wtorek, 26 stycznia 2021

Komu są potrzebni kapelani?

 

Miałem ostatnio okazję spotkać się z moim kolegą z seminaryjnej ławy, który po latach proboszczowskiej kariery zrealizował projekt budowy parafialnego kościoła na obrzeżach dość dużego miasta.

Z dumą pokazywał mi efekt wspólnego działania wspólnoty wierzących, wraz z którymi przed laty podjął się trudnego zadania, jakim była budowa świątyni w szczerym polu. To co początkowo wydawało się być prawie niemożliwym, teraz zaowocowało piękną budowlą będącą dumą dla wszystkich.

Mój kolega swoją parafialną posługę łączy z kontaktami w pobliskim zakładzie karnym, gdzie jest kapelanem.

Na moje pytanie, czy taka posługa ma sens, kiedy ma do czynienia z ludźmi po wyrokach, odpowiedział mi krótko:

„-Zaczynając moją posługę w miejscu za kratami, miałem te same obawy, ale już od pierwszego spotkania z tymi ludźmi, którzy kiedyś zababrali sobie życiorysy i teraz muszą swoje odcierpieć, zrozumiałem, jak bardzo im jest potrzebna taka forma pomocy ratowania resztek normalnego życia, jaką daje im kontakt z kapłanem.

Za więzienną kratą skazani są na kontakt ze strażnikami, sporadycznie próbują im pomagać w resocjalizacji wychowawcy przygotowani studiami do takich zadań, ale to wszystko są ludzie w mundurach penitencjarnych strażników, i z tym im się kojarzą.

Kapłan jest dla nich kimś spoza kratowej rzeczywistości i w tym tkwi jego przewaga, którą może wykorzystywać do tego, aby rozbudzić w nich nadzieję, że mogą stać się inni, lepsi.”

Kilka dni temu w komercyjnej stacji prowadzący redaktor zaproszonym gościom zadał pytanie na temat sensu utrzymywania w naszej rzeczywistości instytucji kapelanów i odwołał się do przykładu kapłanów, którzy ratują swój budżet będąc na dobrze płatnych etatach w szpitalach, szkołach, czy wreszcie w zakładach penitencjarnych.

W intencji tej narracji wybrzmiał głos, że obecne władze zbyt hojnie nagradzają rzeczonych duszpasterzy, i jeżeli już tak zależy im na takim rodzaju aktywności, to mogliby tę posługę wykonywać pro publiko bono, czyli bez wynagrodzenia.

Choć nie wybrzmiało to dosłownie, to prowadzący sugerował wprost, że w obecnej rzeczywistości posługa kapelanów jest rodzajem anachronicznego systemu, tak do końca nikomu nie potrzebnemu marnowaniu publicznych środków.

Pewnie dla wielu ludzi będących daleko od religijnych przekonań kapłan na szpitalnym oddziale, czy wśród żołnierskiej braci wydaje się niepotrzebnym elementem, bo przecież jego rolę może wypełnić psycholog kliniczny, czy szef kompanii, i trochę prawdy w tym jest, ale?

Póki co większość z naszego społeczeństwa identyfikuje się z religią i w ekstremalnych sytuacjach, a z takimi mamy do czynienia chociażby na szpitalnych oddziałach, kiedy cienka nić naszego życia uzależniona jest od lekarskich zabiegów, ale i od współpracy chorego, który w obliczu niepewności, co do stanu swojego zdrowia, często w kapłańskiej posłudze odnajduje spokój i nadzieję; to aż nadto tłumaczy sens obecności księży w takich miejscach.

Wracając do delikatnej materii pieniędzy, które zdają się być kluczowym argumentem przeciwników takiej aktywności Kościoła, to wydaje mi się, że jest to pretekst z podtekstem kampanii nienawiści tych, którzy chcieliby zmarginalizować jego wpływy.

Wobec takiej konkluzji rodzi się pytanie: a co w zamian?

Pewnie, że można by zaoszczędzone środki przeznaczyć na inne cele.

W permanentnej zapaści jest przecież wiele dziedzin naszego życia. Chociażby służba zdrowia (ostatnio modny kierunek rekomendowany przez niektóre środowiska) boryka się z ciągłym brakiem środków.

Obawiam się jednak, że takie myślenie po czasie odbiłoby się czkawką odhumanizowania kolejnych miejsc naszego życia, nie pozostawiając choćby cienkiej nici nadziei tym, dla których ważnym jest nie tylko to co tu i teraz.

Kryspin,

poniedziałek, 25 stycznia 2021

Sanktuaria, miejsca cudów czy biznesu?

 


W ostatnim czasie na różnych stacjach telewizyjnych emitowany był film „Znachor”. W scenie procesu wiejskiego znachora Kosiby sąd przesłuchiwał lekarza, któremu zadano pytanie na temat powszechności procederu leczenia, którym trudnili się ludzie bez dyplomów lekarskich.

-”W powiecie jest kilkudziesięciu takich znachorów i jest to prawdziwa plaga”- zauważył doktor, czym zainspirował do frontalnego ataku prokuratora, nie pozostawiającego suchej nitki na ciemnogrodzie, jakim jawiła się polska wieś okresu międzywojennego.

Na szczęście mamy to już za sobą, bo obecna medycyna skutecznie wyparła wiarę w nadzwyczajne zdolności wszelkiej maści uzdrowicieli i dobrze, ale?

No właśnie, napisał do mnie czytelnik z pytaniem o szczególne miejsca kultu, w których od wieków kustosze tych przybytków skwapliwie prowadzą rejestr cudownych zdarzeń, w których boska siła co rusz naprawiała niedoskonałości medycyny i przywracała zdrowie niektórym nieborakom, którzy z wiarą prosili o taką łaskę.

-”Kiedy przemierzam szlaki polskich kościelnych zabytków, prawie w każdej gminie napotykam na mniej lub bardziej znane miejsca kultu, w których znajdują się obrazy, czy rzeźby opromienione tradycją boskiej macy, którą dodatkowo mają uwiarygodniać liczne wota wdzięczności pozostawione tam przez tych, którzy podobno doświadczyli cudownej łaski.

Pewnie, gdybym był mniej zakotwiczony w realnym oglądzie codzienności, po wielokroć przeżywałbym zachwyt na tajemniczą mocą tych miejsc, ale póki co zachowuję ostrożny dystans do tych niezwykłości.

W innym liście czytelnik stawia pytanie:

-”Jak należy traktować obrazoburcze praktyki w niektórych ośrodkach katolickiego kultu i przypisywanie obrazom Matki Bożej bądź figurom świętych nadzwyczajnych mocy, kiedy z takimi samymi historiami spotykamy się także w przypadku prawosławia, czy islamu także?”

Kościół w swoim nauczaniu jasno precyzje, że to sam Bóg decyduje o wyborze miejsc, z którymi łączy szczególne łaski jako swój dar dla wierzących, a on tylko potwierdza Jego zamierzenie.

Jakby na wzmocnienie takiego stanowiska powołuje się na działanie samego Chrystusa, który wypełniając zamysł Odwiecznego, niekiedy posługiwał się cudami, aby uwiarygodnić prawdziwość misji mu powierzonej.

Określenie: niekiedy, jest tu bardzo istotne i trochę nie przystaje do tego, co przez wieki Kościół rozbudował ponad miarę tworząc kult miejsc z wizerunkami Matki Bożej, które kiedyś artyści stworzyli z potrzeby wiary, ale z pewnością bez zamiaru nadawania im mocy cudownego działania.

Bogu nie są potrzebne miejsca, do których ciągną tłumy zdesperowanych ludzi oczekujących szczególnego potraktowania ich spraw, także tych związanych ze szwankującym zdrowiem, czy innymi zdarzeniami rujnującymi ich nadzieję na szczęście.

On najlepiej wie, co uwiera każdego człowieka i będąc Dobrem bez skazy każdemu z nas oddaje to, co jest najlepszym.

Na początku mojej seminaryjnej drogi zostałem przydzielony do służby liturgicznej w lokalnym sanktuarium maryjnym mieszczącym się w małej, wiejskiej parafii.

Dwa dni odpustowych uroczystości były czasem pielgrzymek wiernych z pobliskich parafii, którzy ściągali tam, aby we wspólnocie przeżywać podniosłość tych chwil.

Dla nas młodych kleryków były to dni wolności od seminaryjnej szarzyzny i okazja do posmakowania odpustowych specjałów, a dla proboszcza tejże parafii to był okres żniw, dlatego bacznie obserwował, czy dokładnie zbieraliśmy nas tacę datki od przybyłych.

Najbardziej zdziwili mnie jednak przybyli na uroczystości kapłani z innych parafii. Większość z nich nawet nie zaliczyła odwiedzin w kościele, by chociaż przez chwilę pobyć w bliskości tej, która z racji swej świętości zdawała się być najważniejszą.

Im wystarczył obficie zastawiony odpustowy stół na plebanii.

Kryspin

sobota, 9 stycznia 2021

Znajomi królika

 


Kiedy zdawało nam się , że nowy 2021 rok zacznie się wyciszeniem politycznych sporów, krótko po tym jak pojawiło się światełko w tunelu pandemicznej niepewności o nasze zdrowie, które miało zapewnić zapoczątkowana akcja szczepień przeciwko covid 19, znowu zawrzało polskie piekiełko.

Znajomi królika, w tym wypadku grupa celebrytów, załatwili sobie dawkę nadziei poza wyznaczoną kolejnością, i rozgorzała dyskusja o etyczne podejście tychże uprzywilejowanych, którzy zechcieli sobie zapewnić komfort przed innymi, którzy nie mieli takiego dojścia.

Pewnie jeszcze przez jakiś czas media będą się żywiły takimi sensacyjkami, a w naszej świadomości na długo pozostanie przekonanie, że wśród nas są równi i równiejsi, i nic tu się nie zmieniło od lat.

Niektórzy analitycy tej ułomności załatwienia sobie czegoś przed innymi, chyba nie bez racji, doszukują się w tym pozostałości po czasach słusznie minionych, kiedy taka zapobiegliwość cechowała naszych rodaków i nie uważano tego wtedy za przejaw braku solidarności, a za zwyczajną zaradność.

Najważniejsze jest być znajomym królika, bądź znać kogoś, kto tym znajomym jest, to nadal najpewniejszy sposób na załatwienie sobie uprzywilejowanej pozycji.

Nie inaczej jest w realiach polskiego Kościoła, choć w tym wypadku ta zasada nie powinna obowiązywać, a jednak.

W „Zatroskanej koloratce” pozwoliłem sobie na puszczenie wodzy fantazji i pod koniec książki umieściłem rozmowę dziennikarki z proboszczem wymyślonej przeze mnie parafii, który tłumaczył zasady kadencyjności swoje funkcji:

„…. Obecnie dobiega druga, pięcioletnia kadencja mojej posługi w tej parafii , a po niej moi zwierzchnicy dokonają zmiany i ktoś inny będzie kontynuował moje dzieło....”

To tylko fikcja literacka, bo realia obsadzania kościelnych stanowisk są zgoła zupełnie inne.

Biskup diecezjalny nominuje księdza na proboszczowskie stanowisko i sobie zostawia prawo do tego, jak długo dany nominat będzie sprawował ten urząd w danej parafii.

Nie każdy awans jednak cieszy nominowanych, bo parafie są różne.

Niektóre są jak „ziemia obiecana”, bogate z tradycyjnie religijnymi owieczkami, a inne nie dość że małe (liczące ledwie kilkaset wiernych), to jeszcze nie grzeszące religijnym zapałem.

Trudno się więc dziwić, że niektórzy kapłani czują się przegranymi już na starcie swojej samodzielności, a jeżeli w perspektywie mają niekiedy kilkadziesiąt lat takiej zsyłki, to pozostaje im już tylko czarna rozpacz.

Z drugiej strony pozostają parafialne owieczki, które nie mając szczęścia, niekiedy skazane są na duszpasterza, delikatnie rzecz ujmując, który nie grzeszy powołaniem i wtedy perspektywa nastu lat jego posługi jest ich katorgą.

Pewnie, że niekiedy oddolny głos niezadowolonych owieczek skutkuje zmianą, ale tylko wtedy, kiedy ich duszpasterz udzieli im „pomocy” ze swej strony, chociażby będąc bohaterem skandalu, którym da powód do reakcji zwierzchnika w kurialnym gabinecie.

Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że biskupie serce jest zawsze nieczułe na działanie w tym względzie.

I tu sprawdza się zasada znajomości królika, o czym kilka lat temu poinformował mnie mój dawny kolega z seminaryjnej ławy, obecnie szanowany proboszcz miejskiej parafii , którego kościelne władze dowartościowały tytułem kanonika:

-”Załatwiłem naszemu koledze lepszą parafię, bo dobrze znam naszego biskupa, a ten mając do mnie słabość, przeniósł go i teraz żyje mu się o wiele lepiej”.

A mnie jest trochę żal, że bohater wywiadu z „Zatroskanej koloratki” to tylko mój literacki wymysł, i żal mi tych czytelników, którzy zatraciwszy poczucie realizmu pytali mnie o adres tej parafii i o szansę na to, że i w ich kościelnym środowisku mogłoby tak być?

Kryspin

niedziela, 3 stycznia 2021

Nadzieje i obawy na nadchodzący rok

 

Stając na progu nowego roku z pewnością zadajemy sobie pytania, jaki on będzie?

Zaraz potem nasze myśli zaprząta swoisty remanent tego, co zafundował nam rok, który pożegnaliśmy.

W naszym życiu publicznym z pewnością okazał się zaskakująco trudnym, dla wielu nawet tragicznym, kiedy w wyniku pandemicznej zarazy ucierpiały nie tylko nasze marzenia, upadły plany rozwoju różnorakich biznesów, ale najgorszym okazało się to, że wielu z nas straciło najbliższych, choć jeszcze nie był to stosowny czas do ich odejścia.

Z pewnością takiej retrospektywy minionych zdarzeń doświadcza także Kościół i licząc te wymierne straty nieobecności wiernych w trakcie pandemicznych nabożeństw, kiedy narzucone sytuacją ograniczenia zmusiły ludzi do pozostawania w domach, czy chociażby coroczne odwiedziny duszpasterskie w domach parafian, które także zostały odwołane i na koniec musiał się dodatkowo zmierzyć z masowymi protestami przeciwników orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w kwestii aborcji.

Co prawda głównym adresatem społecznego niezadowolenia okazał się rząd, to jednak dla nikogo nie było tajemnicą, że w tym wypadku ustawa powstała na moralne zamówienie kościelnego lobby, więc przeciwnicy zaostrzenia aborcyjnego kagańca nie ograniczyli się do ataku na twórców rzeczonej ustawy, ale także na tę instytucję, którą uważali za głównego beneficjenta tegoż wyroku.

Skutki pandemii, czy nawet zaciekły gniew przeciwników jednej ustawy, z czasem stracą na sile i powróci jakaś normalność codzienności; ale jest inna niepokojąca tendencja, która w odchodzącym do historii roku wybrzmiała jak złowrogi pomruk nadciągającej burzy.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że od wielu już lat następuje proces laicyzacji społeczeństwa, co ma odbicie nie tylko w zmniejszającej się liczbie „czynnych” katolików dorosłych, ale także w coraz większym odsetku młodych ludzi, którzy zamiast religijnej edukacji, wybierają w tym czasie lekcje etyki i otwarcie deklarują swój negatywny stosunek do czynnego życia w cieniu kościelnych nakazów.

Najbardziej niepokojącym jest to, że ten trend w roku 2020 przybrał na sile i dochodzimy nieuchronnie do efektu kuli śnieżnej, czyli gwałtownego przyspieszenia i nasilenia tej tendencji.

Można by tworzyć naukowe, socjologiczne modele tłumaczące to zjawisko, ale prawda jest na tyle prosta, że możemy je sobie darować.

Przez ostatnie lata Kościół nagromadził w swoim działaniu wielką ilość brudów, na które nie reagował, bądź czynił tylko pozorację działań, licząc na to, że jakoś się przypudruje rzeczywistość i będzie po staremu.

Taka polityka patrzenia przez palce na kolejne cuchnące „kwiatki” w szeregach duchowieństwa , i to nie tylko wśród szeregowych kapłanów, doprowadziła do sprzeciwu większości wiernych.

Co prawda nie doprowadziła do ulicznych manifestacji niezadowolenia, ale zasiała w ludziach ziarno zwątpienia, co wcale nie jest mniejszym zagrożeniem.

Ostatnio w mediach ukazał się wywiad z profesorem socjologii, który zawodowo zajmuje się analizą przyszłości polskiego Kościoła. Stwierdził on, że skutki działań kościelnych władz w minionych latach będą rzutowały na najbliższe trzy dekady, w trakcie których będziemy mieli do czynienia z narastającym kryzysem wiary, który może zakończyć się odrodzeniem wiary, lub doprowadzić do stopniowego jej zaniku.

Uczony kreśląc ten ponury scenariusz najbliższej przyszłości pozostawił jednak światełko w tunelu.

Aby pozostał promyk nadziei, potrzeba jednak zmiany pokoleniowej i mentalnej, także we władzach kościelnych struktur.

Jeżeli jednak nadal będzie wśród purpuratów lansowany pogląd, że Kościół jest ze swej natury niezniszczalny i będzie trwał niezależnie od cuchnących kwiatków, to może to być jak łabędzi śpiew, lub muzyka z Titanica.

Kryspin