Prawie czterdzieści lat temu,
kiedy rozpoczynałem pracę po dopiero co skończonym seminarium
duchownym, miałem okazję spotkać się z kobietą, która przez
kilka miesięcy pracowała jako wolontariuszka wśród biedaków w
dalekiej Kalkucie.
Ewa, będąc na czwartym roku
medycyny, przypadkowo natrafiła w jednym z anglojęzycznych
periodyków artykuł o umieralniach prowadzonych w Kalkucie przez
zakonnice Matki Teresy.
Autorzy, lekarze specjaliści opieki
paliatywnej postanowili poznać prawdę o domach prowadzonych przez
zakonnice w białych przyozdobionych niebieskimi pasami habitach
noszonych na wzór hinduskich sari.
Europejczycy krytycznie
ocenili miejsca, w których siostry gromadziły zbieranych z ulic
bezdomnych, będących na granicy życia pariasów, by ci
nieszczęśnicy nie byli skazani na umieranie w rynsztokach
hinduskiego molocha (Kalkuta jest jednym z największych miast w
Indiach).
To nie były sterylne szpitale, w
których na białych łóżkach chorzy mogliby oczekiwać na śmierć,
a zamiast tego wychudzonym, poskręcanym latami nieleczonych
schorzeń, nieszczęśnikom musiały wystarczyć szare sienniki
ułożone na drewnianych pryczach.
I w takich, urągających naszym
wyobrażeniom warunkach, towarzyszyły umierającym Misjonarki
Miłości, zastępując im niekiedy braki środków medycznych czułym
uściskiem ich wychudzonych dłoni, by nie czuli bólu samotności
przejścia.
Ewa sam chciała wyrobić sobie zdanie na temat tych swoistych ośrodków paliatywnych i pojechała do Indii, by przez dziewięć miesięcy
pracować w ośrodkach Matki Teresy w Kalkucie. Przerwała studia na
rok, by z bliska doświadczyć tego, jak wielką wartością jest
miłość dawana drugiemu człowiekowi w takim miejscu, w którym
trudno ekstremalnie trudno jest ją realizować czymś więcej
aniżeli tylko słowem.
-”Po dziś dzień czuję smród
rozkładających się za życia ludzkich ciał i zaduch
przepełnionych cierpieniem obskurnych sal, gdzie każdego dnia próg
wieczności przechodziły dziesiątki umierających nędzarzy, a
jedynymi bliskimi w ich ostatniej drodze były zakonnice w białych
sari.
-Kiedy teraz moimi wspomnieniami
przywołuję te obrazy, kiedy każdego dnia wracałam po kilkunastu
godzinach spędzonych na ulicach Kalkuty i w umieralniach, to pewnie
bardzo szybko wylądowała bym w Warszawie z jedynym pragnieniem, by
zapomnieć o tym wszystkim, gdyby nie jedno spotkanie.
Zakonnice każdy dzień kończyły
w sali modlitwy, gdzie pozostawały przez długie długie godziny, i
tam przy wejściu spotkałam Matkę Teresę, gdy ta udawała się do
kaplicy.
Ta malutka, nieco przygarbiona
starsza kobieta zatrzymała się przede mną, spojrzała mi w oczy, a
później chwyciła mnie delikatnie za rękę i z uśmiechem
powiedziała:
-”Choć ze mną, a pokażę ci
miejsce, gdzie odzyskujemy siły po zmęczeniu nawet najcięższym
dniem....tu gromadzimy się by zatopić się w spotkaniu z Mistrzem
naszego powołania, tym który z wysokości krzyża na zawsze
wyznaczył granice, a raczej trzeba by powiedzieć brak granic dokąd
winna sięgać miłość.”
Kiedy ostatnio przeczytałem na
portalu społecznościowym artykuł przywołujący wypociny pełne
nienawiści, w których autor opisał „ciemne” strony dzieła
Matki Teresy zarzucając jej, że nie była wcale tak święta, jak
ją przedstawiono w beatyfikacyjnym procesie, to przyznam, że trudno
mi było mnie użyć (choćby w myślach) odpowiednich słów, by
ustosunkować się do tych podłych insynuacji.
Najgorszym w tym wszystkim było
jednak to, że w komentarzach pod tekstem swoje opinie typu:
-”A jednak coś musi być na rzeczy”-
zamieszczali ludzie deklarujący się jako wierzący.
A może wcale nie był daleki od
prawdy pan Jażdżewski mówiący o niektórych ludziach
uwielbiających taplać się w błocie?
Agnes Gonxha Bojaxhin zmarła w
1997 roku w wieku 87 lat.
Dla świata świata, który przyznał
jej Pokojową nagrodę Nobla, już na zawsze pozostanie Matką Teresą
z Kalkuty, a dla Kościoła od 2016 roku świętą Matką Teresą z
Kalkuty.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz