poniedziałek, 22 lutego 2021

Moje ciało, moja wartość!

 


Kiedy w 1956 roku Sejm I kadencji wniósł pod obrady złagodzenie przepisów aborcyjnych, posłowie zagłosowali prawie jednomyślnie nad w prowadzeniem poluzowań w tym temacie i tylko jeden z nich wstrzymał się od głosu, tłumacząc swoją decyzję światopoglądem. Tym jedynym wyłamującym się był Jan Dobraczyński, człowiek otwarcie deklarujący się jako człowiek wierzący.

Wtedy zaskarbił sobie uznanie jednych i niechęć większości, która czuła się w obowiązku poprzeć rekomendowaną przez władzę ustawę.

Z perspektywy lat jego cichy sprzeciw należałoby uznać jednak za piłatowy gest umycia rąk, bo rzeczywiście takim było to wstrzymanie się od zajęcia przez Dobraczyńskiego stanowiska.

Od tamtego sejmowego werdyktu minęło ponad 60 lat i w międzyczasie nasz Parlament dopracował się kolejnych nowelizacji tej kłopotliwej ustawy, by w 1993 roku wypracować coś co na długie lata okrzyknięto „kompromisem aborcyjnym”, który zdawał się zadowalać większość społeczeństwa.

I pewnie jeszcze długo tkwili byśmy w tym błogim spokoju, gdyby nie ostatnie orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, który wykazał, że i tamten kompromis staje w sprzeczności z naszą Konstytucją, która w równym stopniu chroni życie ludzkie w każdej fazie jego istnienia, czyli od czasu prenatalnego aż do naturalnej śmierci.

To stało się powodem niezadowolenia znacznej grupy naszego społeczeństwa, które uznało ten werdykt za pogwałcenie prawa kobiet do samostanowienia i także prawa do decydowania, czy mają urodzić dziecko, czy się go pozbyć, jak jakiegoś zbędnego balastu.

No i zaczął się dyskurs w którym przedstawiciele różnych opcji politycznych co róż wytaczają argumenty za aborcją z jednej strony i te przeciwne tejże z drugiej.

Istotą sporu jest kwestia od kiedy mamy do czynienia z początkiem ludzkiego życia, czyli inaczej mówiąc, czy dziecko w okresie płodowym jest już człowiekiem, czy tylko czymś, co nim się stanie dopiero po jakimś czasie?

To wbrew pozorom bardzo niebezpieczne stawianie granicy ludzkiego istnienia i może dlatego w opinii zwolenników proaborcyjnego trendu należałoby przesuwać czas podmiotowości nienarodzonego dziecka, co w prosty sposób mogłoby prowadzić do legalizacji zabijania go nawet w okresie, kiedy zbliżałby się czas naturalnego porodu.

A idąc dalej w tym kreowaniu absurdu, może można by decydować o życiu nowo narodzonych także w późniejszym czasie, kiedy już pojawili się na tym świecie, bo wtedy także mogliby okazać się kłopotem i ograniczaliby wolność kobiet i mężczyzn także?

W politycznej przepychance przeraża mnie niekonsekwencja ze strony obrońców podmiotowości nienarodzonego dziecka, a mam tu na myśli ciąże z czynu zabronionego.

To strasznie traumatyczne doświadczenie dla kobiety, która stała się ofiarą takiego czynu, ale proponowane rozwiązanie dopuszczające aborcję w takim przypadku, to najwyższa kara dla niewinnej ofiary, jaką jest dziecko.

Tu kłania się brak należytej kary dla sprawcy gwałtu, który po kilku latach odbytej odsiadki wraca do społeczeństwa i nie ponosi już żadnych konsekwencji swojego zbrodniczego działania.

Zwolennicy poluzowania restrykcji aborcyjnej ustawy podnoszą kwestię braku należytego uświadomienia, zwłaszcza młodych dziewczyn, w kwestiach prokreacyjnych i brak dostępu do środków zapobiegających niechcianym ciążom. Dużo prawdy w tym jest, ale to nie jedyna przyczyna „kłopotów” młodych kobiet wkraczających w dorosłość.

Mnie brakuje w tym wszystkim powszechnego wychowania młodych do życia w miłości.

Ktoś teraz wyciągnie wniosek, że odwołuję się do nauki Kościoła, który zaleca wstrzemięźliwość przedślubną, i będzie to błędny wniosek.

Wychowanie do życia w miłości to uniwersalna wartość, adresowana do wszystkich, niezależnie od przynależności religijnej.

„Moje ciało, moja sprawa”- to hasło wielu uczestniczek ulicznych protestów.

To jak najbardziej słuszny postulat i nikt nie ma prawa podważać prawa osoby do samostanowienia, ale może warto by było to zmienić na: Moje ciało to moja wartość?

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz