środa, 25 września 2019

Likwidacja domów dziecka - postulat wyborczy!



    Kiedy przed kilkoma tygodniami wszyscy przeżyliśmy rozczarowanie, że w uroczystych obchodach upamiętniających wybuch największej w dziejach ludzkości tragedii, jaką była II Wojna Światowa, zabraknie przywódcy największego obecnie światowego mocarstwa Donalda Trumpa.
    Po oficjalnym komunikacie strony amerykańskiej, iż powodem odwołania tej wizyty stało się zagrożenie potężnym huraganem nadciągającym nad wybrzeże Florydy i Prezydent w trosce o swoich obywateli winien być w tym czasie wśród nich, nie wszystkich tak do końca przekonało, i dało powód do spekulacji, jaka była prawdziwa przyczyna przełożenia tych odwiedzin.
   Pewnie już na zawsze pozostanie w tej kwestii znak zapytania i nie powinniśmy próbować dociekać powodów, że tak się stało i koniec.
   My na szczęście żyjemy w innym klimacie i póki co pogodowe hekatomby nam nie grożą, choć trzeba zauważyć, że i u nas, szczególnie w zaczynającym się jesiennym październiku taka swoista burza nadciąga i podobnie jak na Florydzie, wraz z upływem czasu pewnie nabierze siłę huraganu.
   Pozostało nam dwa tygodnie do wyborów i coraz trudniej będzie nam nie zauważyć w mediach i wszechobecnych bilbordach kandydatów do ław naszego parlamentu, że wszystkie opcje politycznych nadziei zdają się poddawać tej wyjątkowej gorączce, które skutkuje festiwalem (niekiedy wręcz absurdalnych) obietnic, aby pozyskać kolejny krzyżyk na karcie do głosowania, jaką do urny wyborczej wrzuci elektorat, czyli my, szarzy zjadacze chleba.
    Wszystkie polityczne opcje rozłożyły przed nami życzeniową listę tego, co zrobią, kiedy naród powierzy im władzę i zachowują się niczym jarmarczni kramarze, albo domorośli magicy, którzy zaklinając rzeczywistość obiecują wszystko i wszystkim.
    Trzeźwo oceniając ich zaklęcia możemy chłodno stwierdzić, że przecież ich zapewnienia nigdy się nie spełnią, bo do tego potrzeba by cudu, a w nie nie wszyscy wierzą.
    Mnie zastanawia postawa Kościoła, który stojąc nieco z boku tego wszystkiego, zdaje się tylko przyglądać i czekać na sprzyjający rozwój wypadków.
    Ktoś pewnie by teraz mi odpowiedział, że realizując założenia Konkordatu wymagającego neutralności w kwestiach politycznych, taka postawa jest właściwa, i miałby trochę racji, ale.
    Mnie razi pasywność hierarchów, którzy pewnie z dozą niepokoju wsłuchują się w głosy tych, którzy na krytycznym stosunku do tej instytucji próbują pozyskać sporą rzeszę podobnym im i liczy na to, że tych pro jest więcej i zostanie po staremu.
Pewnie tak będzie, ale?
    Może teraz jest dobry czas na aktywność ludzi w purpurach, bo to oni wyznaczają kierunek w którym Kościół winien zmierzać, aby nie tracić swojego „elektoratu”
    Myślę tu o dzieciach i to nie tylko o tych, którym niektórzy próbują odebrać prawo do narodzin, ale o 50000 tysiącach maluchów, którym los, albo dysfunkcyjne rodziny, zafundowały dorastanie bez rodzinnego ciepła i skazały na życie w domach opieki, potocznie zwanych sierocińcami, lub jak same dzieci tych przybytków to nazywają - bidulami.
    Ani jeden polityk z żadnej partii politycznej nie umieścił ich w swoich postulatach programowych, pewnie dlatego, że one jeszcze nie mają prawa głosu i szkoda na nich jego aktywności.
    Marzy mi się to, by na wyborczych bilbordach znalazło się takie zapewnienie, że ktoś doprowadzi do sytuacji w której zostaną pozamykane sierocińce, bo zwyczajnie nie będą już potrzebne.
I pewnie w takiej sytuacji usłyszałbym głos krytyki do mojego pomysłu, że to nierealne, niemożliwe do zrealizowania i trzeba by cudu, by taka idea mogła się ziścić.
    Polityk miałby trochę racji, odpowiadając mi, że potrzeba by cudu, aby ziścił się ten pomysł.
Ale przecież Kościół to instytucja, która swoje nauczanie opiera na przekonaniu, że niewytłumaczalne ludzkim rozumem rzeczy się zdarzają.
   O tym „postulacie” chciałbym porozmawiać z czytelnikami przy następnym naszym spotkaniu.
Kryspin

środa, 18 września 2019

Pogrzeb z urną, a dlaczego nie?



Napisała do mnie młoda kobieta, wnuczka pewnego pana, który będąc świadomym zbliżającego się (chociażby z racji słusznego wieku) dnia, kiedy przyjdzie mu się pożegnać z rzeczywistością tego świata, poddawał się rozmyślaniom, jak mógłby wyglądać jego pogrzeb.
Pewnie senior niejednokrotnie z bliskimi rozmawiał na ten temat, bo młoda Pani w mailu także o tym wspomniała cytując słowa i obawy, którymi starsze pan się dzielił:
„Jestem człowiekiem o słusznej wadze, to i trumna będzie nie lada wyzwaniem dla niosących mnie do grobu, no a później robactwo tam będzie ucztowało aż do chwili, kiedy pozostanie sterta moich bielejących kości, a i one na koniec zamienią się w proch....
Tak sobie myślę, że lepiej by było, gdybyście mnie skremowali, no ale z tym może być kłopot, bo nasz proboszcz kategorycznie odmawia możliwości takiego pochówku..
No i rodzina będzie miała kłopot.
Ksiądz się nie zgodzi i na dodatek swój sprzeciw okrasi stwierdzeniem, że: „ To Kościół nie pozwala na kremację, bo to nic innego, jak jakiś powrót do pogańskich zwyczajów.”
No i ciemny ludek to kupi, a wielebny pokaże kto rządzi na parafialnym terenie, a i kasa z cmentarza będzie bardziej okazała, bo przecież za duży grób należy się większa opłata, aniżeli za mały, urnowy dołek.
Gorzej jest, gdy „ciemny ludek” ma w sobie na tyle dużo desperacji, że poszpera w internecie, popyta znajomych jak to się praktykuje w ich parafiach, no i ma argumenty, że jednak można.
A co na to Kościół?
W rozporządzeniu zawartym w Kodeksie Prawa Kanonicznego, uaktualnionym w 1983, czytamy:
"Kościół usilnie zaleca zachowanie pobożnego zwyczaju grzebania ciał zmarłych. Nie zabrania jednak kremacji, jeśli nie została wybrana z pobudek przeciwnych nauce chrześcijańskiej" (1176 § 3).
Czyli sprawa wydaje się być jasna i klarowna - Kościół nie zabrania pogrzebów z urną, no chyba, że nieboszczyk lub pogrążeni w smutku żałobnicy wybrali taką formę z pobudek przeciwnych nauce chrześcijańskiej, co w końcowym czytamy w końcowym zdaniu rozporządzenia.
Przyznam, że odczuwam niedosyt z tym kościelnym stanowiskiem w sprawie pogrzebowych obrzędów, które choć wykraczają poza kanon dogmatycznych ustaleń zarezerwowanych tylko do spraw ważnych w kwestiach wiary, to wydają się być ważnym faktem dla wierzących.
Tak sobie myślę, że gdybyśmy cofnęli się o jakieś kilkadziesiąt lat w historii Kościoła, to ten temat w ogóle by nie miał prawa zaistnieć.
Pewnie nikomu nawet do głowy by nie przeszło (choćby tylko hipotetycznie) rozważać możliwość spalenia nieboszczyka przed jego pochówkiem.
Wielebny, nawet nie czekając na wytyczne zwierzchników z kurialnych komnat, sam na miejscu obrzuciłby klątwą pogański zamysł, a temu, kto ośmieliłby się takowy wyartykułować, dorzuciłby osobistą pokutę, i byłoby po sprawie.
Świat się zmienił od tamtego czasu i wymusił konieczność zmian na wszystkich: na władzy świeckiej-bo mamy demokrację, a ludek jest bardziej świadomy swoich praw i je egzekwuje; no i to samo dotyczy Kościoła, gdzie wierni także ośmielają się domagać logiki w nakazach i zakazach.
Wydaje mi się jednak, że w przypadku tej ostatniej instytucji, to jeszcze będzie musiało upłynąć trochę czasu, by z kościelnego myślenia wymazane zostało słowo:”ale”, ten swoisty wytrych otwierający drzwi do dwuznaczności w stanowiskach dotyczącym wielu kwestii, wśród których sprawa, czy można kremować ludzkie ciało przed pochówkiem, wydaje się być tylko drobnym problemem.
A tak już na koniec – proboszcz, wódz parafialnej gromadki nie jest ostatnim(stanowiącym prawo) ogniwem kościelnej decyzji, i kiedy macie z nim jakikolwiek zgryz, śmiało domagajcie się jednoznacznego stanowiska o tych ludzi w Kościele, którzy w nim faktycznie stanowią prawo.
Kryspin


środa, 11 września 2019

Moralnego ładu nie da się wymusić nawet najbardziej restrykcyjną ustawą.



W sierpniu tego roku zaliczyliśmy 34 miesiąc trzeźwości. W 1985 roku Episkopat Polski pierwszy raz tak zdecydowanie wezwał wiernych do umiarkowania w spożywaniu napojów zawierających procenty.
Był to jeszcze czas przed konkordatem, w którym dopiero za kilka lat miano zadekretować ściślejszą współpracę Kościoła z władzami Rzeczypospolitej, to wspominając tamten okres, można stwierdzić, że realia 1985 roku same, niejako spontanicznie, wpisywały się w głos hierarchów nawołujących do trzeźwego życia.
W tamtym czasie, o ile mnie pamięć nie myli, nie prowadziło się sprzedaży np. piwa w sklepach spożywczych, a i w miejscach do tego wyznaczonych (lokalach gastronomicznych i ogródkach piwnych) stosowano sprzedaż reglamentowaną. Jeżeli do tego dołożyć legendarną godzinę 13.00, przed którą sklepowe stoiska monopolowe(a także restauracje i hotelowe bary) podlegały czasowej prohibicji, to rysuje się nam obraz pełnej współpracy władz świeckich z kościelnymi.
Nikt jednak wtedy nie wpadł na pomysł, aby te wspólne i co by nie powiedzieć, zacne działania zadekretować.
Przecież łatwo byłoby wnieść pod obrady ówczesnego sejmu np. projekt ustawy, aby w miesiącu sierpniu (a może i jeszcze w kilku innych) wprowadzić całkowity zakaz kupowania i konsumowania alkoholu.
Kościół także nie prowadził takiej kampanii ograniczając się do apelu, który corocznie w kościołach był odczytywany w formie pasterskiego listu.
Czy było to wystarczające działanie?
Pewnie nie?
Może dlatego niektórzy ludzie zatroskani problemem alkoholowym w naszym społeczeństwie nieustannie podejmują akcje promowania wolności od uzależnień.
I rodzi się pytanie: Czy to są działania wystarczająco skuteczne?
I odpowiedź może być tylko jedna: Nie!
I tak dochodzimy do swoistej ściany z napisem, że: Moralnie dobrego działania, oczekiwanego wyboru nie da się zadekretować ustawą, restrykcyjnym zakazem, czy instrukcją należytego postępowania.
Tak jest w sprawach o mniejszym kalibrze moralnego kanonu, jak i w tych najcięższych, które co pewien czas (a taki czas właśnie nadchodzi w niedzielę 13 października), wtaczają, niczym ciężkie działa, różne polityczne byty, by dowalić tym z przeciwnego obozu.
Aborcja i jej liberalizacja w sejmowych postanowieniach, związki partnerskie osób ze środowisk mniejszości seksualnych, najlepiej ubrane w powagę urzędowego dokumentu, a i na koniec „buntownicy” o orientacji hetero, którzy nie zamierzają legalizować swojego związku uważając, że żaden papierek im nie jest potrzebny, dla potwierdzenia miłości.
Nie da się zaprzeczyć, że w tych wszystkich przypadkach głównym „zainteresowanym” jest Kościół, bo to on od wieków jest swoistym depozytariuszem moralnego ładu, a tenże zostaje drastycznie naruszony, kiedy np. młoda kobieta (często pozostawiona sama ze „swoim problemem”), decyduje się na zabicie swojego nienarodzonego dziecka i dokonuje tego w aborcyjnej klinice, czy ginekologicznym gabinecie.
Dla osoby wierzącej życie ludzkie zaczyna się od chwili poczęcia, i to winni uszanować wyznawcy „naukowego”procesu tworzenia się ludzkiej istoty z jakiegoś zlepku komórek, które tak nie do końca wiadomo, kiedy z fazy płodu stają się już ludzką istotą.
Moralnego ładu nie można jednak zabezpieczyć nawet najlepszą ustawą i dlatego Kościół powinien odrzucić pokusę, że to ktoś inny: Posłowie w Sejmie, czy jakieś oddolne ruchy świeckich aktywistów za życiem załatwią sprawę.
„Domu mam” (z „Zakochanej koloratki”) dedykowany przyszłym matkom, którym nie zawsze było po drodze z tym, że pod sercem noszą nowe życie, to przykład aktywnego działania ludzi Kościoła na rzecz obrony życia, także tego, które dopiero za kilka miesięcy miałoby doświadczyć cudu narodzin.
Kryspin

wtorek, 3 września 2019

Paedagogus w parafialnej salce



Po upalnym lecie, które co prawda kalendarzowo opuści nas dopiero za kilka dni, pozostały już tylko wspomnienia. Blednie lipcowa opalenizna, którą tak cierpliwie hodowaliśmy wylegując się na nadmorskich plażach i wspomnienia beztroskiego czasu urlopowego nic nie robienia także rozpłynęło się gdzieś w pierwszych przedjesiennych, porannych mgłach.
Mamy wrzesień i najkrócej moglibyśmy określić go miesiącem niosącym zmiany.
I nie myślę teraz tylko o rodzicach zabieganych w trosce o dobra przygotowanie swoich pociech do mierzenia się ze szkolnym dzwonkiem rozpoczynającym czas edukacyjnego wyścigu:kto lepszy, kto mądrzejszy i wreszcie komu na koniec obecnego roku szkolnego dane będzie osiągnąć oceny promujące go do lepszej perspektywy.
Tegoroczny miesiąc z kwitnącymi wrzosami zdaje się być szczególnie ważny dla wielu innych:
Z pewnością będzie to czas gorączki u setek tysięcy osób żyjących prowadzoną, niekiedy w sposób urągający wszelkim standardom przyzwoitości, kampanią w biegu po władzę.
Szczególny jest wrzesień tego roku, kiedy jedni chełpią się dopiero co wprowadzoną reformą naszych szkół, gdy inni z uporem maniaków nieustannie wyrażają swoje niezadowolenie, uważając to za bezsensowne manipulowanie przy czymś, co funkcjonowało od lat i było dobre.
Nie mnie osądzać po której stronie stoi racja w tej kwestii, chociaż przez wiele lat siedziałem w tygielku edukacji jako nauczyciel w dużej szkole mierzącej się z wyzwaniem dobrego wprowadzania w dorosłe życie kolejnych roczników, niekiedy trudnej młodzieży, której nie bardzo chciało się dorastać do odpowiedzialności.
Robiliśmy swoje.
I pamiętam z perspektywy wielu już lat, które minęły od tamtego czasu, że nie było to wcale takie łatwe, zwłaszcza na koniec miesiąca, gdy w okienku księgowości odbieraliśmy miesięczne pobory i nie było tego wcale dużo, nawet z wieloma nadgodzinami.
Pewnie chcielibyśmy zarabiać wtedy więcej i czuliśmy się nieswojo wiedząc, że poza szkołą łatwiej byłoby nam utrzymać rodzinę; a jednak trwaliśmy w tym wiedząc, że jeżeli nas zabraknie, to przyszłość wielu naszych podopiecznych rozwali się na wybojach ich dorosłych wyborów.
Wrzesień tego roku będzie inny od poprzednich, bo zaraz po nim nastąpi październik z dniem wyborów i z pewnością jeszcze nie raz przedstawiciele różnych opcji politycznych będą grali kartą z oznaczeniem:Szkoła, by ugrać dla siebie jak najwięcej.
Religia w szkole to jeden z kluczowych tematów sporów pomiędzy politycznymi oponentami.
Pisałem już kiedyś o tym, że nie jestem „fanem” księży na szkolnych korytarzach i miejscem religijnej edukacji winny być salki przykościelne, i jeden z ważniejszych elementów sporu odszedłby w niebyt.
Kolejnym elementem „koniecznych” zmian, z którymi winna mierzyć się współczesna szkoła, to edukacja seksualna maluchów i przygotowanie ich (od najmłodszych lat) od rozumienia, że ludzie, nawet różniący się w kwestiach obyczajowych, zawsze zasługują na równe traktowanie.
Tyle w założeniach domagają się zwolennicy tego projektu i tym na ubitą ziemię sprowokowali hierarchów, którzy zaraz w liście pasterskich poinstruowali rodziców, że pisemnym „veto” mogą przyblokować niecne zamiary przedstawicieli awangardy seksualnej wolności.
Nie sądzę, że rodzicielski podpis pod petycją rozdawaną po niedzielnych nabożeństwach załatwi problem?
Nie załatwi tego także kościelny katecheta negujący w trakcie lekcji religii tez swojego kolegi z pokoju nauczycielskiego, który dopiero co prowadził zajęcia promującego prezerwatywę, jako zabezpieczenie miłosnych igraszek dorosłych i małolatów także.
A czy w salce katechetycznej dobrze wyedukowany katecheta mógłby dzieciakom przedstawić „inną prawdę” w tych kwestiach?
Myślę, a nawet jestem pewien, że tak.
Do tego jednak potrzeba trochę wysiłku, rozsądnego wyedukowania katechetów, aby stali się kościelnymi pedagogami (paedagogus -prowadzący) i gotowości do rezygnacji ze szkolnych (państwowych) apanaży.
Kryspin