środa, 28 lutego 2024

 

Biblia to nie tylko książka jakich wiele.

Dla nikogo nie jest zaskoczeniem, że spośród najpopularniejszych książek na świecie to Biblia dzierży palmę pierwszeństwa będąc od stuleci dziełem tłumaczonym na wszystkie języki świata, by obecnie osiągać milionowe nakłady przy każdorazowym wznowieniu.

Do pełni obrazu niezwykłości tej księgi warto uświadomić sobie, że stała się ona swoistą busolą wskazującą kierunki wiary dla trzech największych monoteistycznych religii: judaizmu, chrześcijaństwa oraz islamu, bo wszystkie te wyznania dzielą się bohaterami biblijnych kart (przynajmniej tych ze Starego Testamentu), których wspólnie uznają jako ważnych pośredników pomiędzy sprawami doczesności, a wiecznością w cieniu boskiego Ojca.

Biblia jest jedyną w swoim rodzaju księgą, która powstawała na przestrzeni tysiąca lat i to w okresie nam bardzo odległym, do tego wszystkiego była spisana dla ludzi żyjących grubo ponad 3000 lat przed nami i dodatkowo żyjących w innej strefie kulturalnej, cywilizacji wschodu bardzo odbiegającej naszym wyobrażeniom związanym z rzeczywistością.

Judaizm i islam od samego początku odbierał prawdy w niej zawarte jako teologiczne przesłanie obrazujące wiernym istotę boskiego planu zbawienia i dlatego wierni animowani przez znawców tych religii przyjmowali je bez dozy ludzkiego krytycyzmu.

Inaczej sprawa się miała i ma nadal w kulturze zachodu owładniętej chęcią pragmatyzmu podpieranego coraz to nowymi zdobyczami wiedzy na temat świata i może dlatego wiele fragmentów Biblii napotyka się z krytycznym odbiorem.

Niedawno było mi dane spotkać się właśnie z takim stanowiskiem, kiedy jeden z uczestników naszego nieformalnego spotkania otwarcie wyznał, że jest osobą niewierzącą i na poparcie swojego poglądu odwołał się do Pisma Świętego, które owsem kiedyś poznał nawet w miarę, ale trudno mu było czerpać z niej inspirację dla swojej niegdyś tlącej się jeszcze wiary.

-”Trudno mi zaakceptować niektóre biblijne przekazy, jak chociażby kwestię początku ludzkiej historii, która miałaby się zadziać od naszych prarodziców: Adama i Ewy w raju, gdzie dodatkowo za jej przyczyną na świat rozlało się zło.

Także i inne sprawy, kiedy autorzy opisują krwawe rozprawy Narodu Wybranego torującemu sobie drogę do wielkości mordując hurtowo swoich sąsiadów, a Bóg opiekun ich poczynań jeszcze błogosławił tym ekscesom.

To tylko nieliczne przykłady faktów, które utwierdzają mnie w mojej decyzji, iż to wszystko nie trzyma się kupy i szkoda czasu na pielęgnowanie jakichś mrzonek o życiu po...”

To prawda, że Biblia może być drogowskazem wiary, ale także może być najbardziej niebezpiecznym narzędziem prowadzącym do gruntowania w sobie zgoła odmiennych przekonań.

W trakcie naszej dysputy na temat Biblii zadałem mojemu rozmówcy pytanie:

-Co by ci dała lektura dzieł Homera, kiedy czytałbyś je w oryginale nie znając ani słowa w jego ojczystym języku?

Czy nie doszedłbyś do frustrującego wniosku, że taka lektura nie ma sensu?

I tu dochodzimy do konkluzji tłumaczącej „niebezpieczeństwa” lektury Biblii bez gruntownej wiedzy egzegetycznej, bez której trudno nam zrozumieć wiele fragmentów z tej księgi.

Owszem, Kościół naucza nas, że Pismo Święte jest fundamentem tradycji naszej wiary, ale to tylko pusty slogan, kiedy dla przeciętnego wierzącego zawiera tak dużo niezrozumienia w sobie.

Niedzielne spotkania z fragmentami Starego testamentu także nie załatwiają sprawy, kiedy w homilii kaznodzieja pomija ten aspekt egzegetycznej analizy jako coś zbyt trudnego w zrozumieniu.

Jedynym rozwiązaniem mogącym rozjaśnić te mroki niezrozumienia wydają się być spotkanie z Biblią w trakcie solidnych katechez, ale tu trzeba solidarnego wysiłku obu stron: dobrze przygotowanego katechety znającego meandry egzegetycznej teologii, a z drugiej strony woli odbiorców tych prawd.

To jedyny sposób, abyśmy rozwijając swój intelekt w wiedzy powszechnej, nie pozostali karłami w kwestii teologii Bożego zamysłu, który zawiera w sobie biblijny, niekiedy trudny w ludzkim rozumieniu przekaz.

Kryspin

środa, 21 lutego 2024

 

Edukacyjny węzeł gordyjski z religią w szkole

Kończy się miodowy czas nowego rządu i coraz bardziej widać, że dzierżenie władzy w szerokiej koalicji to nie taka łatwa sprawa.

Nie wszystko układa się po myśli Premiera, który raz po raz przeżywa ból głowy, bo choć wiele z zapowiedzi udało się zrealizować, to jednak nie do końca jawi się obraz sukcesu.

Naprawa praworządności idzie póki co jak po grudzie, a minister tego resortu co chwilę musi się zastanawiać na poszukiwaniem odpowiednich ustaw potrzebnych do zrealizowania swoich marzeń, do tego rolnicy nie wiedzieć czemu stawiają opór w kwestiach unijnych dyrektyw, a nasze państwo zobowiązało się być lojalnym członkiem tego tworu i musi lawirować, aby i wilk był syty i owca pozostała przy życiu.

Problemy pojawiają się także w resorcie edukacji, choć nauczyciele dostali obiecane profity i powinno być po sprawie, a jednak nie jest.

Nowa Minister (Ministra) tego resortu co prawda z determinacją walca zapowiada zmiany w nauczaniu z uwzględnieniem interesów uczniowskich, w czym powinny pomóc zamiary ograniczenia minimum programowego (skrócenie i weryfikacja listy lektur) i odejście od obowiązkowych zadań domowych, to jednak pozostaje zgryz związany z lekcjami religii w szkołach i w perspektywie z zupełną ich eliminacją z programu szkolnego, ale tu pojawia się problem związany z samym szefem rządu, który póki co nabrał wody w usta i milczy ze swoimi decyzjami.

Dodatkowo na horyzoncie majaczą buńczuczne głosy sprzeciwu artykułowane przez niektórych hierarchów mówiących wprost, że to oni będą decydować o tym ile lekcji religii będzie w szkołach i kropka.

Niewątpliwie wprowadzenie katechizacji do szkół na mocy porozumienia konkordatowego Kościół uznał za zdobycz należną wierzącym, zwłaszcza, że wpisywała się w filozofię należnego przywileju, ale należy sobie odpowiedzieć czy ta zdobycz przełożyła się na zysk dla oczekiwanego końcowego efektu?

Napisała do mnie w tej sprawie pewna starsza czytelniczka i wyraziła swoją opinię na ten temat:

-”Jestem z pokolenia, które religijną edukację odbywało w przykościelnych salkach i pamiętam jak bardzo przeżywaliśmy każde takie zajęcia mając świadomość, że tylko tam możemy pogłębiać swoją wiedzę o Bogu, kiedy wokoło epatowano społeczeństwo ideami dalekimi od tego, czym karmił nas Kościół.

Teraz z przygnębieniem słucham słów mojego wnuka, już prawie dorosłego człowieka (Jest w klasie maturalnej), kiedy mówi o tym, że tylko garstka z jego rówieśników poważnie traktuje lekcje religii w ich szkole, a większość tych nie chodzących na te zajęcia otwarcie mówi o tym, że nie zamierzają w przyszłości studiować teologii, więc nie czują potrzeby słuchania bajdurzenia jakiegoś nawiedzonego klechy.

Młodzież jest teraz bardzo krytyczna i swój sprzeciw wyraża nie tylko w kwestiach religii, ale otwarcie krytykują także bezsensowny w ich mniemaniu program i z innych przedmiotów.

-Nie będę lekarzem więc po co mi wkuwać jakieś regułki z chemii czy biologii, kiedy zamierzam studiować filologię polską- stwierdziła jedna z jego koleżanek.

I tu jest problem.

Młodzi ludzie odbierają religię w szkole jako jeden z przedmiotów, którego z różnych powodów wcale nie muszą akceptować.”

Religijna edukacja w szkole to osiągnięcie wynikające z ustaleń konkordatowych, ale czy aby nie okazało się to swoiste kukułcze jajo, które do gniazda Kościoła trafiło w jego wyniku?

Może należałoby się zastanowić, czy ten eksperyment nie przyniósł więcej strat niż korzyści?

A jeżeli tak, to może warto by było uczynić krok wstecz i powrócić do tego, co przez dziesięciolecia było autentyczną siłą.

Religia przy kościelnych zaułkach wcale nie musi być porażką, bo wtedy udziela się dzieciakom ta niezwykłość bliskości z Bogiem, który jest tuż obok nich.

Kryspin

środa, 14 lutego 2024

 

Jednostka budżetowa jak każda inna.

Proboszcz Kozioł z kultowego serialu „Ranczo” zdecydował się na ujawnienie parafialnego budżetu i na drzwiach kościoła zawiesił informacje na temat przychodów i rocznych wydatków podległej mu wspólnoty, czym według niektórych współpracowników naraził się na niezręczność.

Parafianie odebrali to zgoła inaczej i sprowokowani do refleksji zdecydowali o tym, że to trpochę wstyd z ich strony postanawiając, iż powinni z większą troską potraktować swoje powinności względem kościelnego budżetu deklarując zwiększenie ofiar na niedzielną tacę.

To jednak tylko wizja autorów serialowej sagi, bo kościelna codzienność jest zgoła inna, daleka od prostej przejrzystości, a szkoda.

Może więc warto odwołać się do kolejnego przykładu, choć i ten póki co jest także tworem przemyśleń literackich.

Ksiądz Piotr, jeden z bohaterów „Zatroskanej koloratki” w wywiadzie udzielonym dziennikarce przybliża jej kwestie finansowe podległej mu wspólnoty.

Zanim jednak przytoczył niuanse parafialnych rozliczeń, poinformował ją, że bycie proboszczem to tylko kadencyjny epizod w jego kapłańskiej posłudze i po zakończeniu z góry ustalonego czasu ktoś inny będzie zarządzał owieczkami z jego parafialnego stada, i to była normalność.

-”Każda parafia jest jednostką budżetową, gdzie proboszcz i pozostali pracownicy zaangażowani w duszpasterstwo ( kościelny, organista oraz katecheci) mają stałe wynagrodzenie wypłacane z kurialnej kasy.”

Kościelna centrala zapewnia także środki na bieżące potrzebne remonty, a także na działalność charytatywną dla biedniejszych wiernych, organizuje częściowo środki na jadłodajnię i parafialną noclegownię( nieocenioną pomocą służą nam także okoliczni rolnicy i właściciele zaprzyjaźnionych hurtowni spożywczych dzielący się z nami swoimi darami w naturze).

Kurialny budżet zapewnia także pieniądze na stypendia dla potrzebującej młodzieży.”

-” Skąd na to środki, zważywszy na to, że księża nie zbierają pieniędzy w trakcie kościelnych nabożeństw, a i sakramentalna posługa jest także darmowa”-zapytała dziennikarka

-”Tak, nie godzi się brać opłat za sakramenty, bo to Boży dar, a księża są tylko pośrednikami w szafowaniu tych łask, a co do pieniędzy, to każdy z parafian dobrowolnie deklaruje comiesięczną daninę uzależnioną od swoich dochodów (od 5-10%) i wpłaca ją na konto parafii, a te środki w całości odprowadzane są do kurialnej kasy.

Ci zaś z naszych wiernych, którzy sami są w niedostatku swoje parafialne zobowiązania realizują poprzez darmową pracę na rzecz innych.( panie pracują przy przygotowaniu posiłków, panowie wykonują drobne prace remontowe przy kościele i dbają o otoczenie)

W ten sposób niektóre, biedniejsze parafie są dofinansowywane z kościelnego budżetu, a bogatsze dzielą się z nimi potrzebnymi tamtym środkami.”

-”Ale przy wejściu do kościoła ustawione są skarbony”-zauważyła dziennikarka.

-”Tak są tam skarbony na drobne datki, które tam wrzucają dzieci po niedzielnych nabożeństwach.

To forma nauki dzielenia się z innymi, a gromadzone tam środki przeznaczamy na letni wypoczynek dla maluchów, którym mniej zamożni rodzice nie mogliby takiego wypoczynku zafundować.”

I znowu trzeba by ze smutkiem stwierdzić, że to tylko literacka wizja, ale przecież tak niewiele potrzeba, aby rojenia autora „Zatroskanej koloratki” mogłyby się zmaterializować.

Przecież potrzeba tak niewiele, albo jednak dożo dobrej woli i odwagi ze strony kościelnych włodarzy, aby nie bać się zmian.

W Kościele potrzeba woli transparentności, która rodzi przejrzystość w tak zdawałoby się fundamentalnych sprawach jakimi są między innymi finanse.

Otwartość na pełną informację w kwestii kasy nie wiąże się z zagrożeniem, a może być szansą na obalenie mitów o bogactwie i wytrąceniem argumentów tym, którzy uważają, że niemówienie o tych sprawach musi mieć być podszyte jakimś drugim dnem.

Kryspin

środa, 7 lutego 2024

 

Finanse Kościoła

W jednej ze stacji komercyjnych odbyła się ostatnio debata na temat kondycji finansowej Kościoła w Polsce.

Dwaj zaproszeni specjaliści podzielili się uwagami na temat kasy kościelnego poletka i zgodnie stwierdzili, że trudno jednoznacznie zawyrokować czy ta instytucja jest tak majętna jak to powszechnie się uważa.

-”W kościelnej rzeczywistości mamy wspólnoty zasobne finansowo i są to najczęściej parafie duże, miejskie, ale na drugim biegunie dalece niedomagające małe parafie wiejskie, w których często przeważają biedni emeryci, kiedy młodzi przenieśli się do większych ośrodków i tam realizują swoje marzenia o dobrobycie...”- zauważył pierwszy dyskutantów.

Drugi z zaproszonych dołożył do jego wypowiedzi jeszcze aspekt laicyzacji, która ma także istotny wpływ na dochody kościelnych włodarzy.

I to było na tyle, można by podsumować tę dyskusję, która ni jak nie przybliżyła słuchaczom wiedzy na temat kasy w Kościele.

No może jeszcze należałoby wspomnieć, że obaj podzielili pogląd, iż wiernym nie podoba się nadmierny fiskalizm, który proboszczowie niektórych parafii uczynili sposobem na zdobywanie środków potrzebnych im na bieżącą działalność podległych im wspólnot.

Przyznam, że po tej pond półgodzinnej dyskusji nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż zaproszeni do programu dyskutanci bardzo oszczędnie dzielili się swoimi spostrzeżeniami, jakby bali dotknąć się problemu, o choćby delikatnych sugestiach mogących uzdrowić te niezręczności, tego nie wspominając.

Jednego im jednak nie można odmówić, bo obaj wpisali się w swoistą zmowę milczenia, którą także od wieków stosuje Kościół pytany o kasę.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że ta instytucja mająca w swoim DNA hierarchiczną podległość poszczególnych ogniw, jest w rzeczywistości tworem zakorzenionym w mentalności feudalnego podporządkowania oplecionego ideą monarchii absolutnej z dworem mieszczącym się w watykańskiej centrali i nikomu nie powinno nawet przemknąć przez myśl, aby dociekać o finansowanie tego tworu.

Taka filozofia przyświeca na każdym szczeblu Kościoła, od małej, wiejskiej parafii poprzez kurialne zakamarki aż po dykasterie rzymskiej centrali.

Pewnie, że można i tak, ale mamy XXI wiek i świat poszedł daleko od tamtego czasu i wierni też już nie są taką bezrefleksyjną masą, a na dodatek chcieli by wiedzieć więcej, zważywszy, że dotyczy to ich ciężko zarabianych pieniędzy i zwyczajnie chcieliby mieć przejrzystość, kiedy przychodzi się im nimi dzielić.

Kościół polski przez ostatnie lata przyzwyczaił się do tego, że nie tylko wyciąga rękę po coniedzielną tacę, ale nie gardził także sowitymi dotacjami na swoją rzecz, które corocznie zasilały jego budżet, no i na koniec te pensje dla katechetów w sutannach (i nie tylko), to grosz nie do pogardzenia.

Lata dziewięćdziesiąte minionego wieku były szokiem dla wielu przedsiębiorstw. Dawny układ opieki państwa chroniący nieudaczników przed bankructwem przestał obowiązywać i ci, którzy nie zdobyli się na otwartość nieuchronnych reform, zwyczajnie popłynęli, nie ma ich już.

Dla Kościoła ten ostatni dzwonek na reformę, także obejmującą jego finanse, właśnie teraz wybrzmiewa i jest on swoistym mementum dla niego.

Idą trudne czasy, kiedy państwo może zakręci kurek dotacyjnego wsparcia, a postępująca laicyzacja skutecznie uszczupli coniedzielną tacę, a i z pozostałych źródełek ofiary będą coraz skromniejsze, to musi obudzić wolę zmian.

Paradoksalnie uważam, że nadchodzące lata mogą być jednak szansą dla polskiego Kościoła, jeżeli nie prześpi tego czasu.

Przejrzystość finansowa to pierwszy krok i szansa na nowy początek dla tej instytucji.

O pozostałych krokach pozwolę sobie powiedzieć za tydzień, kiedy przedstawię skromne sugestie Księdza w cywilu.

Kryspin