkanie, gdyby nie moje kolejne zdziwienie...
-Tak, ma Pani rację....odpowiedział przyklękając nieco z boku- Nie ma takiego cytatu w Biblii.
„Witajcie przyjaciele”-przeczytał słowa widniejące na drzwiczkami tabernakulum tak ciepło, że przez chwilę zgłupiałam, odnosząc wrażenie, że słyszę kogoś zupełnie innego.
Było w tym tyle radości i ciepła, a jednocześnie słowa emanowały wielkością Tego, który je wypowiadał.
Przez chwilę poczułam coś w rodzaju zaszczytu, wyróżnienia, jakiego doznaje człowiek w rozmowie z kimś niezwykłym, gdy ten szczerze obdarza go swoją przyjaźnią,...
Pani Małgosiu, jesteśmy teraz w gościnie naszego najlepszego Przyjaciela, który zawsze ma dla nas czas i cieszy się, gdy do niego przychodzimy: z naszymi sukcesami, smutkami, niezrozumieniem, niekiedy bólem; bo od tego jest przyjaciel, powiernik naszych spraw, prawda?
U nas nie ma obowiązku bycia na niedzielnej mszy....Naszym owieczkom nie narzucamy żadnych odgórnych nakazów.... ale czy wypełnia przykazanie ktoś przychodzący do świątyni zdyszany, spocony od pośpiechu i nieustannie przebierający nogami, albo ziewający z miną znużonego mopsa, czekając, kiedy wreszcie odstoi swój obowiązek i czym prędzej czmychnie do swojej codzienności?
-”Nabożnie uczestniczyć”, prawda?., ..
-Nasi wierni uczestnictwo w niedzielnej mszy traktują jak zaproszenie na przyjęcie, Uczta z Chrystusem, Bożym Synem!...
Na taki „raut”nie wypada przychodzić bez prezentu i taki prezent ze swojego tygodnia składają ci, którzy przychodzą na spotkanie z Nim.
Pewnie, że nie jesteśmy aniołami, nie jesteśmy doskonali, nic z tych rzeczy - i On to wie
Moja córeczka, gdy miała zaledwie kilka lat, uwielbiała dawać mi prezenty, niekiedy z okazji imienin, urodzin, czy innych uroczystości; ale zawsze robiła ja własnoręcznie:wyklejanka,niekiedy rysunek, albo zabawka z kasztana i zapałek.
Siadała mi wtedy na kolanach i wręczając niespodziankę, szeptała mi do ucha:”kocham cię tatusiu”.
I choć niekiedy jej dzieło nie było najbardziej udane, zapałka wypadała i pajacyk zostawał o jednej nóżce, sreberko nie chciało słuchać kleju i złośliwie odpadało, a słonko było za bardzo pomarańczowe, bo właściwa kredka gdzieś uciekła w czasie zabawy, to sprawiała mi za każdym razem niesamowitą radość; i choćby nie kończyła tej „ceremonii” rozkosznymi słowami szeptanymi bezpośrednio do mnie, to i tak odczuwałem jej miłość.
Tak samo jest w naszych relacjach z Nim; tak wiele i niewiele jednocześnie potrzeba, abyśmy w naszym zabieganym życiu znaleźli choćby mały podarunek dla tego Gospodarza przyjęcia, naszego Przyjaciela...”
Marzy mi się taki kościół, taka parafia...,.Czy to tylko moje utopijne pragnienie?

Kryspin, 

wtorek, 7 listopada 2017

Smutek radosnego święta.


   Mamy za sobą kolejny szczyt listopadowych wypraw na groby naszych bliskich. Policja podsumowała akcję „Znicz” podając tragiczne statystyki ludzkiej nieostrożności, które jak co roku dostarczyła kolejnych „lokatorów” naszych miejsc wiecznego spoczynku.
   Pewnie jak co roku, także główni organizatorzy cmentarnych uroczystości, czyli strona kościelna, dokonała takiego podsumowania.
   Co prawda nikt nie poustawiał elektronicznych czytników, które przy wejściowych bramach policzyłyby przybyłych na te uroczystości, ale jakoś można było dokonać chociażby porównania do lat minionych, przeliczając zawartość płóciennych woreczków umieszczonych na długich kijach, aby nie ominąć żadnego z odwiedzających w tym dniu swoich bliskich zmarłych.
   Swoją drogą to bardzo zmyślny sposób, dzięki któremu panowie z rad parafialnych, mogli rzetelnie wypełnić zadanie postawione przed nimi: zebrać ofiarność co do ostatniego ziarenka(także od tych, którzy widząc nadchodzących poborców cmentarnej daniny, próbowali schronić się za pomnikami)
   Oczywiście składka została poprzedzona informacją wielebnego celebransa, który w kilku słowach wyjaśnił cel zbiórki.
  Na cmentarzu, na którym byłem tego roku, zebrani zostali poinformowani, że pieniążki będą przeznaczone na gruntowny remont zabytkowego kościółka, który od wieków jest chlubą miasta, jako najstarszy, drewniany zabytek budowli sakralnej w okolicy.
   Co prawda jakąś kasę dorzuci Unia Europejska(o czym enigmatycznie wspomniał kościelny organizator tej imprezy), ale na owieczki zgromadzone przy mogiłach przypadł obowiązek wsparcia tego zamierzenia w kwocie(tu pominę jej wielkość).
   O godzinie 14.00 na cmentarzu rozpoczęły się oficjalne, kościelne uroczystości Wszystkich Świętych.
Ku mojemu zdziwieniu mszę polową (pod gołym niebem), co powinno być żelaznym i pierwszym punktem religijnych celebracji, poprzedziła procesja żałobna z pięcioma przystankami(logicznym i religijnie uzasadnionym powinna odbywać się w następnym dniu, gdy Kościół wspomina i modli się za wszystkich zmarłych).
   Co prawda kondukt modlitewny ograniczył się tylko do kilku alejek rozległego cmentarza, ale dzięki solidnemu nagłośnieniu, mogli w nim czuć się uczestnikami wszyscy, nawet stojący w najbardziej oddalonych miejscach nekropolii.
   I tu miałem co najmniej mieszane uczucia, bo szczerze zamierzałem uczestniczyć w procesyjnej modlitwie, ale …..
   No właśnie- po każdej modlitewnej przerwie, gdy modliliśmy się w intencjach naszych zmarłych, następował czas, gdy kondukt posuwał się do następnego przystanku i wtedy wkraczał parafialny „wirtuoz”, miejscowy organista. Za każdym razem, gdy zaczynał kolejną pieśń, miałem wrażenie, jakbym się przeniósł do okupowanej Warszawy, gdzie uliczny grajek wyśpiewywał kuplety przeciwko okupantowi.
   Wielkim uproszczeniem jednak byłoby zwalić całą winę na nieboraka, który pewnie i miał dobre chęci, ale „repertuar” kościelnych pieśni go ograniczał i było jak było.
   Dzień Wszystkich Świętych z założenia jest dniem radosnym, przenikniętym nadzieją, że nasi zmarli dostąpili szczęścia zbawionych, więc smętne zawodzenie pieśni sprzed wieków, nie pasuje do radości nadziei.
Pewnie mój punkt widzenia podziela coraz więcej ludzi, bo w trakcie cmentarnych uroczystości zauważyłem (pomimo, że pogoda tego roku była w miarę łaskawa) wyjątkowo mało ludzi przy grobach.
   Gdy wracałem po zakończonej mszy, na drodze prowadzącej do cmentarza mijałem bardzo wielu ludzi, którzy udawali się na mogiły swoich bliskich dopiero po zakończonym nabożeństwie.
   Może w podsumowaniu tego szczególnego święta warto zastanowić się także nad tym dostojni przedstawiciele Kościoła.
   Cmentarze i tam spoczywający, to tylko przeszłość wiary.
Kryspin, 

niedziela, 5 listopada 2017

Cel i zamierzenia projektu "Perły z szuflady"

   Perły w szufladach zapomnienia.
   Dla mnie los był łaskawy i dzięki życzliwym ludziom, którzy zorganizowali promocję mojej pierwszej książki:"Zakochanej koloratki" w TV("Pytanie na śniadanie"), redaktorom stacji radiowych oraz przedstawicielom prasy, stałem się mniej anonimowym autorem i przez to mogłem dotrzeć do większego grona czytelników.
  Później było mi już łatwiej,  bo uwierzyłem w to, iż powinienem pisać dalej i w efekcie powstały kolejne części "Koloratki".
   Kolejnym szczęśliwym trafem stała się propozycja stałej współpracy z ogólnopolskim tygodnikiem Angora, gdzie od dwóch lat prowadzę rubrykę "Księdza w cywilu".
   Przez ten okres mógłbym liczyć w tysiącach głosy czytelników, którzy potwierdzają mi potrzebę takiej prasowej formy rozmowy  na tematy,  których oficjalnie nikt ( chodzi o ludzi czynnie działających w strukturach Kościoła) nie chce dotykać.
   Ostatnio otrzymałem bardzo przyjemną dla mnie informację, że uchwałą Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, zostałem przyjęty do tego szacownego grona i tak sobie pomyślałem, że to kolejny powód do tego, bym zrobił coś dobrego dla wszystkich.
   Pewnie mógłbym oznajmić, że mój dług wobec życzliwego losu najlepiej spłacę kolejną moją książką, ale byłoby to minimalizmem z mojej strony i dlatego postanowiłem dzięki  Klubowi Przyjaciół Książki wcielić w życie projekt o nazwie: "Perły z szuflady"!
   Całość zamierzenia przewidziana jest na pięć lat.
   Co trzy miesiące będziemy powiększać kolekcję "Pereł z szuflady"o kolejną książkę współczesnego autora( może jeszcze mało znanego), który zasługuje, by jego twórczość poznało  szersze grono czytelników.
Każda z książek będzie, w swej zewnętrznej formie, unikatowa!
1- wszystkie tomy (20) będą miały jednolitą szatę graficzną:  ręcznie robioną( w artystycznej introligatorni ) obwolutę z naturalnej skóry!
2-każda książka będzie opatrzona autentycznym autografem autora!
3-Każdy kolejny tom tej wyjątkowej kolekcji będzie dostępny tylko dla osób mających umowę członkowską  KPK
4-Członkowie KPK, którzy nabędą jedną z książek tej niezwykłej kolekcji, nabędą prawa rekomendowania nowych członków KPK  zapewniając sobie darmowe nabywanie kolejnych tomów "Pereł z szuflady"
5- Aktywni członkowie KPK będą zapraszani na wieczory autorskie i inne imprezy organizowane przez KPK.
   To tylko kilka powodów, dla których warto przystąpić do naszego Klubu....
Ale najważniejszym i kluczowym zarazem jest ten, że dzięki temu  staniemy się Mecenasami dobrej literatury i przyczynimy się do tego, by wartościowe dokonania literackie nie skończyły żywota w szufladach zapomnienia!
Teraz na koniec mój gorący apel:
   Tego wszystkiego nie zdołam dokonać sam i dlatego gorąco zapraszam Was do otwartej aktywności w tym zamierzeniu.
   Dla niektórych,( którym chce się więcej), mam propozycję ściślejszej współpracy w tworzeniu wielkości projektu KPK.
   Te osoby proszę o kontakt tel: 536 425 831,
 lub mailowy: kryspinkrystek@onet.eu
P.S.
   Poszukuję także udziałowców otwartych na ciekawą formę aktywności biznesowej, koniecznej do rozwoju projektu "Perły z szuflady". W tym przypadku proszę także o kontakt telefoniczny:536 425 831
Kryspin
  
     

sobota, 4 listopada 2017

Perły w szufladach zapomnienia.

   -Chciałbym wydać książkę....
Tak rozpocząłem rozmowę z Panem Piotrem, jak się później okazało, wydawcą mojej pierwszej książki.
Początek tamtego spotkania wcale nie napawał mnie optymizmem, bo właściciel wydawnictwa skutecznie zgasił zapał w moich oczach, gdy krótko podsumował moją prośbę:
-"Oczywiście każdy może wydać książkę, jeżeli ma pieniądze i zapał przelany na papier.....ale po co?
-Dzisiaj książek prawie nikt nie czyta....no może jeżeli do druku trafiłaby jakaś sensacja, albo jakiś celebryta zapragnął poprawić sobie humor i poczuć się literatem.....?
-No to mogłoby mieć jakiś sens....?"-zakończył smutnym głosem, a po chwili podprowadził mnie do regału, na którym karnym rzędem stały książki.
-"Niech pan spojrzy, to są książki, nawet dobre, wartościowe, ale zostały wydane w kilkudziesięciu egzemplarzach i pewnie za kilka lat pokryje je kurz zapomnienia, bo ich autorzy nie mieli szczęścia, by świat ich zauważył i docenił....
-Może Pan, a raczej Pana książka będzie miała więcej szczęścia i nie skończy tak jak te perełki, których przeznaczeniem są jedynie szuflady autorów.....
A oni, choć obdarzeni Bożą iskierką, prawdziwym talentem, już nigdy nic nie napiszą, bo i po co?"
   Choć minęło kilka lat od tamtej rozmowy i dziwnym zrządzeniem losu nie doświadczyłem smutku nieznanego autora, to jednak nieustannie dźwięczą mi w duszy te smutne słowa starego wydawcy, który na koniec wspomniał o szufladach zapomnienia, w których lądują perły literatury.
   Teraz po latach wiem, że właśnie wtedy zrodził się we mnie niepokój i pragnienie,aby zrobić coś, by ocalić od zapomnienia wartościowe książki i być może ich autorom przywrócić wiarę, że powinni Bożą iskierkę talentu rozniecić płomieniem kolejnych, wspaniałych książek.
    Efektem tamtego impulsu stał się pomysł powołania do życia Klubu Przyjaciół Książki. To wyjątkowy Klub, do którego chciałbym zaprosić wszystkich tych, którzy nie zatracili pragnienia czytania.
   Teraz pewnie usłyszę głosy, że przecież takie potrzeby każdy może realizować bez jednoczenia się w jakimś Klubie, bo to zaspakajają biblioteki publiczne, a dla bardziej majętnych księgarnie zawalone po brzegi  hitami literatury, agdyby i tego było mało, książki można przecież kupić  wszędzie, nawet na poczcie, o marketach nie wspominając.
   To prawda, ale nie do końca, bo tam nie dokopiemy się do tych pozycji, dla których powstał KPK.
   Tylko KPK, realizując projekt:"Perły z szuflady", umożliwi szerszemu gronu czytelników dotarcie do perełek z szuflad zapomnienia, o których wcześniej wspomniałem.
   Tyle na dziś.
Jutro przybliżę szczegóły projektu "Perły z szuflady".
Kryspin



piątek, 3 listopada 2017

A mnie się jeszcze chce!!!

   Minęło zaledwie kilka dni od moich urodzin. To był szczególny dzień, który przeżyłem w gronie najbliższych i przyjaciół.
60 lat minęło jak chwila i wszedłem w wiek  seniora.
   Okropne jest to słowo, które kojarzy mi się z Uniwersytetem Trzeciego Wieku i zaraz przed oczami mam  zgraję staruchów, którym wtłoczono do głowy, że wszystko już jest za nimi, a jeżeli już chcieliby coś zrobić ze swoją starością, to niech oswajają ją w gronie tetryków bawiących się w zdobywanie wiedzy o szydełkowaniu lub innych bzdetach.
By było to ubrane w jakąś "poważniejszą" formę, wymyślono tę idiotyczną nazwę.
   Jeżeli w pobliżu nie ma takowej formy aktywności staruszków, to zawsze można sobie wymyślić namiastkę normalności, o której kiedyś poinformował mnie mój starszy kuzyn.
   Żartobliwie poinformował mnie, że właśnie założył firmę i widząc moje zaciekawione zdziwienie, dodał: "To prywatny żłobek i przedszkole, czyli opieka nad wnukami". Był rozbawiony moim zdziwieniem, ale zaraz spoważniał i widziałem, że w jego oczach nie było już blasku, którym zachwycał, gdy prowadził poważne biznesy.
"Teraz już tylko to mi zostało dokończył już bez uśmiechu"
   A mnie wcale to nie odpowiada i nie zamierzam powielać przekonania, że w pewnym wieku człowiek wkracza na ostateczny tor i powinien żyć tylko wspomnieniem dawnej aktywności!
Mnie się jeszcze chce i choć może niektórzy określą mnie "niepoprawnym optymistą", to wcale nie zamierzam przejść w stan beznadziei!
Mnie się jeszcze chce robić coś pożytecznego, działać i zarażać innych chęcią do tworzenia rzeczy wielkich!
Pewnie kiedyś i mnie dopadnie czas, gdy powiem sobie: wszystko już za mną, czas podsumować swoje życie i przyszykować się do tej ostatniej podróży, ale na miły Bóg jeszcze nie teraz, bo mnie się jeszcze chce zrobić coś, co po mnie zostanie!
60 lat to szmat czasu i gdy powracam wspomnieniami do tego, co minęło, to trochę żal tego, co już poza mną, ale bilans i tak jest na plus: Miałem czas szczęśliwej miłości, dochowałem się dwojga wspaniałych dzieci, napisałem kilka książek, a teraz nadal kocham i jestem kochany przez cudowną kobietę, do tego mam grono niesamowitych przyjaciół i czego jeszcze więcej pragnąć?
   Ale mnie się jeszcze chce czegoś więcej.
   Przez długi  czas obijałem się w gronie ludzi, którzy przez lata byli związani z biznesem marketingowym. Niektórzy odn0osili w nim wielkie {mierzone w milionach złotych}sukcesy, ale wielu żyło ciągle niespełnioną nadzieją, że może i im się uda.
   Napisałem ,że "obijałem się", bo tak naprawdę coś mnie hamowało, by na maksa poświęcić się takiej formie biznesowej.
Najbardziej, w kolejnych "niesamowitych" okazjach do zarabiania fortuny , raziły mnie dwie sprawy:
1- prawie każdy kolejny biznes marketingowy był importem z nieodłącznymi przykładami, jak to gdzieś tam ktoś zarobił już krocie i teraz pora, aby i u nas było podobnie....
2-dorabianie historii o cudownym działaniu jakiegoś specyfiku, aby pozyskać jak największą liczbę osób w tzw, strukturze i na tym zarabiać!
   Nie czułem się dobrze w biznesie, który opierając się na emocjach, budował iluzję i pozostawiał po sobie ogon zawiedzionych(tych w kwestii zdrowia i tych w nadziei na zrobienie biznesu)
Długo szukałem odpowiedzi, czy jest możliwy etyczny biznes marketingowy i wydaje mi się, że znalazłem takowy.
   Nie....nie jest to kolejny produkt z importu, nie ma mniej lub bardziej wymyślonej historii sukcesu tych, którzy już stali się milionerami, ale sądzę, że udało mi się znaleźć sposób, by zrobić coś wielkiego dla wielu!
   Aby nie zanudzić czytelników zbyt długim postem, pozwolę sobie pozostawić margines niewiadomej do następnego spotkania i niebawem przybliżę Wam, co chodzi mi po głowie.
   Mam nadzieję, że zainteresuję moim projektem tych wszystkich, którym (niezależnie od wieku) jeszcze chce się zrobić coś-dla siebie i dla innych,
Kryspin
 

 
 

wtorek, 31 października 2017

Kazanie na pogrzebie


   W tych dniach najczęściej odwiedzanym miejscem, do którego pielgrzymują tłumy, są cmentarze.
Z racji święta 1 listopada gromadzimy się wokół tych, których kiedyś odprowadziliśmy w ich ostatnią drogę.
  Może zapalając na ich grobie lampkę pamięci, snujemy wspomnienia z nimi związane.
Przetaczają się nam przed oczami sceny z ich życia, a niekiedy także i te z ich ostatniego pożegnania, pogrzebu.
   Był wtedy kondukt żałobników: bliska rodzina, grono znajomych, sąsiadów i tych wszystkich pozostałych, którzy przyszli z różnych powodów.
   A..., i jeszcze ksiądz, który przewodniczył ceremonii.
Pogrzebowy marsz poprzedziła msza w cmentarnej kaplicy, bądź w parafialnym kościele i to wszystko....
  No może warto wspomnieć, że celebrans w kazaniu mówił tak ciepło, starając się pokrzepić zasmuconych.
A o czym konkretnie było pogrzebowe kazanie?
-„No jak to o czym....? Ksiądz mówił o Panu Bogu i o naszym przeznaczeniu”-odpowiedzą ci bardziej gorliwi, a reszta wspominających zbywa pytanie ogólnikiem:
-”No to co zawsze się mówi przy takiej okazji”
   Rytuał, ściśle przewidziane modlitwy, których słowa często jawią się uczestnikom kościelnych uroczystości niczym tajemnicze zaklęcia, to nie sprzyja głębi przeżywania liturgicznego zgromadzenia.
   Owszem, będąc częstym uczestnikiem takowych, nawet potrafimy recytować odpowiedzi z mszalnego dialogu, czy śpiewać żałobne „Witaj Królowo.”, ale co po tym wszystkim w nas zostaje, gdy powracamy do życia poza ?
   Jest jeden element zmienny i stały zarazem, który Kościół przewidział jako dodatkowe duszpasterskie narzędzie, to homilia, kazanie głoszone w czasie liturgii, także pogrzebowej
-„Byłam ostatnio na kilku pogrzebach moich bliskich i odczuwam niedosyt związany z kazaniami, które za każdym razem były takie same. Stek ogólników przeplatanych urywkami z Biblii i ani jednego słowa o zmarłym, jakby całe jego życie było mało istotnym epizodem.
Owszem, jeden z pogrzebów odbywał się na dużym, miejskim cmentarzu, gdzie ceremonię prowadził jakiś „dyżurny” kapłan, który tego dnia odprowadzał któregoś tam zmarłego i miał pewnie przed sobą jeszcze kilka takich „taśmowych” pochówków ( kolejna ceremonia miała się odbyć za pół godziny), ale pozostałe prowadzili kapłani z małych parafii i znali zmarłych, których pogrzebom przewodniczyli.”
   Podzielam poczucie niedosytu, jakie towarzyszyło mojej mailowej rozmówczyni, bo także ostatnio miałem wątpliwą przyjemność wysłuchiwać tego rodzaju „oratorskich” popisów kapłanów, których homilie brzmiały w podobnym tonie.
   Pewnie teraz mógłbym przenieść się do ubolewań nad kazaniami w trakcie niedzielnych liturgii i bez większego trudu dojść do podobnych konkluzji, ale pozostawmy to.
   Homilia pogrzebowa to jedna z nielicznych okazji do rozmowy księdza z tymi, którzy swoje kontakty z Panem Bogiem ograniczyli już dawno do absolutnego minimum i tylko przy takiej (smutnej) okazji zostają niejako „zmuszeni” do refleksji nad swoim przeznaczeniem.
   W „Zatroskanej koloratce” opisałem pogrzeb „Barana”, parafialnego pijaczyny, w którego życiorysie trudno by było szukać pokrzepiających przykładów. Mądry proboszcz go jednak nie przekreślił i choć nie próbował wybielić jego „życiorysu”, to jednak z pożegnania Józefa uczynił duszpasterskie narządzie dla żywych uczestników pogrzebu tego człowieka.
   Życie każdego człowieka ma znaczenie i nigdy nie powinno być traktowane jako mało znaczący epizod.
  Watro, aby o tym pamiętał każdy z nas, także kapłan, który w imieniu Kościoła odprowadza zmarłego w ostatnią, ziemską drogę.
Kryspin, 

wtorek, 24 października 2017

Więzień kościelnej kraty

                           
   „Mieszkam w małej miejscowości z kilkoma uliczkami, które schodzą się przy niewielkim wzniesieniu, na którym stoi nasz parafialny kościół. W pobliżu, nieco z boku naszej świątyni biegnie uliczka handlowa z małymi sklepikami, w których mieszkańcy dokonują codziennych zakupów, a zaraz obok, o kilkanaście metrów, mamy także dyskont spożywczy z dużym parkingiem i placem, gdzie dodatkowo w czwartki rozkładają swoje stragany obwoźni sprzedawcy i rolnicy z okolicznych wsi.
   Podsumowując: na miejscu mamy wszystko, co jest do życia potrzebne, gdyby nie nasza świątynia, a właściwie to, że w tygodniu jest zamknięta na cztery spusty, niczym jakaś niedostępna twierdza.
Owszem, kościelny otwiera masywne drzwi wejściowe do naszego kościoła na pół godziny przed wieczornym nabożeństwem (ale tylko wtedy, gdy proboszcz odprawia popołudniową mszę, czyli w poniedziałki , środy i w sobotę)
   Jestem osobą wierzącą(jak większość mieszkańców naszego miasteczka) i biorę udział w coniedzielnej mszy, ale niekiedy chciałabym w tygodniu, w normalnym dniu wejść choć na chwilę do kościoła, usiąść w ławce, pobyć z Panem Jezusem tak sam na sam, w ciszy.
   Myślę, że wielu z nas, zabieganych codziennością, także chciałoby  choć na chwilę skorzystać z możliwości takiego spotkania Boga w ciszy kościoła poza czasem liturgii.”

   Przyznam, że także nie rozumiem, dlaczego większość parafialnych kościołów bywa zamkniętych na cztery spusty poza czasem wyznaczonym na liturgię?
   Księża proboszczowie pytani w tej kwestii, przytaczają rozmaite powody: a to ktoś mógłby zaprószyć ogień, a nasza świątynia jest drewniana, a trzeba pilnować drogocennych zabytków przed złodziejami, a w jesienne słoty zabrudziłaby się posadzka i kto to miałby sprzątać?
   Jakiś czas temu sam zadałem takie pytanie mojemu dawnemu koledze, gdy w trakcie naszego spotkania oprowadzał mnie po swoich parafialnych włościach. Najpierw pochwalił się piękną plebanią stojącą pośrodku zadbanego ogrodu. Na koniec zaprosił mnie do kościoła, by pokazać mi odnowiony, zabytkowy ołtarz.
Zanim jednak dostaliśmy się do środka świątyni, przez chwilę mocował się z ciężkimi drzwiami tego przybytku, a później musieliśmy jeszcze sforsować żelazną kratę w kruchcie i nareszcie mogłem z uznaniem podziwiać piękno odnowionych rzeźb barokowego artysty.
Wychodząc zapytałem wprost: dlaczego kościół jest zamknięty w ciągu dnia?
Gospodarz zatrzymał się na chwilę i ze zdziwieniem odpalił: „No a kto by tego wszystkiego pilnował?”
-Ale Pan Jezus jest tu jak więzień, do którego wiernym dostępu bronią kraty niczym w jakiejś twierdzy- dodałem czując niedosyt takiej odpowiedzi.
On znowu spojrzał na mnie zdziwiony i dopowiedział: „Na niedzielną mszę przychodzi mniej niż połowa parafian, a na adorację Najświętszego Sakramentu, którą mamy raz w miesiącu, kilkanaście osób i to wszystko....więc po co ma być stale otwarty?”
    Miałem niedawno urodzinowo-imieninowych gości. Było miło, choć czułem, że to do końca nie było to, czego oczekiwałem. Odwiedzili mnie, bo tak wypadało, a największą przyjemność odczuwam, gdy odwiedza mnie ktoś bliski bez powodu, czy okazji, abyśmy zwyczajnie mogli pobyć ze sobą i może porozmawiać szczerze, jak przyjaciele, którzy zwyczajnie cieszą się sobą.
    On jest stale w kościelnym budynku, o czym przypomina nam czerwona lampka przy tabernakulum i tak sobie myślę, że odczuwa radość, gdy ktoś go odwiedza, tak bez okazji, nawet na chwilę, aby zwyczajnie z Nim pobyć.
    Tak na koniec, czcigodni księża proboszczowie; nie mówcie:” A kto by tego pilnował?
    Mając wśród parafian gorliwe owieczki gromadzące się we wszelakich kółkach różańcowych, oazach, czy innych grupach parafialnej aktywności; możecie zorganizować opiekę nad Jego domem nieustannie, tak by był”bezpieczny”, a ci mniej gorliwi, gdy pod nakazem serca zechcieliby pobyć z nim w ciszy pustego kościoła, nie odbijali się od zamkniętych drzwi.
Kryspin

wtorek, 17 października 2017

Urodziny


   Mamy już jesień, choć tak niedawno cieszyliśmy się wiosną, rozwijającą piękno kolorowych kwiatów, które cieszyły nasze oczy w letnich promieniach słońca i wtedy pragnęliśmy, by tamten czas trwał jak najdłużej, ale upływające dni przeniosły nas w nową rzeczywistość i mamy jesień.
   W połowie października obchodziłem swoje urodziny.
Niby nic takiego, bo przecież każdy z nas corocznie doświadcza tej chwili, gdy zmienia się cyfra kolejnych przeżytych lat.
  Tak sobie myślę, że wielu z nas podobnie przeżywa ten szczególny dzień, gdy na stole pojawia się tort ze świeczkami, a później odbieramy życzenia od najbliższych i tylko trochę żal, że minął kolejny rok zbliżający nas do kresu naszej ziemskiej przygody.
   W połowie października skończyłem 60 lat i uświadomiłem sobie, że w moim życiu nadeszła jesień.
   Choć staram się snuć plany na przyszłość, być aktywnym i z optymizmem myśleć o tym, co jeszcze dane mi będzie przeżyć, to jednocześnie mam świadomość, że minął już czas mojej wiosny i intensywnego lata. Może dlatego coraz częściej wracam wspomnieniami do przeszłości?
   Nagle uświadomiłem sobie, że pozostała mi tylko jesień i przyszłość: lat, miesięcy, a może dni, gdy świeczka moich marzeń dopali się na urodzinowym torcie mojego życia i …..?
No właśnie na końcu każdemu z nas pozostaje ten znak zapytania, na który szukamy odpowiedzi w trakcie całego naszego ziemskiego bytowania.
   Kilka tygodni temu pisałem, że skazani jesteśmy na to, by wierzyć i naraziłem się wtedy tym wszystkim, którzy w imię pragmatyzmu i empirycznemu podejściu do świata odrzucają nadzieję na przyszłość po.....
   Za kilka dni zatrą się jednak te linie podziałów i gremialnie udamy się na cmentarze, by zatrzymać się na chwilę przy grobach: naszych bliskich, znajomych, ale także i tych, których znaliśmy, bo byli za życia po prostu znani.
   W naszych wędrówkach po przeszłości może zatrzymamy się przy anonimowych mogiłach rozsianych niekiedy gdzieś poza cmentarzami i tam także zapalimy światełko przywracające pamięć o nich, bo taką odczuwamy potrzebę.
   Pierwszy dzień listopada będzie dla wielu wyrazem wiary, dla innych przekonaniem o tym, że człowiek żyje dopóty, dopóki zachowana jest pamięć o nim, a dla jeszcze innych ten dzień będzie okazją do zadumy nad przemijaniem wszystkiego i chwilą szukania odpowiedzi, której tak do końca wcale nie pragną poznać, bo mogłaby zburzyć ich racjonalizm co do przyszłości.
   Nie zamierzam teraz czynić teologicznej wykładni na temat święta, które w kościelnym nauczaniu zarezerwowane jest dla tych z naszych zmarłych, którzy swoim życiem doczesnym zasłużyli na nagrodę wiecznego zbawienia.
   O tym mniej lub bardziej jasno powiedzą księża w trakcie okolicznościowych kazań w trakcie liturgii sprawowanej na cmentarzach.
I być może ich słowa dotrą do tych (od dawna przekonanych), którzy kolejny raz utwierdzą się w swojej wierze?
Ale co z pozostałymi?
Co z tymi stojącymi daleko od wiary, albo mającymi zupełnie inną wizję przyszłości?
   Cmentarze mają w sobie fenomen równości i powszechności,
Każdy człowiek, niezależnie od statusu społecznego, zgromadzonego majątku czy innych zasług, jest równy wobec konieczności śmierci.
   Czy chwila, ta ostatnia, w której dokonało się zatrzymanie czasu, dla tego, którego pożegnaliśmy i oddaliśmy jego doczesne szczątki ziemi, to koniec ?
Sądzę, że nie i pewnie mój pogląd podziela bardzo wielu, niezależnie od osobistych deklaracji w kwestii wiary.
   Pierwszego listopada są urodziny tych wszystkich, dla których już zatrzymał się ziemski czas. Dla nas, dla naszej pamięci oni wciąż żyją i dlatego ich odwiedzamy w tym dniu.
Kryspin,

wtorek, 10 października 2017

"Nasz proboszcz nigdy nie ma czasu"



   Zdarzyło się kiedyś, że po wywiadzie, którego udzieliłem redaktorowi popularnego tygodnika, ten naszą rozmowę zatytułował:”Telefon zaufania dla księży”. Było to wtedy trochę nad wyraz, bo księża czynnie realizujący swoje powołanie tylko sporadycznie zaszczycają mnie rozmową.
   Artykuł w gazecie nie pozostał jednak bez echa, bo piszą i dzwonią do mnie zwyczajni parafianie, by stawiać pytania, z którymi nie mogą sobie poradzić, a miejscowego księdza (z różnych powodów) pomijają .
Przyznam, że w niektórych przypadkach staję w dylemacie, bo minęło już sporo czasu od dnia, gdy postanowiłem zostać księdzem w cywilu i choć staram się być na bieżąco ze sprawami Kościoła, to i mnie trudno podążać na bieżąco za aktualnymi wytycznymi tej instytucji.
  Rozmaitość problemów wymagają niekiedy skonsultowania mojej dawnej wiedzy ( z zakresu spraw związanych z Kościołem) z tym, co aktualnie jest poprawne.
W takich przypadkach staram się szukać pomocy u zaprzyjaźnionych kapłanów (z tytułami naukowymi z zakresu teologii) i w ten sposób uzupełniać moją wiedzę, by potem odpowiadać na pytania stawiane mi przez czytelników.
„Piszę do pana, bo nasz ksiądz nigdy nie ma czasu i trudno się z nim umówić na rozmowę, a w godzinach, gdy jest czynne biuro parafialne, tłumaczy, że to nie miejsce i pora, by zajmować jego czas prywatnymi sprawami, bo inni też czekają, aby załatwić swoje sprawy: intencje mszalne, sprawy pogrzebów, czy uregulowania opłat związanych z dzierżawą miejsca na cmentarzu itd.”
   Może to i racja, że w biurze parafialnym i to jeszcze w godzinach wyznaczonych na „urzędowanie”, proboszcz nie ma za wiele czasu, by prowadzić indywidualne duszpasterskie rozmowy, ale przecież poza godzinami wypisanymi na drzwiach kościelnej kancelarii kapłan nie przestaje być duszpasterzem i powinien mieć czas dla swoich owieczek, pomyślałem.
   Idąc za tym przekonaniem, postanowiłem sprawdzić jak to jest w praktyce i w jednej ze spraw ( zasygnalizowanej przez kolejnego czytelnika), postanowiłem zasięgnąć rady u proboszcza z okolicy mojego domostwa.
  Udałem się na plebanię, by umówić się na duszpasterską rozmowę.
Przykościelne domostwo było zamknięte na cztery spusty i tylko tabliczka umieszczona na drzwiach informowała o tym, że sprawy parafialne można załatwiać przed lub po mszy świętej, a w kwestii pogrzebu można dzwonić o każdej porze pod podany poniżej numer.
  Co prawda nikt mi nie umarł, ale co tam, zadzwoniłem i …...cisza.
Nie miałem szczęścia, więc może w kolejnej miejscowości(już nieco oddalonej) uda mi się porozmawiać- pomyślałem i pojechałem dalej i to samo.
Później jeszcze cztery kolejne parafie i ten sam efekt: zamknięte drzwi i głuchy telefon.
   Następnego dnia postanowiłem skorzystać z telefonu, ale dopiero przy piątym parafialnym adresie( dzwoniłem w godzinach popołudniowych) udało mi się zastać jednego z proboszczów(mojego dawnego kolegę) i zamienić z nim kilka słów. Choć i w tym przypadku dało się odczuć, że nie bardzo chciał tracić swojego cennego czasu na dłuższą rozmowę, czego nie starał się nawet ukryć, zmierzając do szybkiego jej zakończenia.
„Piszę do pana, bo nasz ksiądz nigdy nie ma czasu i trudno się z nim umówić na rozmowę.....”
   Po tych moich nieudanych próbach, o których pozwoliłem sobie napisać powyżej, rozumiem, dlaczego moja mailowa poczta jest tak często zasilana „rozmowami” od parafian.
   Tak mi się marzy(pewnie nie tylko mnie), aby na białych tabliczkach parafialnych plebani także znalazły się informacje o godzinach ( nawet ściśle określonych), w których można umówić się na rozmowę z miejscowym duszpasterzem.
   Krótkie spotkanie kolędowe raz do roku, spowiedź, czy choćby coniedzielna msza w kościele, nie załatwiają wszystkiego.
   Niekiedy warto poświęcić dodatkowy czas na rozmowę, taką osobistą, pełną życzliwości, w trakcie której znikają chmury niezrozumienia, a wątpliwości bledną radą tego, który niczym dobry pasterz, zawsze ma czas dla swoich owieczek.
Kryspin

wtorek, 3 października 2017

Moralność niepoprawna


    Napisała do mnie młoda kobieta z nadzieją, że pomogę jej w kwestii poczucia winy, którą nosi w sobie z racji wykonywanej profesji, która ją cieszy, ale i obciąża jej sumienie
   Czytelniczka w obszernym liście opisała mi swoją historię, akcentując, że pochodzi z rodziny mało zaangażowanej w głębię religijnego życia. Od dzieciństwa jej kontakt z kościołem nie był inspirowany przykładem głębokiej wiary rodzicieli, którzy owszem, pilnowali aby uczęszczała na lekcje religii, zadbali o kolejne sakramenty dla jej duszyczki (komunia, bierzmowanie), ale sami ograniczali się tylko do roli strażników tradycji, osobiście będąc dalekimi od dawania jej dobrego przykładu chociażby co do niedzielnej obecności na mszy świętej, w której bardzo rzadko brali udział.
    Młoda dziewczyna nie powieliła domowego „stylu” religijności najbliższych i wraz z upływem lat wiara stawała się dla niej czymś coraz ważniejszym i determinującym jej codzienne wybory, w których Kościół i jego nauczanie odgrywało istotną rolę.
   Po skończonej szkole średniej swoje dorosłe życie zapragnęła poświęcić służbie innym ludziom, dlatego wybrała dla siebie kierunek studiów, po których mogłaby realizować swoje plany i została położną.
   W krótkim czasie podjęła pracę w klinice leczenia niepłodności i się nią szczerze cieszyła.
  Teraz, niejako na pierwszej linii mogła się spotykać z kobietami, które po smutku porażki nadziei na urodzenie dziecka, tam odnajdywały nadzieję na radość cudu macierzyństwa.
   Jej radość została jednak prędko zgaszona, gdy w trakcie sakramentu pojednania (spowiedzi) usłyszała wyrok kościelnego sędziego:
„Nie możesz otrzymać rozgrzeszenia, bo uczestniczysz w grzesznym procederze, którego nauka Kościoła nigdy nie zaakceptuje.”
Kobieta, po chwili szoku zapytała spowiednika:
„Co mają zrobić ludzie, którzy pragną zostać rodzicami, a tylko w taki sposób mogą spełnić swoje marzenie”
Kapłan chłodnym tonem pouczył ją:
Jest wiele dzieci czekających na adopcję i one także zasługują na to, by ktoś okazał im rodzicielską miłość....a ty moja droga możesz zmienić pracę i realizować się tam, gdzie będziesz pomagała tym kobietom, które w godny sposób cieszą się macierzyństwem!”
To ostatnie autorytatywne stwierdzenie spowiednika zakończyło dyskusję przy konfesjonale i tylko pozostało w niej niezrozumienie, dlaczego niesienie nadziei na macierzyństwo jest czymś tak złym, że nie zasługuje na rozgrzeszenie?
Przyznam, że nie czuję się władnym, aby oceniać kogokolwiek w tej kwestii: ani tego kapłana, który wydał werdykt zgodny z zaleceniem kościelnego kodeksu, ale i sposobu myślenia owej kobiety, która nie mogła zrozumieć w czym zawiniła aż tak bardzo, że nie zasługiwała na sakramentalne przebaczenie?
Teraz ktoś, moralnie poprawny, pewnie skwitowałby to wszystko jednym krótkim stwierdzeniem:
„Cel nie może uświęcać środków i basta, a in vitro daje „radość”narodzin okupioną śmiercią zarodków, które przy tej okazji skazane są na śmierć!”
   A głos tych moralnie niepoprawnych?
Czy celem Chrystusa, gdy zakładał Kościół, było zgromadzenie w nim tylko tych moralnie poprawnych?
Na początku każdej mszy celebrans przypomina zgromadzonym, że wszyscy jesteśmy grzeszni, dlatego eucharystia rozpoczyna się od aktu skruchy, żalu, który zebrani wyrażają w słowach tzw. spowiedzi powszechnej.
    Tak na koniec chciałbym zastanowić się nad tym, jak zachowałby się Chrystus, gdyby zasiadł w kościelnym konfesjonale, do którego podeszłaby ta kobieta?
Kryspin

wtorek, 26 września 2017

Różaniec dla żywych, umarłym kadzidło



    Słyszałem kiedyś historię o bogatym Żydzie, któremu zmarło się po ciężkiej chorobie.
   Jego bliscy( na swój sposób bardzo bogobojni ludzie) postanowili, że pomogą drogiemu zmarłemu w jego dalszej drodze ku wiecznemu szczęściu i pochowali nieboraka na siedząco, z przytroczonym do martwych dłoni płóciennym mieszkiem pełnym złotych monet.
   Pozostałym żałobnikom, którzy nie kryli zdziwienia, wytłumaczyli, że zrobili to, by zmarły przy zmartwychwstaniu mógł szybko stawić się przed obliczem Najwyższego (siedzący szybciej wstanie, aniżeli ten, który leży), a mieszek ze złotem zawsze się przyda, by mógł opłacić ewentualne swoje winy.
Pewnie ta historia u wielu z nas wywoła uśmiech politowania nad naiwną wiarą tamtych żałobników, którzy sądzili, że z Panem Bogiem można w taki sposób „załatwić” zmarłemu wieczne lokum u Jego boku.
   Może to tylko zmyślona historia, ale jakże trafnie ukazująca także nasze zwyczaje odnoszące się do kwestii „wyposażania” naszych bliskich na drogę ku wieczności.
   Jest taki jeden szczególny „gadżet”, znany każdemu, kto kiedyś przeżywał swoje święto przystępując do uroczystej, pierwszej komunii.
  Na kilka miesięcy przed wyznaczoną datą naszej uroczystości, w trakcie październikowego nabożeństwa, ksiądz poświęcił, dumnie trzymane w naszych małych dłoniach różańce, ozdobne sznury koralików zakończone posrebrzanym krzyżykiem.
Pewnie wtedy pierwszy raz powtarzaliśmy chórem słowa zdrowasiek i może trochę byliśmy znużeni monotonią powtarzanych w kółko tych samych słów, ale tak było trzeba.
Przy poświęceniu naszych modlitewnych paciorków kapłan pewnie powiedział nam coś jeszcze, co pozostało w naszej pamięci na lata:
„Niech ten różaniec i modlitwa na nim, towarzyszy wam w trakcie całego waszego życia”
Może warto by zadać sobie pytanie:
Co zostało nam z tamtych lat?
   Takie pytanie zadają sobie często( choć może nie dosłownie) bliscy zmarłego, gdy w panice przeszukują szuflady, bądź inne zakamarki, by dokopać się do różańca, bo jak tu pochować nieboraka nie oplatając zesztywniałych, martwych jego dłoni tymi modlitewnymi paciorkami.
   Różaniec dla wielu stał się tylko zwyczajnym gadżetem, rodzajem totemu, który warto zachować, tak na wszelki wypadek.
Może dlatego niektórzy kierowcy wieszają go na wewnętrznym lusterku swojego samochodu, a bogobojne panie noszą w zakamarku codziennej torebki?
   Uczestniczyłem swego czasu w pogrzebie znajomego. W cmentarnej kaplicy na ostatnie pożegnanie zebrało się sporo ludzi, bo zmarły za życia dał się poznać jako dobry, życzliwy wszystkim człowiek.
Do otwartej trumny podszedł jeden z żałobników i włożył do kieszeni zmarłego małe zawiniątko. Później powiedział, że w paczuszce, którą podarował zmarłemu przyjacielowi, były papierosy i mała buteleczka mocniejszego trunku, bo tamten za życia lubił jedno i drugie.
   Nie wszystkim obecnym spodobało się zachowanie tego młodego człowieka z zawiniątkiem, które włożył do kieszeni przyjaciela, co skutkowało krytycznymi komentarzami takiego zachowania.
   A mnie się wydaje, że tam, po drugiej stronie życia, Dobry Bóg ocenił go z tego, jakim był człowiekiem, a małą paczuszkę potraktował jako drobny dowód słabości, od których nikt z nas przecież nie jest wolny.
  Myślę także, że o wiele większym kłopotem dla Niego są ci, którym na drogę ku wieczności, do ręki przytroczono „gadżet” nigdy przez nich nie używany za życia.
  Rozpoczyna się październik, dla wierzących jest on miesiącem różańca i może warto teraz przeszukać nasze zapomniane szuflady, by spod rupieci wygrzebać nasz modlitewny sznur koralików i skorzystać ze sposobności, aby z niego zrobić użytek.
Kryspin

wtorek, 19 września 2017

Ślub bez bierzmowania?


„Ślubuję Ci miłość,wierność i uczciwość małżeńską...”
Później dalsza część uroczystej ceremonii zaślubin i na koniec oboje, z wypiekami wzruszenia, wśród szpaleru zaproszonych gości, mogą już kroczyć kościelną nawą ku przyszłości.
Ślub kościelny- małżeństwo, to bardzo istotny sakrament dla człowieka wierzącego, który Kościół w swym nauczaniu stawia jako warunek, bez którego choćby intymne pożycie dwojga ludzi uznaje za coś moralnie niewłaściwego, czyli po prostu jako grzeszne.
Tak się teraz zastanawiam, jak to więc jest, że wśród młodych ludzi ten sakrament się zwyczajnie zdewaluował?
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że młodzi bardzo wcześnie podejmują decyzję o łamaniu kościelnego zakazu intymnego pożycia przed sakramentalnym Tak.
-Mieszkamy razem, bo oboje studiujemy poza domem i taniej nam wynajmować wspólne mieszkanie.
-Mieszkamy razem, bo się kochamy, ale tak do końca jeszcze nie wiemy, czy nasze uczucie przetrwa próbę czasu i nie chcemy później narażać się na trudności, bo w Kościele nie ma przecież rozwodów.
-Nie stać nas jeszcze na ślub w kościele i weselną uroczystość. Może kiedyś, jak się trochę dorobimy, to wyprawimy nasze zaślubiny.
-Nie zamierzamy w naszym życiu nic zmieniać, bo uważamy że nie potrzebujemy potwierdzenia (papierka) dla naszej miłości.
To tylko kilka przykładów tłumaczenia, którym posługują się dzisiaj młodzi ludzie z tradycyjnych, katolickich rodzin.
-”Czego innego uczyliśmy nasze dziecko”-twierdzi matka, która ni jak nie może zrozumieć, dlaczego jej syn żyje z kobietą na „kocią łapę” i nie zamierza wziąć z nią ślubu.
Reasumując taki stan rzeczy, trzeba jasno stwierdzić, że w tej kwestii, mamy do czynienia z porażką procesu religijnego wychowania.
Największym przegranym jawi się Kościół, choć przecież w religijnej edukacji młodych się starał, stosując nawet formę szantażu:
-Nie zaliczysz katechizmu, który winieneś wykuć na blachę, nie dostąpisz zaszczytu Pierwszej komunii.
-Nie odbędziesz cyklu nauk (potwierdzonych kościelnym stempelkiem w kajeciku), biskup nie udzieli ci sakramentu bierzmowania ( a bez niego nie myśl o kościelnym ślubie!)
-Nie zaliczysz kursu przedmałżeńskiego, nie uklękniesz na ślubnym klęczniku!
Nie zawsze jednak jedynym winnym w tej kwestii jest Kościół, choć i tu nie do końca!
Chodzi mi o kandydatów na „sakramentalnych” małżonków, którzy mając „letnio wierzących” rodziców, nie doświadczyli w swoim rodzinnym domu życia wiary.
Pozwolę sobie w tej chwili na jeden przykład:
Byli młodzi i pokochali się. Ona z katolickiego, pielęgnującego praktyki religijne domu, nie wyobrażała sobie, by w niedzielę nie być na mszy świętej, albo nie pościć w piątek. Jego religijne doświadczenia ograniczyły się do chrztu i nawet do Pierwszej komunii rodzice go nie posłali.
Ponad dwadzieścia lat są razem i pielęgnują wartości, które ona wyniosła z rodzinnego domu.
W każdą niedzielę i święto, razem z dorosłą już córką , można ich spotkać w parafialnym kościele. W codziennym życiu kierują się zasadą, by nigdy nie krzywdzić innych ludzi i w miarę możliwości pomagać potrzebującym i tylko mają jeden smutek, gdy w czasie mszy świętej, gdy inni przystępują do komunii, oni pozostają z tyłu kościoła.
Owszem, starali się o zawarcie sakramentalnego związku, ale słyszeli za każdym razem:”Nie możecie otrzymać tego sakramentu, bo Jacek nie ma bierzmowania, o komunii nie wspominając”
Ktoś teraz powie, że mają to na własne życzenie, bo przecież wystarczyłoby „zaliczyć” bierzmowanie i po sprawie.
Pewnie w tym jest trochę racji, ale tak sobie myślę, że sakrament małżeństwa przyjęty ze szczerym pragnieniem, ma także w sobie Bożą moc, która pomaga w dochodzeniu do dojrzałości wiary.
Kryspin

wtorek, 12 września 2017

Jesteśmy skazani na to, aby wierzyć!



    W roku 2013, na terenie Republiki Południowej Afryki, dwaj speleolodzy (Hartcourt i Schmidt), w trakcie wyprawy do jednej z jaskiń dokonali intrygującego odkrycia.
    Wewnątrz komory, do której prowadził bardzo mały otwór, znaleźli szczątki istot, które na pierwszy rzut oka wyglądały na szczątki ludzkie, choć szkielety miały zbyt małe czaszki, jak na współczesnego człowieka.
    Znaleziskiem zainteresowali się naukowcy z dziedziny antropologii i stwierdzili, że w ciasnej grocie zostały złożone szczątki dalekich przodków człowieka współczesnego(Homo Sapiens), które nazwali Homo Nalendi.
    Najbardziej zaskakującym w tym znalezisku było to, że kości tych hominidów nie znalazły się w jaskini przypadkowo i jak twierdzi prof. Lee Berger, jedynym wytłumaczeniem jest to, że nasi dalecy przodkowie, będąc na zdecydowanie niższym poziomie rozwoju, mieli zwyczaj grzebania swoich zmarłych i nie wykluczył, że było to związane z jakimś rytuałem.
    To znalezisko(wcale nie jedyne), potwierdza, że człowiek od zarania swoich dziejów żył w przeświadczeniu wiary, iż czas jego życia nie dobiega kresu z chwilą ostatniego ziemskiego oddechu.
    Przed dwoma tygodniami napisałem, że nie tylko fizyka jest nauką i nadal podtrzymuję swoje zdanie, choć po tamtej publikacji napisało do mnie wielu czytelników stojących murem za Panem Henrykiem, podzielając jego pogląd, że:”wszystko, co głosi religia, kłóci się z rozumem i jest jego obrazą”.
Moi adwersarze sugerowali także, że wykorzystując cotygodniowe felietony, uprawiam rodzaj krypto-reklamy Kościoła i jego nauczania, które odbierają jako „ogłupianie” naiwnych ludzi dla korzyści ( rząd dusz, władza nad kieszeniami naiwniaków) i to mnie obraża.
Jeden z największych naszych rodaków, Jan Paweł II powiedział kiedyś znamienne słowa:
”Nie można do końca zrozumieć człowieka bez Boga i sam człowiek nie może zrozumieć siebie bez Boga!”
    Zważmy na to, że (będąc najwyższym dostojnikiem Kościoła Katolickiego), nie użył wtedy stwierdzenia, w którym sugerowałby, iż tylko jego Bóg spełnia kryteria prawdziwości!
    W XI wieku żył mądry człowiek, którego historia zapamiętała jako Anzelma z Canterbery.
Filozof, myśliciel, Doktor Kościoła, który swoimi poglądami naraził się wielu jemu współczesnym, ślepo i bezkrytycznie uznającym prymat słów zawartych w Piśmie Świętym i pobożnym nauczaniu mistyków, nad zdroworozsądkowym myśleniem.
Anzelm, korzystając z mądrości filozofów(na przykład Platona) żyjących dalece wcześniej, aniżeli powstały zwoje Nowego Testamentu, twierdzi, że:
”Rozum jest niezbędny do wytworzenia w umyśle ludzkim idei Boga i dopiero potem należy w sobie rozwijać swoją wiarę!
Powaga Pisma Świętego nie może być ponad własny intelekt i w swoich poszukiwaniach człowiek winien skupić się na głosie rozumu, a nie Pisma....
Prawdy wiary należy dochodzić wyłącznie swoim rozumem (Sola Ratio)”
Ślepy los sprawił, że urodziliśmy się w środowisku, w którym „monopolistą”w kwestiach wiary, jest Kościół Katolicki ukazujący nam Boga w takiej , a nie innej odsłonie.
To jednak nikogo nie zwalnia z używania rozumu, aby kształtować w sobie świadomość potrzeby wiary, która jest istotą ludzkiego dziedzictwa!
„Laicyzacja, odchodzenie od nauczania Kościoła (od wiary)jest procesem nieuchronnym i wprost proporcjonalnym do rozwoju człowieka”-napisał mi jeden z moich rozmówców, a mnie wcale to nie cieszy.
Kryspin

wtorek, 5 września 2017

Początek szkoły w dymie kościelnych kadzideł


  
    Wrzesień każdemu uświadamia, że skończył się czas beztroskiego lata i trzeba powrócić do szarej rzeczywistości.
    Dla kilku milionów uczniów rozpoczął się okres nauki, którą rozpoczęli na uroczystościach inauguracyjnych, które odbyły się w każdej ze szkół. Prawie wszędzie wyglądały one podobnie. W obszernej sali gimnastycznej, w równych rzędach ustawiły się dziewczynki w białych bluzeczkach i chłopcy w koszulach tego samego koloru. Na honorowych miejscach, z dyrekcją na czele, miejsca zajęli zaproszeni goście: lokalni notable, oraz ksiądz, który dołączył do pozostałych po mszy, którą zainaugurowano szkolną uroczystość.
    No i po takim dniu winno pojawić się w mediach ( zwłaszcza tych, którym z zasady wszystko przeszkadza) larum i krzyk niezadowolenia, że szkoła zatraciła swoją wolność w kwestiach światopoglądowych i stała się elementem doktryny państwa wyznaniowego, do którego dążą obecne władze!
     Nie zamierzam wyręczać „obrońców” wolności przekonań, ale uważam, że taka „ewangelizacja”(odgórnie narzucona) w miejscu, gdzie spotykają się ludzie o różnych poglądach religijnych, odnosi skutek daleki od zamierzonego.
    Pozwolę sobie powrócić do przeszłości, gdy Kościół nie był mile widziany w życiu publicznym.
    Moje pokolenie pamięta rozpoczęcia corocznej edukacji, gdy szkolne aule obwieszone były krzykliwymi transparentami „reklamującymi” jedynie słuszny kierunek, w którym winna iść edukacja przyszłych strażników socjalistycznego porządku.
     Po takiej świeckiej imprezie gremialnie i dobrowolnie udawaliśmy się wtedy do parafialnego kościoła, by tam uroczystą mszą rozpoczynać kolejny rok edukacji religijnej
     Winienem teraz uściślić moje stwierdzenia( zwłaszcza młodszym czytelnikom): gremialnie - to znaczy, że w przytłaczającej większości, bo na palcach jednej ręki można było policzyć tych, którzy w religijnej edukacji nie uczestniczyli; dobrowolnie – bo bez przymusu!
     Sporo czasu upłynęło od tamtych lat: zmienił się ustrój i tylko we wrześniu jak co roku, w naszych szkołach dzieciaki rozpoczynają kolejne lata swojej edukacji.
     Obalenie dawnego porządku, poza wolnością: w gospodarce, kulturze, życiu codziennym zwykłych ludzi, poskutkowało czymś jeszcze, czyli wolnością w aktywności Kościoła zagwarantowaną w Konkordacie! Ten zaś skwapliwie rozpoczął „konsumpcję”przywilejów wynikających z podpisanej umowy.
Jednym z pierwszych”sukcesów” tego porozumienia było przywrócenie należnego miejsca dla lekcji religii, która odtąd powróciła do szkół stając się jednym z przedmiotów wpisanych w tygodniowy plan zajęć dla dzieciaków! Pozwoliłem sobie słowo sukces oznaczyć cudzysłowem, bo wcale nie uważam( w przeciwieństwie do większości kapłanów), że to była dobra decyzja!
     Może to tylko zbieg okoliczności(bo świat się zmienił, bo laicyzacja, bo takie czasy....), ale jakimś dziwnym trafem pokolenie wyedukowane w trakcie szkolnych lekcji religii( ludzie w wieku: 30-40 lat), stanowią obecnie grupę najmniej religijną.
    W tym przedziale wiekowym jest najwięcej tzw:”wierzących, niepraktykujących”, którzy swoje kontakty z Kościołem ograniczają do okazjonalnych ceremonii: chrzcin, pierwszych komunii ich pociech, ślubów czy pogrzebów najbliższych, i na tym kończy się ich „przygoda”z Religią.
    Jeżeli zatem tak jest, to wynika z tego, ze teraz w szkolnych ławach zasiadają dzieci tychże rodziców i ceremonia inauguracji roku szkolnego w dymie kościelnego kadzidła, staje się dla nich mało zrozumiałym, folklorystycznym spektaklem, który trzeba odstać i koniec.
    To samo tyczy się lekcji religii, w trakcie których facet ubrany w czarną sukienkę opowiada im historie, które odbierają niczym mity z antycznej cywilizacji.
Kryspin

wtorek, 29 sierpnia 2017

Nie tylko fizyka jest nauką



  W pierwszych latach drugiej połowy minionego wieku przeżywaliśmy zachwyt nad potęgą ludzkiego rozumu, który zaowocował epokowym osiągnięciem, jakim stał się początek podboju kosmosu.
  Od tego czasu poczuliśmy moc ludzkiej myśli, która miała otworzyć nam obszary dotąd nieznane, które fascynowały naszych przodków od zarania dziejów.
Tajemnica wszechświata zdawała się być dosłownie na wyciągnięcie ręki. Znalezienie odpowiedzi na fundamentalne pytania: kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy i jakie jest nasze przeznaczenie, zdawało się być tylko kwestią czasu.
 Zaufanie w siłę rozumu, rozwój naukowego pragmatyzmu zdawały się dawać człowiekowi wolność między innymi od wiary, którą winien zastąpić wiedzą empiryczną!
  Gdy na ziemię powrócili pierwsi kosmonauci naszego wielkiego sąsiada, stwierdzili, że tam w oddali od naszej planety widzieli: gwiazdy, galaktyki, niezliczone ciała niebieskie, ale nigdzie nie dostrzegli Boga, więc to jest dowód, że On nie istnieje!
  Nie potrzeba być nadzwyczaj bystrym, bo śmiechem skwitować taką konkluzję osób, które były z pewnością fachowcami od fizyki, astronomii, czy innych nauk empirycznych, ale na pewno nie byli uprawnieni do zajmowania stanowiska w sprawach, którymi zajmują się filozofia i teologia.(Od stuleci, przez świat nauki, uznane jako dziedziny wiedzy!)
Mam 74 lata, ale od dwunastego roku życia zacząłem wątpić w to, co głosi religia!
Wychowywałem się na wsi wśród wierzących w Boga, biednych ludzi. Od zawsze fascynowałem się fizyką, matematyką i naukami przyrodniczymi.
Religia kłamie, że człowieka stworzył Bóg! Człowiek powstał na drodze ewolucji, a w kosmosie żadne niebo, piekło, czy czyściec nie istnieją.
Bogowie i religie są tworem ludzkiej wyobraźni i tylko w ludzkich głowach.
Jakie to bardzo naiwne wierzyć w anioły czy modlitwę. One mają rację tylko w atmosferze, a przecież poza nią skrzydła są nieprzydatne, ani słowa się nie rozchodzą. Podobnie z wymyśloną sprawą, że człowiek ma duszę. Niby jest wrażliwa na ogień, piekło, a na zimno już nie?
A w kosmosie jest 269 stopni na minusie!
Wszystko, co głosi religia, kłóci się z rozumem i jest jego obrazą!”
No i co mam odpowiedzieć Panu Henrykowi?
  Z pewnością oczekiwałby jakiejś polemicznej dyskusji z mojej strony, ale może zamiast niej, opowiem historię, która ponoć zdarzyła się wiele lat temu.
  W latach pięćdziesiątych minionego wieku, gdy władza ludowa na polskiej wsi prowadziła akcję uświadamiania ciemnego ludu, w wiejskich świetlicach odbywały się prelekcje na temat tego, że wiara to zabobon, z którym najlepiej się rozstać.
 W trakcie jednego z takich spotkań, które realizował „ekspert” po WUML-u (Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu i Leninizmu), zgłosił się gospodarz zadając mu pytanie:
 Drogi prelegencie, mam owcę, konia i krowę. Wszystkie pasą się na tym samym pastwisku i jedzą trawę. Później koń robi pączki, krowa placki, a owca małe kuleczki.
Jak to wytłumaczyć?
Prelegent nieco zaskoczony pytaniem, zupełnie odbiegającym od tematu spotkania, po chwili odpowiedział:
-No nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo się na tym nie znam.
-A to ciekawe? - Powiedział gospodarz z retorycznym tonem i zaraz potem dodał:
-Na g.....ch się Pan nie zna, a poucza Pan nas o Bogu?
   Tak na koniec mój gorący apel do panów Henryków, których jest bardzo wielu. Nikt nie zabrania mieć wam osobistego zdania na temat waszej wiary, wątpliwości, czy niewiary.
 Jeżeli jednak potrzebujecie uzasadnienia (często dla samych siebie), waszego przekonania, podejmijcie trud edukacji także w tych kwestiach.
Kryspin, 

wtorek, 22 sierpnia 2017

Węzeł gordyjski



     Oboje są już w „słusznym” wieku (tak mniemam po długim małżeńskim stażu).
Kiedyś połączyła ich miłość, która przetrwała wiele lat i zaowocowała potomstwem, bardzo już dorosłym (wszyscy mają swoje rodziny).
    Kobieta w tym związku zadbała o ich religijne (katolickie) wychowanie i sama przez lata dochowała wierności wierze uczestnicząc systematycznie w niedzielnych nabożeństwach z jednym, ale jakże dla niej bolesnym ograniczeniem.
   Od lat nie może cieszyć się pełnią sakramentalnego życia, bo systematycznie spotyka się z odmową rozgrzeszenia.
Powodem tego jest fakt, że przed laty pokochała mężczyznę innego wyznania. Miłość jej życia, ojciec ich dzieci co niedziela chodzi do cerkwi, gdzie pielęgnuje tradycję wiary swoich przodków.
   Aby przypadek zdał się jeszcze bardziej zawiły, niewiasta napisała, że ich związek od lat (od czasu choroby nowotworowej jej ukochanego), nie jest „konsumowany” w ludzkim rozumieniu.
Po takim bagażu informacji moja rozmówczyni zapytała mnie jakie widziałbym rozwiązanie jej problemu?
    Pozornie sprawa wydała mi się banalnie prosta i dlatego odpisałem, aby zwyczajnie zawarli kościelny ślub w formule sakramentalnego związku katolika z osobą innego wyznania i sprawa załatwiona.
Gdyby jednak z jakiegoś powodu nie zamierzali pójść tą drogą i zostawić wszystko po staremu, to istniała przecież jeszcze inna przesłanka( wspomniała o niej pisząc o chorobie ukochanego), która otwierała drzwi do pełni sakramentalnego życia zatroskanej niewiasty.
    No i przeliczyłem się z moim optymizmem, o czym świadczył kolejny mail, gdy już od pierwszych słów odpowiedziała zdecydowanym tonem: ”Nie zamierzamy nic zmieniać w naszym związku!”
   W pierwszej chwili poirytowała mnie taka odpowiedź, ale gdy przeczytałem dlaczego w takim tonie wyraziła swój sprzeciw wobec moich sugestii, zrozumiałem.
   Kobieta uzasadniła swój sprzeciw wiarą i przekonaniem religijnym jej i życiowego towarzysza także.
Nie mogli zawrzeć związku małżeńskiego w kościele katolickim (w formule sakramentu z osobą innego wyznania), gdyż to równałoby się z wykluczeniem jej ukochanego z kościoła prawosławnego, a w przypadku ślubu w cerkwi, to ona musiałaby przejść na prawosławie.
Oboje pragnęli zachować swoją wiarę i przez lata starali się być dobrymi członkami swoich religijnych wspólnot:ona kościoła, a on cerkwi.
Pewnego razu jeden z kapłanów poinformował ją, że znalazł „sposób”, aby mogła otrzymać rozgrzeszenie.
Zaprosił oboje do biura parafialnego i podsunął im do podpisu zobowiązanie, iż od tej pory ich związek będzie „białym” (czyli, że deklarują trwałą rezygnację z cielesnych zbliżeń)
Zszokowana kobieta odpowiedziała:
-”Codziennie modlę się o to, aby Dobry Bóg przywrócił mojemu ukochanemu zdrowie, a wtedy pierwsza będę pragnęła cielesnego spełnienia z nim, bo go kochałam, kocham i zawsze będę kochała, więc nie mogę tego podpisać!”
Innym razem, pobożny zakonnik odesłał nieboraków do Sądu biskupiego, który winien rozeznać ich problem.
I tak ten swoisty „gordyjski węzeł” trzyma ich w swoich pętach po dziś dzień!
A mnie się wydaje, że jedynym, koniecznym rozwiązaniem dla nich jest to, aby trafili na mądrego kapłana, który ucieszyłby się co najmniej dwoma powodami, dla których zasługują na pełnię praw w kościele i w cerkwi:
Pierwszym jest ich wierność swojej wierze, a drugim miłość wzajemna, pielęgnowana przez lata.
Każde(także kościelne)prawo winno pomagać człowiekowi być: dobrym, prawym, uczciwym wobec Boga i ludzi; a takim się staje, gdy kieruje się miłością!
Kryspin