wtorek, 29 sierpnia 2017

Nie tylko fizyka jest nauką



  W pierwszych latach drugiej połowy minionego wieku przeżywaliśmy zachwyt nad potęgą ludzkiego rozumu, który zaowocował epokowym osiągnięciem, jakim stał się początek podboju kosmosu.
  Od tego czasu poczuliśmy moc ludzkiej myśli, która miała otworzyć nam obszary dotąd nieznane, które fascynowały naszych przodków od zarania dziejów.
Tajemnica wszechświata zdawała się być dosłownie na wyciągnięcie ręki. Znalezienie odpowiedzi na fundamentalne pytania: kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy i jakie jest nasze przeznaczenie, zdawało się być tylko kwestią czasu.
 Zaufanie w siłę rozumu, rozwój naukowego pragmatyzmu zdawały się dawać człowiekowi wolność między innymi od wiary, którą winien zastąpić wiedzą empiryczną!
  Gdy na ziemię powrócili pierwsi kosmonauci naszego wielkiego sąsiada, stwierdzili, że tam w oddali od naszej planety widzieli: gwiazdy, galaktyki, niezliczone ciała niebieskie, ale nigdzie nie dostrzegli Boga, więc to jest dowód, że On nie istnieje!
  Nie potrzeba być nadzwyczaj bystrym, bo śmiechem skwitować taką konkluzję osób, które były z pewnością fachowcami od fizyki, astronomii, czy innych nauk empirycznych, ale na pewno nie byli uprawnieni do zajmowania stanowiska w sprawach, którymi zajmują się filozofia i teologia.(Od stuleci, przez świat nauki, uznane jako dziedziny wiedzy!)
Mam 74 lata, ale od dwunastego roku życia zacząłem wątpić w to, co głosi religia!
Wychowywałem się na wsi wśród wierzących w Boga, biednych ludzi. Od zawsze fascynowałem się fizyką, matematyką i naukami przyrodniczymi.
Religia kłamie, że człowieka stworzył Bóg! Człowiek powstał na drodze ewolucji, a w kosmosie żadne niebo, piekło, czy czyściec nie istnieją.
Bogowie i religie są tworem ludzkiej wyobraźni i tylko w ludzkich głowach.
Jakie to bardzo naiwne wierzyć w anioły czy modlitwę. One mają rację tylko w atmosferze, a przecież poza nią skrzydła są nieprzydatne, ani słowa się nie rozchodzą. Podobnie z wymyśloną sprawą, że człowiek ma duszę. Niby jest wrażliwa na ogień, piekło, a na zimno już nie?
A w kosmosie jest 269 stopni na minusie!
Wszystko, co głosi religia, kłóci się z rozumem i jest jego obrazą!”
No i co mam odpowiedzieć Panu Henrykowi?
  Z pewnością oczekiwałby jakiejś polemicznej dyskusji z mojej strony, ale może zamiast niej, opowiem historię, która ponoć zdarzyła się wiele lat temu.
  W latach pięćdziesiątych minionego wieku, gdy władza ludowa na polskiej wsi prowadziła akcję uświadamiania ciemnego ludu, w wiejskich świetlicach odbywały się prelekcje na temat tego, że wiara to zabobon, z którym najlepiej się rozstać.
 W trakcie jednego z takich spotkań, które realizował „ekspert” po WUML-u (Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu i Leninizmu), zgłosił się gospodarz zadając mu pytanie:
 Drogi prelegencie, mam owcę, konia i krowę. Wszystkie pasą się na tym samym pastwisku i jedzą trawę. Później koń robi pączki, krowa placki, a owca małe kuleczki.
Jak to wytłumaczyć?
Prelegent nieco zaskoczony pytaniem, zupełnie odbiegającym od tematu spotkania, po chwili odpowiedział:
-No nie umiem odpowiedzieć na to pytanie, bo się na tym nie znam.
-A to ciekawe? - Powiedział gospodarz z retorycznym tonem i zaraz potem dodał:
-Na g.....ch się Pan nie zna, a poucza Pan nas o Bogu?
   Tak na koniec mój gorący apel do panów Henryków, których jest bardzo wielu. Nikt nie zabrania mieć wam osobistego zdania na temat waszej wiary, wątpliwości, czy niewiary.
 Jeżeli jednak potrzebujecie uzasadnienia (często dla samych siebie), waszego przekonania, podejmijcie trud edukacji także w tych kwestiach.
Kryspin, 

wtorek, 22 sierpnia 2017

Węzeł gordyjski



     Oboje są już w „słusznym” wieku (tak mniemam po długim małżeńskim stażu).
Kiedyś połączyła ich miłość, która przetrwała wiele lat i zaowocowała potomstwem, bardzo już dorosłym (wszyscy mają swoje rodziny).
    Kobieta w tym związku zadbała o ich religijne (katolickie) wychowanie i sama przez lata dochowała wierności wierze uczestnicząc systematycznie w niedzielnych nabożeństwach z jednym, ale jakże dla niej bolesnym ograniczeniem.
   Od lat nie może cieszyć się pełnią sakramentalnego życia, bo systematycznie spotyka się z odmową rozgrzeszenia.
Powodem tego jest fakt, że przed laty pokochała mężczyznę innego wyznania. Miłość jej życia, ojciec ich dzieci co niedziela chodzi do cerkwi, gdzie pielęgnuje tradycję wiary swoich przodków.
   Aby przypadek zdał się jeszcze bardziej zawiły, niewiasta napisała, że ich związek od lat (od czasu choroby nowotworowej jej ukochanego), nie jest „konsumowany” w ludzkim rozumieniu.
Po takim bagażu informacji moja rozmówczyni zapytała mnie jakie widziałbym rozwiązanie jej problemu?
    Pozornie sprawa wydała mi się banalnie prosta i dlatego odpisałem, aby zwyczajnie zawarli kościelny ślub w formule sakramentalnego związku katolika z osobą innego wyznania i sprawa załatwiona.
Gdyby jednak z jakiegoś powodu nie zamierzali pójść tą drogą i zostawić wszystko po staremu, to istniała przecież jeszcze inna przesłanka( wspomniała o niej pisząc o chorobie ukochanego), która otwierała drzwi do pełni sakramentalnego życia zatroskanej niewiasty.
    No i przeliczyłem się z moim optymizmem, o czym świadczył kolejny mail, gdy już od pierwszych słów odpowiedziała zdecydowanym tonem: ”Nie zamierzamy nic zmieniać w naszym związku!”
   W pierwszej chwili poirytowała mnie taka odpowiedź, ale gdy przeczytałem dlaczego w takim tonie wyraziła swój sprzeciw wobec moich sugestii, zrozumiałem.
   Kobieta uzasadniła swój sprzeciw wiarą i przekonaniem religijnym jej i życiowego towarzysza także.
Nie mogli zawrzeć związku małżeńskiego w kościele katolickim (w formule sakramentu z osobą innego wyznania), gdyż to równałoby się z wykluczeniem jej ukochanego z kościoła prawosławnego, a w przypadku ślubu w cerkwi, to ona musiałaby przejść na prawosławie.
Oboje pragnęli zachować swoją wiarę i przez lata starali się być dobrymi członkami swoich religijnych wspólnot:ona kościoła, a on cerkwi.
Pewnego razu jeden z kapłanów poinformował ją, że znalazł „sposób”, aby mogła otrzymać rozgrzeszenie.
Zaprosił oboje do biura parafialnego i podsunął im do podpisu zobowiązanie, iż od tej pory ich związek będzie „białym” (czyli, że deklarują trwałą rezygnację z cielesnych zbliżeń)
Zszokowana kobieta odpowiedziała:
-”Codziennie modlę się o to, aby Dobry Bóg przywrócił mojemu ukochanemu zdrowie, a wtedy pierwsza będę pragnęła cielesnego spełnienia z nim, bo go kochałam, kocham i zawsze będę kochała, więc nie mogę tego podpisać!”
Innym razem, pobożny zakonnik odesłał nieboraków do Sądu biskupiego, który winien rozeznać ich problem.
I tak ten swoisty „gordyjski węzeł” trzyma ich w swoich pętach po dziś dzień!
A mnie się wydaje, że jedynym, koniecznym rozwiązaniem dla nich jest to, aby trafili na mądrego kapłana, który ucieszyłby się co najmniej dwoma powodami, dla których zasługują na pełnię praw w kościele i w cerkwi:
Pierwszym jest ich wierność swojej wierze, a drugim miłość wzajemna, pielęgnowana przez lata.
Każde(także kościelne)prawo winno pomagać człowiekowi być: dobrym, prawym, uczciwym wobec Boga i ludzi; a takim się staje, gdy kieruje się miłością!
Kryspin 

środa, 16 sierpnia 2017

Ucho igielne



„Wiele lat obserwuję otaczającą mnie rzeczywistość i zwróciłem szczególną uwagę na działania KK. Przypomina mi się również pewien cytat:”Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne”. Obraz, który widzę na co dzień, jest zatrważający. Wygląda na to, że większość (i to znakomita)” pracowników” KK nie chce się dostać do miejsca, o którym tak chętnie opowiadają...
Reszta wniosków sama się nasuwa i nie muszę ich tutaj przytaczać. Pozdrawiam”-
Podpisany imieniem i nazwiskiem czytelnik.
Jeden z wielu listów, po którym moi mailowi rozmówcy oczekują, że wpiszę się w ten nośny trend wyliczania bogactwa, w jakim pławi się Kościół i gorszącego zachowania jego „pracowników”, łączących swoją aktywność zawodową (powołanie) z mamoną.
Teraz powinienem pobawić się w wyliczankę(najlepiej popartą przykładami) : podać miejsca (parafie) i nazwiska kapłanów, którzy posiadają luksusy, niekiedy niedostępne dla maluczkich.
No mógłbym jeszcze pojechać po hierarchach, mających do swojej dyspozycji samochody z najwyższej półki dilerskich salonów.
I na koniec „wisienką na torcie”, byłby przykład zakonnika -biznesmena, który w podległych mu mediach modlitewne zdrowaśki przeplata numerem konta, na które pobożne duszyczki winny wpłacać spore datki.
Zawiodę jednak( i pewnie kolejny raz spotkam się z zarzutem o sprzyjanie moim dawnym kolegom-kapłanom KK) i nie wpiszę się w tę wyliczankę katolików(i pewnie nie tylko tych praktykujących), będącą tematem rozmów przy niedzielnym placuszku zajadanym w otoczeniu najbliższych.
Przed kilkoma laty w Indiach, kraju wielkim jak kontynent i ludnym ponad wyobrażenie, pojawił się inwestor (Anglik z urodzenia) i założył tam fabrykę produkującą tkaniny. Pewnie był jednym z tysięcy inwestorów, którzy w tym wielkim i biednym kraju zwietrzyli szansę na tanią siłę roboczą, przez co mogli liczyć na szybkie wzbogacenie się.
Ten człowiek był jednak inny. W jego zakładach(zatrudnia kilka tysięcy pracowników), ludzie zarabiają dwa razy więcej, aniżeli pracownicy podobnych firm rozsianych na terenie tego wielkiego kraju. Ekscentryczny biznesmen nie robi tam interesu życia- nie pławi się w luksusie, jeździ skromnym samochodem i zostawia dla siebie kilkaset dolarów, bo stwierdził, że to mu wystarcza, a i tak żyje na całkiem dobrym poziomie.
Może teraz trochę bliższy nam przykład.
Człowiek, którego znają chyba wszyscy. Lider wielkiej partii, który na co dzień budzi w naszym społeczeństwie skrajne emocje-od uwielbienia po nienawiść.
Pewnie wzorem innych liderów politycznych powinien poużywać luksusu bogactwa, a poprzestaje na skromnym, lekko już znoszonym garniturze i mieszka w leciwym szeregowcu, który pewnie odziedziczył po rodzinie.
Ktoś powie, że jest już w wieku, gdy nie przykłada się wagi do dóbr materialnych i nie ma rodziny(poza kotem), więc po co mu góra bogactwa?
On pewnie myśli podobnie, bo zrezygnował z dobrodziejstwa comiesięcznej emerytury, którą przeznacza na cele charytatywne i zadowala się poselską dietą( choć pewnie teraz ktoś zauważy, że ona wcale do małych nie należy i to prawda)
Łatwo potrafimy wyliczać nadmiar innym i słusznie zauważamy, że w przypadku ludzi Kościoła to szczególnie razi.
Pozwolę sobie jednak zauważyć, że KK (Kościół katolicki) to nie tylko ludzie w sutannach, ale my wszyscy, którzy stanowimy wspólnotę w nim.
A gdyby tak każdy z wiernych parafialnej trzódki oddawał na rzecz biedniejszych, powiedzmy 10% ze swoich zarobków (tych ponad przeciętnych!), to może byśmy się czuli trochę lepiej i to „igielne ucho” nie byłoby czymś niemożliwym do przebrnięcia?
I może na koniec warto przypomnieć sobie przypowieść Chrystusa o Bogaczu i Łazarzu?
Na końcu naszego ziemskiego czasu Bóg będzie rozliczał nas z wrażliwości wobec naszego bliźniego, każdego z nas: tego w sutannie, ale i chodzącego w krawacie biznesowego sukcesu także!
Kryspin

wtorek, 8 sierpnia 2017

Toaleta przy kościele.


Przyznaję, że po każdym artykule, z wielką przyjemnością czytam na mojej skrzynce mailowej listy od czytelników.
Staram się odpisywać na każdy z nich, niezależnie, czy piszący zgadzają się z moim stanowiskiem, czy mają odmienne zdanie.
Są także takie maile, w których dostaję prośby, by w kolejnych artykułach poruszyć jakiś temat nurtujący czytelników.
Właśnie w takim tonie napisał do mnie starszy mężczyzna i przyznaję, że zaskoczył mnie problemem, z którym się zwrócił:
„....Zawsze czytam Pana artykuły z wielkim zainteresowaniem. Sam kiedyś chciałem być księdzem, ale dobrze, że nim nie jestem. Kiedy widzę rozbieżność między tym co mówią, a co robią, to gdyby to widział Jezus, to pewnie nie chciałby być jednym z nich. A przecież podobno gdzieś napisano, że”nie słowa, ale czyny twoje zostaną policzone”.
Zadaję sobie często pytanie o to, czy modlitwa polega tylko na bezmyślnym klepaniu paciorków, zaliczaniu pielgrzymek, klęczeniu z przekrzywioną głową itd.?
Nie!!! Po stokroć nie!!! Ona polega na codziennym czynieniu dobra, czyli na robieniu dobrych uczynków oraz na realizowaniu(a nie tylko na gadaniu) codziennie aktów miłosierdzia. Jest to znacznie trudniejsze, aniżeli klepanie paciorków.
Podam tylko jeden przykład. Przy wielu kościołach istnieją toalety, wybudowane nawet przed wojną(pamiętam to!) Ale dlaczego są one zawsze zamknięte?
Kiedy zwróciłem się do kilku proboszczów z prośbą o codzienne(nie tylko w niedzielę) stałe udostępnienie ich wiernym, odpowiedzieli, że nie jest to możliwe(choć były otwarte przed wojną), ponieważ mogliby korzystać z nich:narkomani, tzw. „ciemny element”, drobni złodzieje, niszczyciele sprzętów, a może nawet prostytutki itd!
To ja zapytałem, czy to także nie są nasi bliźni, którym szczególnie należy okazywać miłosierdzie?
Bo nie chodzi tylko o puste gadanie o miłosierdziu, ale na czynieniu dobra!
Jest przecież wiele kobiet w ciąży, małych dzieci, seniorów, mężczyzn z problemami prostaty, osób z problemami dróg moczowych itp. którzy ciągle muszą korzystać z takich przybytków.
A że przy tym nieco nabrudzą, to co z tego? Nawet jeśliby trzeba było po nich posprzątać, nawet kilka razy dziennie. Jest to problem, ale tylko dla tych wygodnickich proboszczów, którzy trzymają głowy zadarte wysoko i starają się unikać trudu....”
Przez chwilę zastanawiałem się nad tym nietypowym problemem o którym napisał ten człowiek, ale zaraz przypomniałem sobie, że to ma sens.
Papież Franciszek, specjalista od zadziwiania swoich współpracowników, poszedł przecież o wiele dalej, udostępniając bezdomnym watykańskie prysznice. Do tego zaprosił okolicznych fryzjerów, by za darmo tam strzygli biedaków. Nie poprzestał jednak tylko na tym, bo obok łaźni polecił urządzić jadalnię, by tam ich częstować posiłkami( w których nota bene sam często uczestniczy)!
Jest jeszcze coś niesamowitego w tym wszystkim, co możemy zaobserwować, gdy media pokazują takie „wydarzenia” zza Spiżowej Bramy. Ojciec Święty tryska radością i widać, że nie jest to uśmiech na potrzeby wizerunku. On autentycznie jest wtedy szczęśliwy!!
„Nie słowa, ale czyny twoje zostaną policzone"
Może warto mieć to na uwadze czcigodni zarządcy parafialnych trzódek?
Pomysł starego człowieka z kościelnymi toaletami nie jest wcale taki absurdalny....
A gdyby tak jeszcze go poszerzyć?
Gdyby przy parafiach stworzyć miejsca do przywracania higieny, w których biedni, bezdomni, nawet ci, co w oparach alkoholowego nałogu zatracili zapach czystego ciała, mogliby poczuć się na nowo ludźmi, to nie byłby to wspaniały uczynek wrażliwości wierzącej wspólnoty?
A koszty, trud poniesiony, by takim zagubionym owieczkom okazać odrobinę serca?
One nie są wcale takie duże, gdy zważymy na to, że te uczynki miłosierdzia, po stokroć zostaną zapisanie jako bilet wstępu do wiecznego przeznaczenia nas wszystkich!
Kryspin, 

wtorek, 1 sierpnia 2017

Parafie gorszego Boga



    Są dwie profesje, które wyróżnia się dodatkowym określeniem: Powołanie: to zawód lekarza i posługa kapłańska.
    Wśród podobieństw możemy wyliczyć: identyczny czas studiów(6 lat) i następne lata praktyki w „zawodzie”. Lekarz staje się rezydentem i robi specjalizację, a ksiądz rozpoczyna posługiwanie jako wikariusz w kolejnych parafiach i także się dokształca, by po cyklicznych kurialnych kursach, złożyć egzamin proboszczowski.
    Później jeden i drugi musi już tylko czekać na realizację swoich pragnień.
Lekarz podejmuje praktykę w wybranej przez siebie specjalizacji, a ksiądz wikariusz otrzymuje dekret, w którym biskup powierza mu samodzielność na parafialnej niwie.
    Podobieństwa w powołaniu tych dwóch ludzi wcale się jednak na tym nie kończą i nadal występują:
Lekarz realizujący się w prestiżowej klinice, z pewnością czuje się lepiej od kolegi, któremu udało się załatwić etat gdzieś w prowincjonalnym szpitalu?
Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku kapłanów delegowanych do samodzielnej pracy w przydzielonych im parafiach.
    W każdej diecezji można podzielić parafie na dwie kategorie: chwilówki i placówki docelowe.
Chwilówka, to parafia, którą kapłan obejmuje z nietęgą miną i uważa, że doznał krzywdy.
W takiej wspólnocie duszyczek jest mało, a jeszcze większość z nich to bezrobotni (np. parafie popegeerowskie).
No i ksiądz proboszcz czuje się zawiedziony, dlatego całą energię kieruje na znalezienie wyjścia z tej niezręczności.
     W podobnej sytuacji znalazł się kiedyś mój seminaryjny kolega, gdy została mu przydzielona pierwsza samodzielna parafia. To była dla niego sytuacja jak z sennego(kapłańskiego) koszmaru. Wszem i wobec żalił się na niesprawiedliwość (bez wycieczek personalnych, tak dla ostrożności) i zastanawiał jak odmienić swój los?
Ale od czego ma się przyjaciół?
    Innemu koledze bardziej się poszczęściło. Biskup skierował go do ciekawszej parafii, w której łatwiej związać koniec z końcem, a i perspektywy awansu rysowały się całkiem spore.
Kursowy kolega miał jeszcze jeden atut: był ulubieńcem kościelnego hierarchy i bez większego trudu załatwił nieszczęśnikowi nowe, „lepsze” miejsce proboszczowskiej posługi.
    No i wszyscy byli zadowoleni...
Takie zadowolenie winni przejawiać także parafianie z tej „chwilówkowej” parafii, bo może w końcu trafią na kapłana z powołaniem, a jeśli nawet nie, to po krótkim czasie doczekają się zmiany.
    W gorszej sytuacji są wierni, których kościelne władze na długie lata uszczęśliwiają proboszczami traktującymi parafialną wspólnotę jak dopust Boży.
    Był wtorkowy poranek, gdy przed laty spotkałem w moim osiedlowym sklepie dawnego kolegę z seminarium, a którym mówiono, że przeszedł do cywila.
Zapytałem go, czy mieszka gdzieś niedaleko, a on z rozbrajającą miną oznajmił mi, że robi zakupy, bo za chwilę wraca do swojej parafii.
Odpowiadając na moje zdziwienie, oznajmił, że jego miejsce kapłańskiej posługi, to popegeerowska dziura, w której nie ma co robić, no ale zważywszy na to, że powrócił po trzech latach do duchownego stanu, nie wypadało więcej biadolić.
Póki co, to często w gorszej sytuacji są wierni parafii, które określiliśmy mianem docelowych.
    Biskupia „ruletka”( albo subiektywna ocena kościelnego przełożonego), często „uszczęśliwia” takich parafian proboszczem, który przez długie lata(niekiedy kilkanaście i więcej), robi wszystko, by pokazać im, że nie przyszedł służyć, ale by mu służono.
A przecież mogłoby być tak pięknie, zwyczajnie.
    Gdyby posługa proboszcza była kadencyjna (np. 4 + 4 lata max) i po tym okresie następowała by zmiana?
    Gdyby ksiądz nie spełniający się w samodzielnej(proboszczowskiej) posłudze, powracał do pozycji wikariusza, tak dla przypomnienia sobie, na czym polega kapłańska posługa?
Kryspin