wtorek, 30 lipca 2019

Religiotyzm



No i oberwałem za próbę obiektywnej oceny działań zakonnicy z ulic Kalkuty, która dla świata już na zawsze będzie utożsamiała osobowość zarażoną wirusem miłości i współczucia wobec cierpienia, nad którym tak mało serca okazywali wolni od biedy mieszkańcy tego indyjskiego molocha.
Czytelnik, z pewnością reprezentujący obóz przeciwników wartości determinujących budzenie ducha współczucia wobec ludzkiego cierpienia, co jest jednym z filarów katolickiej wiary; wprost dokonał krytycznej oceny zachowań Matki Teresy, uważając ją za szkodliwy produkt chorej, kościelnej filozofii uznającej ludzkie cierpienie za coś istotnego w doskonaleniu naszego człowieczeństwa.
...”To jest wykładnia filozofii katolickiej, w mojej ocenie wybitnie szkodliwej społecznie”-pisze mój mailowy adwersarz i zaraz dodaje:
Korporacja, którą Pan reprezentuje, od kilkunastu wieków stoi w moralnym rozkroku, opierając się obłudnie, z jednej strony na fałszywej "dobroczynności", "miłości bliźniego" i.t.d,
a z drugiej strony gromadząc niezliczone dobra materialne, zapewniające jej władzę nad owieczkami i baranami.”
Wydaje mi się, że już gdzieś słyszałem podobne określenia o owieczkach i baranach zaganianych kościelnymi pastorałami?
Mój mailowy rozmówca poszedł dalej w swojej analizie, i dokonał medycznej diagnozy mojego skażenia wirusem Religiotyzmu, i tu wprawił mnie w zakłopotanie, bo pierwszy raz spotkałem się z tym określeniem i dlatego od razu rzuciłem się do komputerowej encyklopedii, by zrozumieć czym objawia się ta choroba, której i ja stałem się ofiarą:
Religiotyzm - rzadko diagnozowana (mimo to często występująca) forma upośledzenia umysłowego, spowodowana przez intensywną indoktrynację religijną, przede wszystkim w wieku dziecięcym.”
No i dowiedziałem się, że zostałem zainfekowany, a co za tym idzie, w moim organizmie buszuje ten wirus niszczący moje zdroworozsądkowe myślenie.
Pół biedy, gdyby ta choroba dopadła tylko mnie, ale z tego co widzę, ten problem dotyczy wielkiej rzeszy tych, którzy nie tylko z deklaracji, ale i z potrzeby serca uznają wartości chrześcijańskie za dobre drogowskazy do wewnętrznego rozwoju.
Czytelnik, ten który zdiagnozował nie tylko mój Religiotyzm, nie pozostawił nas z niepewnością, co mamy uczynić, by znów stać się „zdrowymi”.
Mam nadzieję, że młode pokolenie odejdzie w końcu od religii opartej o groby, truchła, trupie czaszki i piszczele, wyglądające z każdej bez wyjątku katolickiej świątyni, zza każdego rogu, i zajmie się realnymi problemami naszej planety – przeludnieniem, zalewającymi nas odpadami, dewastującymi środowisko naturalne, a nie problemami semickich plemion bliskiego wschodu sprzed wielu tysięcy lat.”
Przyznam, że przeszły mnie ciarki czytając ten manifest, który określiłbym mianem Antyreligiotyzmu, by nie użyć bardziej dosadnego określenia.
Przeraża mnie, że antidotum na wszelkie zło, to zniszczenie w ludziach wiary, wyrwanie korzeni, na których wyrosło tyle dobra stanowiącego kręgosłup naszej historii.
Już kiedyś próbowano budować ludzki raj wolny od „opium dla mas” i wtedy liczono, że nowe pokolenie rozprawi się z wszystkimi problemami:
  • Przeludnienie to żadne zmartwienie: pobudujemy kliniki z taśmową regulacją urodzeń, programową eutanazją ludzi chorych, starych.
  • Zalewające nas odpady nie będą problemem, bo nowi, światli obywatele będą dbali o czystość środowiska.
Jeżeli objawami Religiotyzmu są: wrażliwość na ludzkie cierpienie i współczucie wobec tych, których los, a niekiedy i źli ludzie, boleśnie doświadczyli, to ja chcę nadal być dotknięty tym „wirusem”.
Kryspin

sobota, 27 lipca 2019

Rzucić palenie po latach nałogu- to trudne, ale możliwe!



-Mam na imię Kryspin i jestem niepalącym palaczem- tak mógłbym przedstawiać się każdemu, bo z tego powodu odczuwam dumę i potrzebę mówienia o tym.
Mój licznik wolności od nałogu, który pielęgnowałem przez ponad czterdzieści lat, w dniu dzisiejszym (27.VII, 2019 r.) pokazał 150 dzień bez tytoniowego dymu.
Rzucenie palenia nie jest czymś prostym i łatwym, o czym przekonałeś się pewnie nie raz, kiedy kładłeś się spać z postanowieniem: „od jutra nie palę!”
Niekiedy zakupiłeś sobie dodatkowe zabezpieczenia: plastry nasączone nikotyną, tabletki mające zniwelować głód tytoniu , i obudził was następny poranek, a z nim poranna kawa, no i jak tu odmówić sobie „rytualnego” dymka?
Później droga do pracy i oczekiwanie na autobus, który spóźnił się jak zwykle, a obok mnie nieszczęśnicy denerwujący się tak samo jak ja, że nie zdążą na czas....ale oni i tak są w lepszej sytuacji, bo swoje zdenerwowanie mogą złagodzić zapalonym papierosem....a ja od rana nie palę, ale choć przez chwilę postoję blisko i dyskretnie powdycham kłębiący się wokół dymek.
Pobyt w pracy wcale nie pomaga wczorajszemu postanowieniu, bo przecież od zawsze lubiłem przerwy, kiedy z innymi palaczami dbaliśmy o to, by znaleźć chwilę na kolejnego dymka.
Wieczorem Michał wprosił się na wspólne oglądanie meczu. Pewnie przyniesie ze sobą browary i jak mam mu powiedzieć, że nie zapalę z nim, kiedy razem będziemy emocjonowali się kolejną zmarnowaną sytuacją pod bramką przeciwników?
Tak moglibyśmy mnożyć preteksty, by przy wieczornym rachunku sumienia rozgrzeszyć swoją porażkę z „pochopnie”poczynionego postanowienia.
Może kiedyś uda mi się spełnić to przyrzeczenie dane samemu sobie i uda mi się rzucić nałóg, ale może to będzie kiedyś, na jutro jestem za słaby, albo przeciwności, którymi częstuje mnie życie póki co są zbyt wielkie!
Nie palę od 150 dni!!!! Bez wspomagaczy, bez cierpienia głodu za codzienną porcją nikotyny i jestem szczęśliwym, wolnym człowiekiem!
Może dlatego chciałbym się z tobą podzielić tym, jak udało mi się zasmakować tego zwycięstwa!
Jeżeli chcesz - ujawnię Ci tajemnicę mojego sukcesu i gwarantuję, że także i Ty osiągniesz zwycięstwo przestając palić!
Zadzwoń do mnie:- 536 425 831
Pozdrawiam, Kryspin

wtorek, 23 lipca 2019

Hyde Park studzi gorączkę sporu.



    Od kiedy pamiętam, zawsze fascynował mnie londyński Hyde Park, i nie chodzi mi o to, że od małego byłem miłośnikiem angielskich ogrodów, bo pięknem przyrody zachwyciłem się o wiele później.
    Ten królewski skwer (całkiem spory-ponad 159 hektarów) praktycznie od chwili zakupu angielski monarcha (Henryk VIII) przeznaczył na miejsce, gdzie poddani mogli swobodnie się gromadzić i wyrażać swoje poglądy, z jednym zastrzeżeniem, że w słowach i gestach nie będą dotykać majestatu miłościwie panującego.
    Wertując karty historii możemy więc doczytać, że przez stulecia ten zielony obszar gościł wielu znanych ludzi ówczesnych czasów, którzy na stałe zajęli miejsca w podręcznikach historii.
    Wystarczy wspomnieć, że tam głosili swoje przemyślenia chociażby: Marks, Lenin i wielu innych, którym daleko było do popierania tamtego porządku politycznego, jakim była monarchia.
     I nikomu nie przyszło do głowy, by w trakcie nawet najbardziej kontrowersyjnych wystąpień wobec głoszących swoje przekonania używać siły; a jedynym dozwolonym sposobem wyrażania swojej dezaprobaty na zasłyszane rewelacje była możliwość ustawienia swojego zydelka ( małego taboretu), by z jego wysokości wyrazić zdanie odmienne.
    Tak sobie myślę, że pomimo tego, iż gospodarczo udaje się nam od jakiegoś czasu galopem doganiać najbardziej rozwinięte kraje naszego regionu, to w kwestiach kultury politycznych sporów, czy sposobu manifestowania swoich oczekiwań, chociażby w kwestiach odmienności, która jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, jeszcze nam daleko do innych.
    Na poparcie przytoczonego powyżej zdania odniosę się do ostatnich „kwiatków” z naszego podwórka, czyli marszu ludzi spod tęczowej flagi, którzy ostatnio skrzyknęli się na wschodniej flance naszej kochanej ojczyzny i..?
   No właśnie, kolejny raz powtórzył się scenariusz, w którym spotkali się po jednej stronie zwolennicy kolorowego ( i prowokacyjnego przemarszu) i naprzeciwko ich przeciwnicy, którzy przybrani w białe koszulki ze znakiem zakazu do pewnych zachowań, dali jasny przekaz, że nie zamierzają ustępować pola tym pierwszym.
   Dopełnieniem tego nieciekawego obrazu stały się oddziały policyjne, które uzbrojone w armatki wodne i ochronne tarcze, wyznaczyły bufory bezpieczeństwa, by nikomu z „aktorów” tego przedstawienia włos z głowy nie spadł.
Jednak myliłby się ktoś, gdyby uznał, że wymieniłem już wszystkich uczestników tej historii.
   Trzeba otwarcie powiedzieć, że w tym wszystkim są jeszcze „aktorzy drugiego planu” tych ulicznych manifestacji: politycy od lewa do prawa- każdy z inną rolą.
   I na koniec pozostają jeszcze ci, których kolorowi uczestnicy tychże zgromadzeń szczególnie „umiłowali” ludzi Kościoła, których wyznawcy ideologii LGBT uznali za osobistych wrogów ich wolności.
   I w ten sposób moralność oparta na chrześcijańskich wartościach stała się przysłowiowym „chłopcem do bicia” i jakie by stanowisko nie zajęli w tych kwestiach hierarchowie, zawsze byłoby to złe.
   No i reasumując można by tę zaistniałą sytuację skwitować krótko:
-„Jak się nie obrócisz, to i tak d.... zawsze będzie z tyłu”.
    Tak więc sytuacja wydaje się być bez wyjścia, a je nie zamierzam dalej drążyć tematu, kto ponosi większą winę za obecny stan niezgody, i wyrokować po jakiej stronie pozostaje słuszność, ale tak sobie myślę, że może dobrze by było gdyby wyznaczono w każdym z naszych większych miast taką strefę Hyde Parku i mogliby się w nim gromadzić zwolennicy najróżniejszych opcji, by tam manifestować swoje prawa do inności?
    No i jeszcze jedno: byłoby to o wiele tańsze, licząc chociażby koszty policyjnych akcji, i do tego bardziej przyjazne rozwiązanie dla tych wszystkich, którzy uważają, że ulice ktoś kiedyś wytyczył, by służyły lepszej komunikacji pomiędzy, niekiedy oddalonymi od siebie, ludźmi.
Kryspin

wtorek, 16 lipca 2019

Anioł, czy wysłannik piekieł?



      Prawie czterdzieści lat temu, kiedy rozpoczynałem pracę po dopiero co skończonym seminarium duchownym, miałem okazję spotkać się z kobietą, która przez kilka miesięcy pracowała jako wolontariuszka wśród biedaków w dalekiej Kalkucie.
      Ewa, będąc na czwartym roku medycyny, przypadkowo natrafiła w jednym z anglojęzycznych periodyków artykuł o umieralniach prowadzonych w Kalkucie przez zakonnice Matki Teresy.
     Autorzy, lekarze specjaliści opieki paliatywnej postanowili poznać prawdę o domach prowadzonych przez zakonnice w białych przyozdobionych niebieskimi pasami habitach noszonych na wzór hinduskich sari.
     Europejczycy krytycznie ocenili miejsca, w których siostry gromadziły zbieranych z ulic bezdomnych, będących na granicy życia pariasów, by ci nieszczęśnicy nie byli skazani na umieranie w rynsztokach hinduskiego molocha (Kalkuta jest jednym z największych miast w Indiach).
    To nie były sterylne szpitale, w których na białych łóżkach chorzy mogliby oczekiwać na śmierć, a zamiast tego wychudzonym, poskręcanym latami nieleczonych schorzeń, nieszczęśnikom musiały wystarczyć szare sienniki ułożone na drewnianych pryczach.
     I w takich, urągających naszym wyobrażeniom warunkach, towarzyszyły umierającym Misjonarki Miłości, zastępując im niekiedy braki środków medycznych czułym uściskiem ich wychudzonych dłoni, by nie czuli bólu samotności przejścia.
     Ewa sam chciała wyrobić sobie zdanie na temat tych swoistych ośrodków paliatywnych i pojechała do Indii, by przez dziewięć miesięcy pracować w ośrodkach Matki Teresy w Kalkucie. Przerwała studia na rok, by z bliska doświadczyć tego, jak wielką wartością jest miłość dawana drugiemu człowiekowi w takim miejscu, w którym trudno ekstremalnie trudno jest ją realizować czymś więcej aniżeli tylko słowem.
-”Po dziś dzień czuję smród rozkładających się za życia ludzkich ciał i zaduch przepełnionych cierpieniem obskurnych sal, gdzie każdego dnia próg wieczności przechodziły dziesiątki umierających nędzarzy, a jedynymi bliskimi w ich ostatniej drodze były zakonnice w białych sari.
-Kiedy teraz moimi wspomnieniami przywołuję te obrazy, kiedy każdego dnia wracałam po kilkunastu godzinach spędzonych na ulicach Kalkuty i w umieralniach, to pewnie bardzo szybko wylądowała bym w Warszawie z jedynym pragnieniem, by zapomnieć o tym wszystkim, gdyby nie jedno spotkanie.
Zakonnice każdy dzień kończyły w sali modlitwy, gdzie pozostawały przez długie długie godziny, i tam przy wejściu spotkałam Matkę Teresę, gdy ta udawała się do kaplicy.
Ta malutka, nieco przygarbiona starsza kobieta zatrzymała się przede mną, spojrzała mi w oczy, a później chwyciła mnie delikatnie za rękę i z uśmiechem powiedziała:
-”Choć ze mną, a pokażę ci miejsce, gdzie odzyskujemy siły po zmęczeniu nawet najcięższym dniem....tu gromadzimy się by zatopić się w spotkaniu z Mistrzem naszego powołania, tym który z wysokości krzyża na zawsze wyznaczył granice, a raczej trzeba by powiedzieć brak granic dokąd winna sięgać miłość.”
Kiedy ostatnio przeczytałem na portalu społecznościowym artykuł przywołujący wypociny pełne nienawiści, w których autor opisał „ciemne” strony dzieła Matki Teresy zarzucając jej, że nie była wcale tak święta, jak ją przedstawiono w beatyfikacyjnym procesie, to przyznam, że trudno mi było mnie użyć (choćby w myślach) odpowiednich słów, by ustosunkować się do tych podłych insynuacji.
Najgorszym w tym wszystkim było jednak to, że w komentarzach pod tekstem swoje opinie typu:
-”A jednak coś musi być na rzeczy”- zamieszczali ludzie deklarujący się jako wierzący.
A może wcale nie był daleki od prawdy pan Jażdżewski mówiący o niektórych ludziach uwielbiających taplać się w błocie?
Agnes Gonxha Bojaxhin zmarła w 1997 roku w wieku 87 lat.
Dla świata świata, który przyznał jej Pokojową nagrodę Nobla, już na zawsze pozostanie Matką Teresą z Kalkuty, a dla Kościoła od 2016 roku świętą Matką Teresą z Kalkuty.
Kryspin

poniedziałek, 15 lipca 2019

Założę partię polityczną, a co mi tam!

    Od dłuższego czasu starałem się trzymać z dala od polityki i jedynie, sporadycznie pozwalałem sobie na krótką polemikę w bezpośrednich rozmowach ze znajomymi, niekiedy rodziną. Udzielałem sobie swoistej dyspensy od sobie wcześniej danego słowa, że nie będę komentował bieżących wydarzeń politycznych, których profesjonalną oceną chwalili się zapraszani przez media spece od takowych ocen.
    Niekiedy jednak nasi wybrańcy politycznych salonów przekraczają granice absurdu, niekiedy dobrego smaku i nagminnie zwyczajną przyzwoitość wobec słuchaczy i samych siebie także.
I wcale nie myślę tu o "perełkach" wybrańców różnych maści elektoratów, jak chociażby pan P. nieco już przybladła persona specjalizująca się w święcie sześciu króli, czy pan B, który wymyślił sobie , że na wiosnę zdałoby się ogłosić nowy byt polityczny, w którym tęczowi wyborcy zapewnili by mu miejsce w Brukseli.
    Mam teraz  na myśli innych tuzów naszej tragikomicznej sceny, którzy co kilka godzin zaskakują nie tylko swoich politycznych klakierów, ale i szary motłoch, który przez miesiące był uczony nienawiści do tych drugich z hasłami obrony demokracji, a teraz nie wiedzą, czy program ich idola to jest żart, czy mowa szaleńca.
   Kiedyś, zupełnie niedawno, kilku czytelników moich felietonów napisało do mnie listy, apele, bym założył nową partię polityczną i stojąc na jej czele w bliżej nieokreślonej perspektywie został premierem z namaszczenia mojego elektoratu.
Z uśmiechem przyjąłem ten apel i listy od przyszłych członków wyrzuciłem do kosza.
Teraz tak sobie myślę, że może szkoda, iż do wielu spraw podchodzę z takim dystansem i filtruję pomysły na moją przyszłość odrzucając wszystko, co oceniam za absurdalne.
A może w Polsce trzeba brać życie na bezczela i poddać się nawet najbardziej absurdalnym pomysłom, bo z biegiem czasu każdy, nawet najbardziej chory pomysł może zaowocować niezrozumiałym powodzeniem, by nie użyć słowa sukcesem.
    Już Reymont ukazał w swojej powieści o robotniczej Łodzi, że do powodzenia nawet absurdalnego pomysłu nie potrzeba majątku, ale bezczelnego przekonania, że mnożone zera nie zawsze muszą skutkować finalną klapą (..."Ty nie masz nic, ja nie mam nic, więc razem mamy w sam raz, by zbudować fabrykę....")
    Aby nie przynudzać, będę zbliżał się do końca tych moich "myśli nieuczesanych".
    A może założę jednak nową partię.....?
    Nie mam co prawda pieniędzy z Fundacji Batorego, czy Szumana. Nie stoją za mną lobbyści, którzy mogliby załatwić mi przychylność biznesowych tuzów; ale przecież to nie jest najważniejsze.
   Tylko czy potrafię być bezczelny i pozbawiony do cna samokrytycyzmu wobec siebie i nie licząc się z tym, iż w życiu potrzeba choć w odrobinie być uczciwym, byłbym wstanie ludziom wciskać farmazony i zaklinać się, że to jest prawda?
A może można w polityce zachować się przyzwoicie?
Pewnie tak.....tak przynajmniej czuję.......
Czyli postanowione:
    Założę partię polityczną, a co!!!
Kryspin
   

wtorek, 9 lipca 2019

Kazanie, czy polityczna agitacja?



    -”Nie chodzę do kościoła, bo księża na kazaniach zamiast mówić o Bogu, urządzają coś w rodzaju partyjnych wieców, w trakcie których otwarcie agitują na rzecz określonej opcji politycznej.”
     To częsty argument tych, którzy tak próbują usprawiedliwiać swoją nadwątloną wiarę, która w ich przypadku, przegrywa konfrontację z pokusą alternatywnego spędzania niedzielnego przedpołudnia.
     Już dawno pożegnaliśmy czasy, kiedy ktoś za nas decydował, co jest właściwe, co trzeba, a czego nie wolno nam zrobić, i wcale nie chodzi tutaj tylko o naszych starszych- rodzicieli, którzy od najmłodszych lat starali się wyhodować nas na dobrych i odpowiedzialnych uczestników tej swoistej sztafety pokoleń.
     Pokolenie moich rówieśników ( i ja także) pamięta czasy, kiedy to w zaciszu partyjnych gabinetów zasiadali ludzie uzurpujący sobie prawo do wyznaczania jedynie„słusznej”drogi, którą winni kroczyć ci, którzy mieli stać się awangardą nowego człowieka, światłego ludzką mądrością, stojącego w opozycji do starego porządku, w którym bardzo istotną rolę odgrywał Kościół.
     Paradoksalnie wtedy także księżom zarzucano polityczne zaangażowanie i nawet wielu z nich musiało się tłumaczyć ze słów, które nie przypadły do gustu tym, którzy niedzielne msze zaliczali w ramach swojej pracy.
     Jakoś nie przypominam sobie, aby ktokolwiek z normalnie praktykujących wiernych skarżył się wtedy na polityczny charakter wystąpień jakiegoś księdza.
     Takie były czasy, a Kościół mógł ze zwieszoną głową ukazywać pokorną lojalność wobec władzy i milczeć licząc na „łaskę” panów tamtego czasu. Nic z tych rzeczy nie miało miejsca, bo nie taka była jego rola, o czym głośno mówili wielcy hierarchowie z ks. Kardynałem Stefanem Wyszyńskim na czele.
     -„Kościół był wtedy depozytariuszem naszej wolności i Prawdy, których brakowało nam wszystkim w tamtym „socjalistycznym raju”- podsumował w jednym z maili czytelnik „Księdza w cywilu”, i z tym wypada się zgodzić!
     Tak sobie myślę, że teraz, kiedy od trzydziestu lat jako naród oddychamy wolnością, warto by było zastanowić się, czy nie ulegamy niekiedy swoistej „chorobie”, której doświadcza organizm otrzymujący nadmiar tlenu (za duża dawka tlenu w inkubatorach prowadziła do ślepoty u niedojrzałych wcześniaków)?
     Kościół dzisiejszy nadal winien być depozytariuszem wolności i Prawdy, co nie zawsze jest akceptowalne przez tych, którzy którzy korzystając z prawa do swobodnego manifestowania swoich przekonań, starają się jednocześnie tego prawa pozbawić innych, myślących inaczej.
Pewnie taka swego rodzaju obsesja „prewencyjnego” zachowania przenika działania niektórych grup, które manifestują swoje prawa poprzez atak, którego adresatem staje się Kościół i wszyscy ci, których z nim kojarzą.
     Naturalnym jest więc to, że nasi hierarchowie nie milczą w tych kwestiach i zdecydowanie nie zgadzają się na takie działania wymierzone w ludzi wierzących.
     No i na tym można by zakończyć tę kwestię, gdyby nie „gwiazdy” polityki, które w obecnym czasie narastającej przedwyborczej gorączki, taki konflikt traktują jak łakomy kąsek, który można rzucić na żer potencjalnemu elektoratowi.
     Wracając do „usprawiedliwienia”, jakim tłumaczą się niektórzy letni katolicy: nie chodzę do kościoła, bo tam księża mówią o polityce; to przyznam, że pewnie niejeden duchowny ulega pokusie zacietrzewienia i agituje w kwestiach, od których winien być wolny, ale to wcale nie jest usprawiedliwienie zwalniające mnie od bycia przy Prawdzie.
     Tak się szczęśliwie składa, że mamy wielu księży, kościoły na wyciągnięcie ręki, a w ekstremalnych alergiach na głoszone tam homilie, zawsze możemy w ich trakcie odmówić sobie różaniec i odciąć się myślami od słów, które uznamy za polityczną agitację.
Kryspin

wtorek, 2 lipca 2019

Puszka Pandory



Pewne wydarzenia, w których chcąc nie chcąc ostatnio coraz częściej uczestniczymy, niosą w sobie skrajne emocje w kwestiach odmiennych poglądów na rzeczywistość, która co chwilę dostarcza pożywki do podsycania wzajemnych konfliktów.
Z pewnością takim zatrutym owocem, który wydostał się ostatnio z tej naszej współczesnej „Puszki Pandory”, było zwolnienie w trybie natychmiastowym pracownika dużej, międzynarodowej firmy, który manifestując swoje poglądy w kwestiach obyczajowych i naraził tym na przykrość współpracowników mających odmienne preferencje w kwestiach intymnego życia .
Nieborak poczuł się skrzywdzonym, zważywszy na to, że przez dotychczasowy okres kariery w tejże firmie, zawsze starał się solidnie wypełniać postawione przed nim zadania i w grupie współpracowników uchodził za solidnego i unikającego konfliktów, które niekiedy zdarzały się wśród osób tam zatrudnionych.
Aby było jeszcze ciekawiej, to jego dobrą postawę zauważali także przełożeni, co skutkowało systematycznymi dowodami uznania dla jego postawy, czyli dodatkowymi premiami, czy innymi nagrodami, które tenże kolekcjonował niczym dobry zawodnik w trakcie sportowej kariery.
No i to wszystko się posypało przez jedno „Nie zgadzam się”, gdy w formie pisemnego zalecenia przełożeni poinformowali pracowników o szczególnym traktowaniu współtowarzyszy przynależnych do środowiska LGTB
W myśl tego postanowienia tacy pracownicy także zasługują na szacunek, jak każdy inny w tym zakładzie.
Pewnie nie tylko nasz bohater był zdziwiony tym odgórnym rozporządzeniem, bo co by nie powiedzieć, to jakoś do tej pory nikt się nie uskarżał na to, że w pracy jest prześladowany za to, z kim śpi pod jedną pierzyną, albo spędza romantyczne chwile we dwoje, jako homo, czy hetero.
To wszystko było dotąd poza murami zakładu, w którym pracowali jedni i drudzy i nikt im nie kazał w kwestionariuszach osobowych wypełniać rubryki z preferencjami seksualnymi, bo niby po co?
Nieszczęściem ofiary restrykcyjnej decyzji o rozwiązaniu stosunku pracy było także i to, że tenże nie ograniczył się tylko do słownego sprzeciwu, ale na swoje nieszczęście zapisał to w medium społecznościowym i jakby tego było mało, swoje „Nie” uzbroił (jako człowiek wiary) w stosowne cytaty ze Starego Testamentu, w których osoby dzisiaj maszerujące pod tęczowymi sztandarami, określane są epitetami, których nie będę przytaczał obawiając się o to, że i mnie się by dostało od redakcji tygodnika, w którym mogę póki co prowadzić dialog z czytelnikami „Księdza w cywilu”.
Nie dokonując oceny, kto miał rację w opisanej powyżej sprawie, trzeba jednak zauważyć, że dzisiejszy świat posunął się w świadomości i nie wszystko, co spisali starożytni skrybowie w Świętej Księdze Narodu Wybranego, można w prosty sposób przenieść w czasy nam współczesne, bo mogli byśmy dojść do przekonania, że Bóg ze swoimi restrykcyjnymi prawami przypominałby bardziej srogiego tyrana, aniżeli miłosiernego ojca.
Chociaż Starty Testament jest integralną częścią, i dla nas najważniejszej księgi naszej wiary, to między innymi po to przyszedł na świat Jezus Chrystus, by dostosować do naszych czasów zalecenia kodeksu Nowego Testamentu, który wyczerpuje nauka i życie Mistrza z Nazaretu.
Tak sobie myślę, że każdemu z nas: wierzącym, którzy wertują niekiedy pożółkłe od starości stronice Pisma Świętego, które kiedyś ktoś przyniósł do domu naszych dziadków i tych, którzy w otępiającym rytmie muzyki techno przemierzają ulice naszych miast, by manifestować prawo do swojej odmienności; przyda się chwila zatrzymania i zastanowienia...
Tak sobie myślę, że pomimo różnic(swoistego rowu podziału), przykazanie miłości, to uniwersalny Kodeks- jedno prawo, które niweczy oręż zapiekłości wszystkich uważających, że wokół nas jest zbyt mało miejsca, aby pomieścić ludzi o skrajnie różnych poglądach.
Kryspin,