wtorek, 25 lipca 2017

Rozwód z biskupem



Dzień dobry Kryspinie.
Czytałem Twoje książki. Jestem kapłanem, który pokochał kobietę taką zwyczajną, ludzką miłością. Wykonuję każdego dnia moją kapłańską posługę, ale gdy przychodzi wieczór i próbuję kończyć go kapłańską modlitwą brewiarzową, moje myśli biegną do niej i wtedy przeżywam wielkie cierpienie. Pragnę szczerego kapłaństwa i staram się uciekać od myśli o kobiecie, którą pokochało moje serce, ale nie potrafię. Choć rozum stara się mi narzucić, że muszę uwolnić się od tej „słabości”, to i tak przegrywam tę walkę z samym sobą.
Kocham i żyję nadzieją, iż nadejdzie takin dzień, gdy będę z moją ukochaną tak normalnie, bez strachu, bez wścibskich oczu, które karmią się skandalami kapłańskich, zakazanych miłości.
Zazdroszczę tym wszystkim, którzy mogą iść przez życie mając u swojego boku ukochaną osobę, a mnie tego nie wolno.
Nie mam z kim o tym porozmawiać, choć kiedyś wbijano mi do głowy, że ksiądz nigdy nie jest samotny, bo ma współbraci w kapłaństwie i wiernych w parafii, którzy tworzą z nim rodzinę.
Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy kilkunastu lat, które upłynęły od dnia moich święceń; mogę powiedzieć, że to są puste frazesy.
Kapłan jest skazany na samotność, nawet gdy otacza go tłum.
Przeżywam stan beznadziei, załamania, bo uświadamiam sobie, że nie chcę tak żyć
Boję się jednak podjąć decyzję o mojej przyszłości.”
     Przez kilka dni pozostawiłem ten list bez odpowiedzi zastanawiając się, czy mam prawo zająć stanowisko i otwarcie udzielić mu odpowiedzi, w której zawarta by była jasna sugestia:
Zrób tak a tak i problem pozostanie poza Tobą.
Nie zrobiłem tego, ale zadzwoniłem i zwyczajnie z nim porozmawiałem, nie sugerując, co powinien zrobić ze swoją przyszłością.
W pewnym momencie zapytałem go, czy o tych swoich rozterkach próbował porozmawiać ze swoimi przyjaciółmi, kapłanami?
Po chwili ciszy odpowiedział:” Wśród kapłanów nie ma przyjaźni i o takich sprawach trudno się rozmawia, a gdy już, to w żartobliwej formie.”
     Kilka miesięcy temu mój dawny seminaryjny kolega, obecnie nobliwy kanonik, dziekan, powiedział mi, że w mich książkach szkaluję stan duchowny i szkodzę Kościołowi i on będzie się modlił o moje nawrócenie.
     Jestem wdzięczny za zapewnienie o modlitwie,ale nie uważam, abym robił coś złego rozmawiając z tymi, którzy szukają pomocy stojąc przed koniecznością wyboru.
„Bądź zimny, albo gorący”,( Apokalipsa św. Jana, 3,15), czyli bądź autentycznym wobec siebie i innych!
Prawie dwa lata temu napisała do mnie młoda kobieta będąca w nieformalnym, wieloletnim związku ze starszym od siebie kapłanem. Przed kilkoma dniami odezwała się do mnie kolejny raz:
Mój ukochany jest wreszcie po „rozwodzie z biskupem”, a wczoraj poprosił mnie o rękę!”
Tak na koniec mój apel i gorąca prośba:do kapłanów, którzy są w nieformalnych związkach, bo pokochali „ ludzką miłością”.
Bądźcie:”zimni, albo gorący”!
     Często przed podjęciem decyzji:: Odchodzę, bo kocham", przeżywacie lęk przed napiętnowaniem, niezrozumieniem środowiska, czy zgorszeniem, jakie będą wam przypisywać wasi kościelni przełożeni.
Prawdziwym zgorszeniem i godnymi napiętnowania są ci, o których Apokalipsa mówi w dalszej części:”a tak, skoro jesteście letni....będę was wypluwać z moich ust”
W tym gronie są wasi współbracia, którzy nie raz żartobliwie tłumaczą samym sobie, że:
 „Celibat to tylko bezżeństwo, ale wcale nie zabrania cielesnych uciech ”
W gronie tych letnich są także decydenci Kościoła godzący się na fikcję nieludzkiego (Bożego tym bardziej!) wymogu celibatu!
Kryspin, 

wtorek, 18 lipca 2017

Fioletowy pomponik



    Dzisiaj spróbuję przybliżyć czytelnikom sprawę awansów w hierarchii kościelnej na poziomie parafialnym. Do przybliżenia tego tematu zainspirował mnie list jednego z czytelników.
  „W naszej parafii przez ponad trzydzieści lat proboszczem był ksiądz Mieczysław, który przez lata stał się bliskim znakomitej większości tych, którzy co niedziela wypełniali naszą świątynię.
   Pomimo upływających lat, gdy myśmy dorastali, zakładali nowe rodziny i tak po ludzku stawaliśmy się coraz bardziej dojrzałymi ludźmi, on pozostawał nieustannie taki sam: z nieodłącznym, życzliwym uśmiechem, pamiętający każdego z nas z imienia, zawsze znajdujący chwilę, by zwyczajnie porozmawiać o radościach i troskach nas dotykających.
    Parafianie lgnęli do niego i nawet ci, którym mógłby za niejedno pogrozić palcem, nie uciekali od spotkań z nim, bo wiedzieli, że w każdym człowieku potrafił dostrzec dobro i przez to potrafił wskazywać drogę powrotu na ścieżkę lepszego życia i wielu na nią wracało.
Jedynym, co szczerze nas martwiło, to zdrowie księdza Miecia, który będąc jeszcze dzieckiem, zaliczył koszmar obozu koncentracyjnego i tamten czas upomniał się o zapłatę w postaci postępującej choroby.
    W ostatnich miesiącach służby dla naszej wspólnoty dało się zauważyć, że nawet odprawianie mszy świętej sprawiało mu zwyczajne cierpienie. Drżący głos i coraz bardziej rozdygotane dłonie, w których ukazywał nam eucharystycznego Chrystusa sprawiały, że te nabożeństwa były inne od tych z czasu, gdy nasz proboszcz zarażał wiernych radością przeżywania uczty Pana, jak zwykł nazywać niedzielną mszę.
    Od ponad dwóch lat mamy nowego proboszcza, Księdza Mirosława: od roku kanonika, o którym to wyróżnieniu poinformował nas biskup po bierzmowaniu w naszym kościele.
    Nasz nowy proboszcz jest inny od ks. Mieczysława i nie chodzi mi tylko o wiek, czy zewnętrzny wygląd.
    Nie ma w nim ciepła i życzliwości tamtego kapłana, a zamiast tego emanuje oziębłością kościelnego inkwizytora i człowieka biznesu, który bez skrupułów potrafi łupić naiwnych, by zrealizować swoje wizje.
    Kilka tygodni po objęciu naszej parafii dał się poznać z tego, że pieniądz rzucony na tacę, więcej dla niego znaczy, aniżeli poczucie bliskości z Chrystusem, co tak nas fascynowało w postawie naszego poprzedniego proboszcza. Teraz tego nie ma i pozostał tylko chłód.
    Prawie w tym samym czasie, gdy nasz biskup poinformował nas o nadaniu godności kościelnej naszemu proboszczowi, doszła do nas smutna nowina z domu księży emerytów, że zmarł nasz stary proboszcz
Wkrótce nasz stary duszpasterz ostatni raz powrócił do ukochanej przez siebie świątyni, gdzie odbyły się uroczystości pogrzebowe. Na cmentarz odprowadzała go chyba cała parafia i ludzie na zmianę nieśli trumnę z czarnym biretem umieszczonym na wielu obok krzyża i chyba nie tylko mnie było trochę przykro, że to nakrycie głowy noszone przez kapłanów, nie wieńczył fioletowy pompon, który dumnie wieńczył głowę naszego nowego proboszcza.
    Ks. Mirosław został przeniesiony do nas z parafii położonej na drugim krańcu naszej diecezji, z której odszedł w atmosferze obyczajowego skandalu ( o czym dowiedziałem się od mojej siostry, która mieszka w tamtejszej parafii)
Pytam więc: Czym kierują się hierarchowie przy przyznawaniu wyróżnień i godności, jakimi nagradzają niektórych kapłanów?”
No cóż?
Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć i dlatego tylko mogę tylko zacytować wyjaśnienie Wikipedii:
    „Kanonik (łac:canonicus), wczesnośredniowieczna nazwa duchownych, żyjących według reguł kanonicznych przy kościołach biskupich(katedrach); obecnie duchowny uhonorowany godnością za szczególne zasługi dla kościoła lokalnego”
    A swoją drogą, może warto by zapytać swojego biskupa o te „szczególne zasługi” jakimi musiał wykazać się wasz proboszcz, by załapać się na prawo do fioletowego pomponika na swoim birecie?
Kryspin,

wtorek, 11 lipca 2017

Propozycja dla Radia Maryja

    Zupełnie przypadkowo trafiłem ostatnio w naszej TV na relację z dorocznej pielgrzymki miłośników Radia Maryja do Częstochowy. Na błoniach rozciągających się wokół murów sanktuarium Czarnej Madonny rozlokowało się miasteczko namiotowe, w którym organizatorzy tego wydarzenia zadbali o „kompleksową” obsługę pobożnych pielgrzymów.
    Było tam wszystko, co zdawało się być niezbędne, by rozmodleni entuzjaści toruńskiej rozgłośni czuli się bezpieczni o swoje ciała i dusze także.
Ojciec Dyrektor bacznym okiem obserwował falujący tłum kilkudziesięciu tysięcy wiernych i tylko dyskretnie przekazywał sugestie pomagierowi w czarnej sutannie, a ten kierował grupy nadchodzących pielgrzymów, informując ich o wolnej przestrzeni pośrodku wielkiego placu, gdzie powinni się udać, by zrobić miejsce oczekującym na obrzeżach.
    Przy tej okazji młody redemptorysta ( zgromadzenie do którego należy Ojciec Dyrektor) instruował zebranych, że w kolorowych namiotach ustawionych na skraju placu, mogą zakupić wartościowe książki i inne „święte gadżety”, z którymi powrócą niebawem do swych rodzinnych domów.
    Na terenie pielgrzymiego spotkania porozstawiane były także małe, białe namioty, na które toruński animator szczególnie zwrócił uwagę zebranych.
Tam znajdowały się punkty składania ofiar na działalność i rozwój Radia Maryja.
   Młody zakonnik w czarnej sutannie szczególnie polecał zebranym, by nie omijali tych białych przybytków i głęboko sięgnęli do kieszeni, by wesprzeć toruńską rozgłośnię.
Niby żartem, ale jednocześnie poważnym głosem dodał: „Jeżeli chcemy świętować kolejne nasze pielgrzymki do Matki Bożej i zależy nam na naszej rozgłośni, to nie powinniśmy być skąpi w ofiarności na ten cel”
    Po tej telewizyjnej relacji uświadomiłem sobie, że w tym religijnym ruchu drzemie wielka siła, która owocuje imponującym medialnym imperium zrzeszającym wrażliwe serca oddanych słuchaczy.
    Do pełni zachwytu nad dziełem toruńskich redemptorystów czegoś jednak jeszcze mi brakowało i dlatego przewertowałem internet mając nadzieję, że tam znajdę przykłady owoców darów serc miłośników tej rozgłośni.
   I tu trochę się rozczarowałem, bo trudno byłoby znaleźć jakieś spektakularne akcje charytatywne, którymi ojcowie animatorzy mogliby się pochwalić, co media mało przychylne Radiu Maryja nie omieszkały wypomnieć, porównując jego dokonania chociażby z coroczną fiestą dobroczynności pana Owsiaka.
    Nie poprzestałem jednak tylko na wyciąganiu wniosków z ocen „centrali”tegoż ruchu, bo znalazłem informacje o oddolnych strukturach miłośników tej katolickiej rozgłośni.
   Przy wielu parafiach działają aktywiści ze znaczkiem RM(Radio Maryja) w klapie i organizują pozostałych zwolenników w zbożnych akcjach: Cykliczne spotkania modlitewne, organizowanie zbiorowych wyjazdów do centrali i innych miejsc kultu, organizowanie pomocy charytatywnej dla biednych parafian oraz pielęgnowanie postaw pro-life wśród członków wspólnoty wierzących.
   I tu zapaliło mi się kolejny raz zielone światełko nadziei w związku z inicjatywą pomocy kobietom w ciąży i mamom „trudnych ciąż”, które wybrały życie dla swoich dzieci.
Pisałem o tym niedawno w artykule:”Dom mam” mając nadzieję, że zainteresują się tą ideą kościelni hierarchowie. Odpowiedzią była jednak tylko cisza i zero reakcji.
Może to był wtedy naiwny pomysł Księdza w cywilu, na którego apel niezręcznie byłoby zareagować, nie wiem?
    Zdeklarowana postawa pro-life, którą w swoich działaniach wpisują miłośnicy Radia Maryja, znakomicie współgra z ideą Domu mam.
Dzisiaj nie napiszę listu otwartego do Ojca Dyrektora, bo przecież nadal jestem tylko Księdzem w cywilu, ale może mogę liczyć na Waszą uwagę i wrażliwość serc.
    W Radiu Maryja słuchacze mogą stawiać pytania i dzielić się inicjatywą dobrych serc.
Może podsuniecie decydentom Waszej rozgłośni pomysł z „Domem mam”.
   Wtedy oprócz słów(nawet najpiękniejszych), ofiarujecie Bogu wrażliwość dobrych uczynków, a bez nich przecież wiara martwą jest!
Kryspin

wtorek, 4 lipca 2017

"Dwa teatry"



   Przed sześciu laty pierwszy raz odpowiedziałem na zaproszenie i spotkałem się z koleżankami i kolegami z mojego liceum. Co pięć lat absolwenci naszego rocznika przybywają do dawnej szkoły, by wspominać czas, gdy stanęliśmy u progu dorosłego życia.
   Przyznam, że trochę z obawą udałem się na to spotkanie po latach.    Bezpośrednio przed zjazdem maturzystów rocznika 1976 zastanawiałem się, czy nie będę stremowany spotkaniem dawnych przyjaciół z licealnej klasy i czy rozpoznam w mocno dorosłych ludziach dawnych nastolatków, z którymi kiedyś zaliczaliśmy wspólne imprezy( nie zawsze organizowane po myśli dorosłych), ale i wspieraliśmy się, gdy komuś zabrakło determinacji w nauce i na klasowym sprawdzianie rozpaczliwie oczekiwał pomocy w postaci podpowiedzi kolegi, czy przysłowiowej ściągi ratującej go przed kolejną „pałą” w dzienniku.
Od pierwszej chwili, gdy się spotkaliśmy, wszystkie, (pewnie nie tylko moje) obawy rozwiały się niczym poranna mgła. Powitaliśmy się serdecznie, by później przez długie godziny ze sobą rozmawiać. Do późnej nocy w atmosferze szczerej radości snuliśmy wspomnienia i dzieliliśmy się tym, co dzisiaj, nie unikając szczerych wyznań o tym, co obecnie nas dotyczy, niekiedy gryzie, z czego jesteśmy dumni i co było naszą osobistą życiową porażką także.
    To było bardzo miłe spotkanie przyjaciół. Przez minione lata życie rzuciło nas w różnych kierunkach dając jednym garść sukcesów, innym nie szczędząc porażek i przegranych. To jednak nie przekreśliło naszej młodzieńczej przyjaźni i wszyscy się z tego cieszyliśmy.
Może dlatego rozstając się bladym świtem poranka następnego dnia, obiecaliśmy sobie, że spotkamy się kolejny raz i tylko zrobiło się nam trochę smutno, że dopiero za pięć lat, ale mieliśmy świadomość, że prawdziwa przyjaźń nie uchodzi z serc pomimo upływającego czasu i to pozwoliło nam zachować uśmiech nadziei.
   Nomen omen, w minionym miesiącu dane mi było przeżywać identyczną rocznicę wydarzenia, którego byłem uczestnikiem w 1982 roku ( 04.06.1982).
   W sobotnie przedpołudnie tegoż roku, w Archikatedrze Gnieźnieńskiej odbyły się święcenia kapłańskie.
Byłem wtedy jednym z 20 diakonów, których Chrystus wybrał do swojej szczególnej posługi.
   Doroczne spotkanie moich dawnych kolegów z seminarium zostało zaplanowane w mojej rodzinnej miejscowości. Ksiądz Kanonik(mój znajomy jeszcze z czasu liceum, które wspólnie kończyliśmy) poinformował i zaprosił na tę uroczystość swoich parafian, aby i oni uczestniczyli we wspólnej mszy księży jubilatów (35 lat od święceń).
   Postanowiłem skorzystać z okazji i wziąć udział w tym spotkaniu, bo właściwie choć teraz jestem „księdzem w cywilu” to przecież także ta rocznica mnie dotyczy,
   Przyznam, że chciałem po latach zobaczyć się z ludźmi, z którymi przeżyłem dziesięć lat (6 lat Seminarium i 4 lata kapłańskiej posługi).
   Może także liczyłem na to(wspominając licealny zjazd), że będzie to miłe, choćby krótkie spotkanie z przyjaciółmi, których tak dawno nie widziałem.
Przed plebanię, w której później mój kolega zaplanował ugoszczenie przybyłych, zajechali się dostojni kapłani. Stałem nieco z boku i patrzyłem starając się rozpoznać w nich dawnych, kipiących młodością, radosnych sług ołtarza, bo takimi ich zapamiętałem.
    Nie było wśród nich jednak tych dawnych moich przyjaciół, z którymi przez sześć lat zdawaliśmy się być jedną, zgraną kompanią. Zamiast tego przede mną stał krąg podstarzałych facetów, z grymasem na twarzy, niczym u aktorów zmuszonych do chałtury w prowincjonalnym teatrze.
   Trochę mnie to zmroziło, ale podszedłem bliżej i wtedy jeden z nich przywitał mnie zdziwiony:”A ty co tu robisz? To przypadek, czy ktoś ci doniósł?”.
Zrobiło mi się przykro i straciłem chęć do rozmowy z pozostałymi.
    Powróciłem do siebie i trochę mi smutno, bo do tej pory sądziłem, że sześć lat wspólnej, seminaryjnej drogi rodzi to, co w świecie nazywa się przyjaźnią.
Jezus był przyjacielem wszystkich (także celników i grzeszników)?
   Tego i wam życzę, moi dawni koledzy, choć może nie użyję już określenia przyjaciele.
Kryspin