środa, 21 lutego 2024

 

Edukacyjny węzeł gordyjski z religią w szkole

Kończy się miodowy czas nowego rządu i coraz bardziej widać, że dzierżenie władzy w szerokiej koalicji to nie taka łatwa sprawa.

Nie wszystko układa się po myśli Premiera, który raz po raz przeżywa ból głowy, bo choć wiele z zapowiedzi udało się zrealizować, to jednak nie do końca jawi się obraz sukcesu.

Naprawa praworządności idzie póki co jak po grudzie, a minister tego resortu co chwilę musi się zastanawiać na poszukiwaniem odpowiednich ustaw potrzebnych do zrealizowania swoich marzeń, do tego rolnicy nie wiedzieć czemu stawiają opór w kwestiach unijnych dyrektyw, a nasze państwo zobowiązało się być lojalnym członkiem tego tworu i musi lawirować, aby i wilk był syty i owca pozostała przy życiu.

Problemy pojawiają się także w resorcie edukacji, choć nauczyciele dostali obiecane profity i powinno być po sprawie, a jednak nie jest.

Nowa Minister (Ministra) tego resortu co prawda z determinacją walca zapowiada zmiany w nauczaniu z uwzględnieniem interesów uczniowskich, w czym powinny pomóc zamiary ograniczenia minimum programowego (skrócenie i weryfikacja listy lektur) i odejście od obowiązkowych zadań domowych, to jednak pozostaje zgryz związany z lekcjami religii w szkołach i w perspektywie z zupełną ich eliminacją z programu szkolnego, ale tu pojawia się problem związany z samym szefem rządu, który póki co nabrał wody w usta i milczy ze swoimi decyzjami.

Dodatkowo na horyzoncie majaczą buńczuczne głosy sprzeciwu artykułowane przez niektórych hierarchów mówiących wprost, że to oni będą decydować o tym ile lekcji religii będzie w szkołach i kropka.

Niewątpliwie wprowadzenie katechizacji do szkół na mocy porozumienia konkordatowego Kościół uznał za zdobycz należną wierzącym, zwłaszcza, że wpisywała się w filozofię należnego przywileju, ale należy sobie odpowiedzieć czy ta zdobycz przełożyła się na zysk dla oczekiwanego końcowego efektu?

Napisała do mnie w tej sprawie pewna starsza czytelniczka i wyraziła swoją opinię na ten temat:

-”Jestem z pokolenia, które religijną edukację odbywało w przykościelnych salkach i pamiętam jak bardzo przeżywaliśmy każde takie zajęcia mając świadomość, że tylko tam możemy pogłębiać swoją wiedzę o Bogu, kiedy wokoło epatowano społeczeństwo ideami dalekimi od tego, czym karmił nas Kościół.

Teraz z przygnębieniem słucham słów mojego wnuka, już prawie dorosłego człowieka (Jest w klasie maturalnej), kiedy mówi o tym, że tylko garstka z jego rówieśników poważnie traktuje lekcje religii w ich szkole, a większość tych nie chodzących na te zajęcia otwarcie mówi o tym, że nie zamierzają w przyszłości studiować teologii, więc nie czują potrzeby słuchania bajdurzenia jakiegoś nawiedzonego klechy.

Młodzież jest teraz bardzo krytyczna i swój sprzeciw wyraża nie tylko w kwestiach religii, ale otwarcie krytykują także bezsensowny w ich mniemaniu program i z innych przedmiotów.

-Nie będę lekarzem więc po co mi wkuwać jakieś regułki z chemii czy biologii, kiedy zamierzam studiować filologię polską- stwierdziła jedna z jego koleżanek.

I tu jest problem.

Młodzi ludzie odbierają religię w szkole jako jeden z przedmiotów, którego z różnych powodów wcale nie muszą akceptować.”

Religijna edukacja w szkole to osiągnięcie wynikające z ustaleń konkordatowych, ale czy aby nie okazało się to swoiste kukułcze jajo, które do gniazda Kościoła trafiło w jego wyniku?

Może należałoby się zastanowić, czy ten eksperyment nie przyniósł więcej strat niż korzyści?

A jeżeli tak, to może warto by było uczynić krok wstecz i powrócić do tego, co przez dziesięciolecia było autentyczną siłą.

Religia przy kościelnych zaułkach wcale nie musi być porażką, bo wtedy udziela się dzieciakom ta niezwykłość bliskości z Bogiem, który jest tuż obok nich.

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz