niedziela, 28 lutego 2021

Męski szowinizm

 


Natrafiłem ostatnio na homilię jednego z wielebnych, który zamieścił ją w internecie i zdawał się być bardzo zadowolonym z treści, którymi się zechciał podzielić ze słuchaczami.

Całość tego wystąpienia, które trudno nazwać mszalnym kazaniem, poświęcił stosownemu odzieniu w jakim winna pokazywać się niewiasta, aby nie budzić „zgorszenia w oczach Pana.” Kobieta winna przyodziewać się schludnie, ale bez ekstrawagancji, a takową według kościelnego kreatora stosownej mody, z pewnością są spodnie, zarezerwowane dla mężczyzn.

Przyznam, że z osłupieniem słuchałem tych wynurzeń i w pierwszej chwili myślałem, że to jakiś żart, ale powaga z jaką prowadził ten moralizujący wykład, odebrała mi wszelkie wątpliwości.

On mówił to jak najbardziej serio i zdaje się, że wierzył w to wszystko.

Rzecz może byłaby i śmieszna, ale po zastanowieniu zdaje się być czymś przygnębiającym, bo ten ksiądz nie powiedział nic nowego, jeżeli byśmy wrócili do przeszłości Kościoła, w której świat kobiet nie tylko został zmarginalizowany, ale przez wieki utrwalano w nim pogląd, że niewiasty stanowią gorszą część stworzeń i tak do końca nie wiadomo, czy zostały stworzone na obraz i podobieństwo Najwyższego.

Owszem, nawet w Biblii pojawiają się fragmenty, kiedy zdają się one być ważne, ale do spraw najistotniejszych już niekoniecznie.

No może jedynie Maryja, która porodziła Boskiego Syna stanowi wyjątek w tym męskim świecie, ale przecież na końcu jej syn i tak na swoich uczniów wybrał tylko facetów i to już wystarczający argument, aby Kościół, jako depozytariusz Jego dzieła, postawił tylko na mężczyzn i kropka.

Owszem, Ewangelie wspominają jeszcze pobożne niewiasty kręcące się wokół Mistrza, ale to były tylko służebne epizody, kiedy najważniejsze było zarezerwowane dla facetów.

Czy to jest jednak prawda?

Kościół dopiero w IV wieku przyjął kanon ksiąg Nowego Testamentu i owszem zatwierdził tylko cztery przekazy Ewangelistów, z czego tylko dwóch z nich było świadkami życia Jezusa, jednocześnie wyrzucając przekazy innych świadków działalności Nauczyciela z Nazaretu, jak chociażby znaną w formie apokryfu Ewangelię Marii Magdaleny.

Można tylko domniemywać, że jej świadectwo nie pasowało do męskiego punktu widzenia i burzyło punkt widzenia, że Kościół od samego początku był tylko domeną mężczyzn.

Później już tylko wystarczyło utrwalać ten obraz i pilnować, aby kobiety przyjęły swój los i godziły się na to, że mogą być tylko bohaterkami drugiego planu.

Wertując karty historii trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to właśnie Kościół wyrządził kobietom najwięcej krzywd, bo przecież z jego stanowiska czerpały świeckie systemy władzy i powielały pogląd, że tylko mężczyźni winni stanowić o losach świata.

Pokłosiem kościelnego nastawienia nie były tylko rozważania teologicznych tuzów negujących istnienie duszy w ciele niewiasty, ale i świeckie prawa nie dozwalające np. uczestniczenia niewiastom w życiu publicznym chociażby przez prawo wyborcze.

Na szczęście ten czas zdaje się być już tylko historią, ale nie do końca.

Choć co prawda zawirowania historii zniosły restrykcyjne nastawienia niektórych wyznań mających swoje chrześcijańskie korzenie i już od jakiegoś czasu w protestanckich kościołach niewiasty dostąpiły przywilejów dotąd zarezerwowanych dla męskiej nacji i zostały dopuszczone do sprawowania hierarchicznych posług, to jednak w Kościele Katolickim nadal tkwią w swoistej infamii.

Co prawda papież Franciszek stara się nieśmiało otwierać przed nimi drzwi do pełniejszego bycia w Kościele, ale póki co to tylko drobne gesty, kiedy do rzeczywistej rewolucji daleka droga.

Mam jednak nadzieję, że ten pierwszy krok z jego strony zapoczątkuje dalsze otwieranie się tej instytucji na sprawę pełnego ich uczestnictwa w hierarchicznym posługiwaniu.

Może wtedy i inni „wybrańcy” bożej winnicy zrozumieją, że Kościół to nie tylko poletko zarezerwowane facetom w sutannach, bo to w prosty sposób utrwala męski szowinizm.

Kryspin

poniedziałek, 22 lutego 2021

Moje ciało, moja wartość!

 


Kiedy w 1956 roku Sejm I kadencji wniósł pod obrady złagodzenie przepisów aborcyjnych, posłowie zagłosowali prawie jednomyślnie nad w prowadzeniem poluzowań w tym temacie i tylko jeden z nich wstrzymał się od głosu, tłumacząc swoją decyzję światopoglądem. Tym jedynym wyłamującym się był Jan Dobraczyński, człowiek otwarcie deklarujący się jako człowiek wierzący.

Wtedy zaskarbił sobie uznanie jednych i niechęć większości, która czuła się w obowiązku poprzeć rekomendowaną przez władzę ustawę.

Z perspektywy lat jego cichy sprzeciw należałoby uznać jednak za piłatowy gest umycia rąk, bo rzeczywiście takim było to wstrzymanie się od zajęcia przez Dobraczyńskiego stanowiska.

Od tamtego sejmowego werdyktu minęło ponad 60 lat i w międzyczasie nasz Parlament dopracował się kolejnych nowelizacji tej kłopotliwej ustawy, by w 1993 roku wypracować coś co na długie lata okrzyknięto „kompromisem aborcyjnym”, który zdawał się zadowalać większość społeczeństwa.

I pewnie jeszcze długo tkwili byśmy w tym błogim spokoju, gdyby nie ostatnie orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który wykazał, że i tamten kompromis staje w sprzeczności z naszą Konstytucją, która w równym stopniu chroni życie ludzkie w każdej fazie jego istnienia, czyli od czasu prenatalnego aż do naturalnej śmierci.

To stało się powodem niezadowolenia znacznej grupy naszego społeczeństwa, które uznało ten werdykt za pogwałcenie prawa kobiet do samostanowienia i także prawa do decydowania, czy mają urodzić dziecko, czy się go pozbyć, jak jakiegoś zbędnego balastu.

No i zaczął się dyskurs w którym przedstawiciele różnych opcji politycznych co róż wytaczają argumenty za aborcją z jednej strony i te przeciwne tejże z drugiej.

Istotą sporu jest kwestia od kiedy mamy do czynienia z początkiem ludzkiego życia, czyli inaczej mówiąc, czy dziecko w okresie płodowym jest już człowiekiem, czy tylko czymś, co nim się stanie dopiero po jakimś czasie?

To wbrew pozorom bardzo niebezpieczne stawianie granicy ludzkiego istnienia i może dlatego w opinii zwolenników proaborcyjnego trendu należałoby przesuwać czas podmiotowości nienarodzonego dziecka, co w prosty sposób mogłoby prowadzić do legalizacji zabijania go nawet w okresie, kiedy zbliżałby się czas naturalnego porodu.

A idąc dalej w tym kreowaniu absurdu, może można by decydować o życiu nowo narodzonych także w późniejszym czasie, kiedy już pojawili się na tym świecie, bo wtedy także mogliby okazać się kłopotem i ograniczaliby wolność kobiet i mężczyzn także?

W politycznej przepychance przeraża mnie niekonsekwencja ze strony obrońców podmiotowości nienarodzonego dziecka, a mam tu na myśli ciąże z czynu zabronionego.

To strasznie traumatyczne doświadczenie dla kobiety, która stała się ofiarą takiego czynu, ale proponowane rozwiązanie dopuszczające aborcję w takim przypadku, to najwyższa kara dla niewinnej ofiary, jaką jest dziecko.

Tu kłania się brak należytej kary dla sprawcy gwałtu, który po kilku latach odbytej odsiadki wraca do społeczeństwa i nie ponosi już żadnych konsekwencji swojego zbrodniczego działania.

Zwolennicy poluzowania restrykcji aborcyjnej ustawy podnoszą kwestię braku należytego uświadomienia, zwłaszcza młodych dziewczyn, w kwestiach prokreacyjnych i brak dostępu do środków zapobiegających niechcianym ciążom. Dużo prawdy w tym jest, ale to nie jedyna przyczyna „kłopotów” młodych kobiet wkraczających w dorosłość.

Mnie brakuje w tym wszystkim powszechnego wychowania młodych do życia w miłości.

Ktoś teraz wyciągnie wniosek, że odwołuję się do nauki Kościoła, który zaleca wstrzemięźliwość przedślubną, i będzie to błędny wniosek.

Wychowanie do życia w miłości to uniwersalna wartość, adresowana do wszystkich, niezależnie od przynależności religijnej.

„Moje ciało, moja sprawa”- to hasło wielu uczestniczek ulicznych protestów.

To jak najbardziej słuszny postulat i nikt nie ma prawa podważać prawa osoby do samostanowienia, ale może warto by było to zmienić na: Moje ciało to moja wartość?

Kryspin

poniedziałek, 15 lutego 2021

Wielki Post, a co to takiego?

 

Wracając pamięcią, zwłaszcza historyczną, możemy stwierdzić, że od wieków życie ludzi było determinowane kalendarzem kościelnym.

To on wyznaczał czas beztroskiej zabawy i okresy refleksji, kiedy wierni w poważnym nastroju przeżywali szczególny czas.

Okres wielkiego postu, który miał przygotowywać wyznawców Chrystusowej religii do należytego przeżywania powagi tajemnicy Zbawienia, był takim czasem zatrzymania się w beztrosce codzienności.

Kościół wpasowywał się w to swoimi zakazami i obostrzeniami, których realizacja miała pomagać godnemu traktowaniu tych tajemnic Bożego zamysłu.

Drogowskazami dla wiernych były między innymi przykazania kościelne jasno precyzujące, co jest dozwolone, a czego pobożny katolik winien się wystrzegać w tym świętym czasie wewnętrznego doskonalenia;

-W czasie zakazanym zabaw hucznych się wystrzegać, a w wyznaczonych dniach dodatkowo przez wstrzemięźliwość w spożywaniu pokarmów mięsnych realizować czas przeznaczony na pokutę.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że obecnie niewiele pozostało z tego dziedzictwa.

Kościelny kalendarz trąci myszką, zwłaszcza dla ludzi młodych, którzy pragną żyć pełnią swoich pragnień i nie widzą nic zdrożnego w tym, aby po tygodniu zabieganego życia zwyczajnie odreagować w beztroskich pląsach dyskotekowego spektaklu.

Owszem, media informują o zabawowych szaleństwach kończącego się karnawału, jak chociażby pokazując to relacjach z upojnych zabaw w Wenecji, czy spektakularnych przemarszów szkół samby w dalekim Rio De Janeiro, ale to dla dzisiejszego człowieka są wydarzenia nie sprzyjające wyciąganiu wniosków, że oto wchodzimy w czas mentalnej zmiany.

Owszem, niebawem Kościół rozpocznie coroczną ofensywę uświadamiania owieczkom, że warto zatrzymać się w biegu codzienności. Mają to spowodować coroczne rekolekcje wielkopostne. W większości parafii duszpasterze już przygotują duchowe ćwiczenia z myślą o dorosłych wiernych i dodatkowo zatrudniają animatorów rekolekcyjnych ćwiczeń, aby wdrażali program nawrócenia młodym.

Czyli wszystko wydaje się być pod kontrolą i zgodnie z zasadami tego czasu, ale?

Jeżeli Wielki Post winien być związany ze świadomością potrzeby wyrzeczenia i pokuty, to nie pasuje mi w tym wszystkim szczególny przywilej, jaki od początku konkordatowego porozumienia zadedykowano młodzieży.

Chodzi o dodatkowe wolne dni od nauki w czasie parafialnych rekolekcji wielkopostnych.

Młody człowiek otrzymuje bonus w postaci wolnego od szkolnych zajęć w zamian za to, że odsiedzi w kościelnej ławie godzinę rekolekcyjnej nauki, a później już tylko laba.

To nie jest sprawdzian dojrzałości wiary, a zwyczajny układ, jakby Kościół bał się, że bez tego bonusu młodym zwyczajnie nie będzie się chciało podjąć trudu poświęcenia czasu na duchowe ćwiczenia poza codziennymi obowiązkami.

Rekolekcje wielkopostne łączone z przerwą w zajęciach szkolnych to, po lekcjach religii w szkolnych murach, kolejny błąd w kształtowaniu dojrzałości wiary wśród młodych ludzi i równie szkodliwy „zysk” Kościoła, w prostej drodze prowadzący do kształtowania nowego pokolenia, któremu wyrzeczenie, czy pokuta będą obcym i anachronicznym pustosłowiem.

Kiedy ktoś popełnia błąd, pierwszym krokiem naprawy jest świadome jego uznanie i działanie ku naprawieniu nieszczęśliwego działania.

Czy jednak Kościół znajdzie w sobie dość siły, aby zrezygnować ze zdobyczy konkordatu?

Obawiam się, że jeszcze długo będzie uparcie tkwił w samozadowoleniu i przez kolejne lata w statystykach religijności młodych wielkopostne rekolekcje będą odhaczane jako duszpasterski sukces.

A że później z tego wszystkiego pozostanie już tylko wspomnienie, to zawsze będzie można winą obarczyć jakieś tajemne siły laicyzacji, no i trudno.

Kryspin


poniedziałek, 8 lutego 2021

Umiar jest lepszym od fiskalizmu

 

Jak podają statystyki, w 2020 roku zanotowano w naszym kraju rekordową ilość zgonów. Pewnie swoje dołożył covid zbierający żniwo zwłaszcza wśród ludzi starszych, ale i poza pandemicznych zejść było rekordowo dużo.

Każda śmierć osoby bliskiej to tragedia, smutek tych którzy zostali zmuszeni do przykrych rozstań, ale i coraz większy ból głowy związany z rosnącymi kosztami takiego ostatniego pożegnania.

10000 zł za miejsce na cmentarzu, 2000 za wykopanie grobu, do tego inne koszty cmentarnych zobowiązań i rodzi się kłopot, skąd na to wszystko wziąć.

Przytoczone powyżej liczby podano ostatnio przy okazji buntu parafian z małej miejscowości w diecezji łódzkiej, gdzie przyszło im się mierzyć z takimi taryfami pogrzebowych świadczeń. Jeżeli do tych wszystkich haraczy doliczyć jeszcze inne koszty z posługą księdza odprowadzającego zmarłego na wieczny spoczynek, to zasiłek pogrzebowy zdaje się być jałmużną ni jak nie zapewniającą pokrycia choćby ułamka poniesionych kosztów.

Nikogo więc nie dziwi, że poskutkowało to nie tylko pozwem sądowym, ale i projektem obywatelskim w sprawie zmiany przepisów regulujących miejsca pochówków zmarłych.

Wnioskodawcy postulują, aby ustawą dozwolić na dowolność pochówku zmarłych, po kremacji, w dowolnym miejscu, nie koniecznie za murami cmentarza. Argumentując ten wniosek podnoszą sprawę woli zmarłego, który za życia nie przejawiał nadmiernego związku z daną wspólnotą wyznaniową i wolałby, aby jego doczesne szczątki pozostały wśród bliskich, bądź zostały rozsypane w miejscach drogich mu za życia.

Jeżeli ten postulat przeszedłby legislacyjną akceptację, to pewnie wielu wybrałoby taką drogę ostatniego pożegnania, i trudno się temu dziwić.

Póki co jednak mamy klasyczny model ostatniej posługi i niezależnie od tego, czy pogrzeb prowadzi ksiądz, czy świecki mistrz ceremonii, zmarli trafiają na cmentarną kwaterę.

Może dlatego ksiądz jednej z bardziej zlaicyzowanej parafii ze spokojem podchodzi do tych spraw twierdząc:

-”W promieniu kilkunastu kilometrów jest tylko jeden cmentarz, nasz parafialny i tak naprawdę mało mnie to obchodzi, że komuś zamarzy się świecka ceremonia pogrzebowa, swoje i tak muszą zapłacić, bo miejsce kosztuje.”

Wielu wiernych systematycznie podnosi sprawę nadmiernego fiskalizmu, z jakim się spotykają w przypadku usług około kościelnych i coraz głośniej podnoszą tę kwestię tłumacząc swoje krytyczne nastawienie do tej instytucji. Pewnie, że najgłośniej protestują ci, którzy najoszczędniej wspierają kapłańskie posługi, ale ten głos wybrzmiewa i znajduje swoje poparcie także wśród tych, którzy dotąd byli mało krytyczni w tych kwestiach i posłusznie realizowali przykazanie troski o sprawy wspólnoty.

Dziwi mnie nastawienie, które zdają się popierać także hierarchowie pozostając głuchymi na głos skargi szeregowych wiernych w myśl zasady, że przecież nie tylko Kościół ma swoje za uszami, bo przecież podobne opłaty stosuje się w przypadku komunalnych cmentarzy.

Może i coś prawdy w tym jest, ale należy zauważyć pewną różnicę w fiskalizmie komunalnych zarządców z taryfami wyznaczonymi przez parafialnych włodarzy.

Kościelna ceremonia ostatniego pożegnania może mieć i ma wydźwięk duszpasterski, bo sprawowana jest także z myślą o tych, którzy w tych uroczystościach uczestniczą jako żywi.

Współczucie tym, którzy i tak przeżywają traumę pożegnania bliskiej osoby może pozostać tylko pustosłowiem i wtedy skutkuje osamotnionym bólem, ale może za tymi zapewnieniami iść kapłańskie zrozumienie chociażby w obniżonych opłatach około pogrzebowych.

Stare, ludowe przysłowie mówiące, że pokorne ciel dwie matki ssie, sprawdza się w każdej sytuacji.

Umiar w żądaniach tego co się należy, to najlepsze, co może ofiarować wiernym, i sobie także, roztropny duszpasterz.

Kryspin