wtorek, 16 kwietnia 2024

 

Kryzys demograficzny

Przed kilkoma dniami w programie publicystycznym jednej ze stacji komercyjnych prowadzący zaprosił do dyskusji dwoje przedstawicieli młodego pokolenia, aby przedyskutować z nimi sprawę kryzysu dzietności naszych rodzin.

Przedstawicielka jednej z organizacji młodzieżowych na wstępie zauważyła, że przyczyn obecnego kryzysu należy upatrywać w niepewności młodych co do stabilizacji ich życia.

Osoby wchodzące w dorosłość mają swoje priorytety co do przyszłości, kiedy są w nich sprawy mieszkaniowe i konieczność zadbania o stabilizację kariery zawodowej, a dziecko w naturalny sposób znajduje się dopiero na drugim planie.

Także drugi dyskutant podzielając jej zdanie zauważył, że świat postrzegany przez ludzi młodych nie sprzyja decyzjom o dzieciach, kiedy kobietom stawia się wymogi lojalności wobec pracodawców, którym wcale nie jest po drodze z pracownicami uciekającymi w macierzyństwo, kiedy na ich miejsce mogą zatrudniać kobiety stawiające karierę zawodową na pierwszym miejscu.

W Polsce mierzymy się z kryzysem dzietności w naszych rodzinach i perspektywy, że ten stan mógłby się odmienić, póki co są mizerne, czemu nie zaprzeczyli zaproszeni goście.

W tej telewizyjnej dyskusji zabrakło mi jednak zaakcentowania prawdziwego powodu tego stanu rzeczy, którego niestety także zdają się nie zauważać politycy z przedstawicielami władz na czele.

Owszem, w pierwszej ustawie nowego rządu znalazł się zapis o finansowym wspieraniu przyszłych rodziców szukających szansy na macierzyństwo korzystając z rządowego programu in vitro, na który w budżecie przewidziano okrągłe pół miliarda złotych, to jednak jedyna taka „jaskółka” w deklaracjach wspierania pro dzietności w naszych realiach.

Pozostałe inicjatywy rządzących jak wspieranie budowy bazy żłobkowej, czy zapowiedzi babciowego mającego pomagać młodym mamom w powrocie do aktywności zawodowej, to tylko zabiegi pudrowania problemu.

Polska mierzy się narastającym problemem niżu demograficznego i z pewnością nie załatwią nam lepszych perspektyw „goście” z Ukrainy , czy zapowiadane rzesze uchodźców z najdalszych stron, kiedy brakuje prawdziwej polityki prorodzinnej, a przecież to w tych najbardziej podstawowych komórkach naszego społeczeństwa jest jedyna nadzieja na poprawę demograficznych statystyk.

Tej prawdy zdają się nie zauważać rządzący, bo jak inaczej odczytywać lansowanie nowego modelu anty rodziny, jakim są nieformalne związki, w których dziecko jest co najwyżej przypadkiem często burzącym spokój dwojga ludzi będących w luźnym, często czasowym związku.

Jeżeli do tego dołożyć wściekłą kampanię pro aborcyjną, propagowaną przez środowiska lewicowe jako dobro dla kobiet, z przytaczaniem opinii jak uwstecznionym jesteśmy państwem, kiedy w Holandii nasze niedoszłe matki mogą bez problemu pozbyć się niechcianego dziecka nawet do 24 tygodnia ciąży( 6 miesięczne dziecko zdolne jest przecież już do samodzielnego życia), to mamy przepis na gotową katastrofę.

Także Kościół ma swoje „zasługi” w braku działania na rzecz dzietności, bo list protestacyjne odczytywane z ambon, czy nawet marsze za życiem, to zbyt mało troski o zdrową rodzinę.

Na palcach jednej ręki można wyliczyć inicjatywy parafialnych decydentów w tworzeniu ośrodków wspierania rodzin w ich wspólnotach, nie mówiąc już o klimacie wsparcia dla przyszłych matek, kiedy nadal w lokalnych społecznościach kobiety w ciąży (zwłaszcza te będące bez ojców swoich pociech) muszą się mierzyć z ostracyzmem środowiska „porządnych” parafian z miejscowymi duszpasterzami na czele.

Na koniec warto powrócić do sprawy tworzenia klimatu przyjaznego dzietności, a zawiera się on także w kwestii uproszczenia procesów adopcyjnych i wsparcia tych małżonków zamierzających być prawdziwą rodziną dla niechcianych nowonarodzonych.

Państwo mogłoby i ich objąć pakietem wsparcia przeznaczając na ten program część środków z projektu in vitro, bo przecież został on stworzony także w tym celu.

Kryspin, Ksiądz w cywilu

środa, 10 kwietnia 2024

 

Pogrzeb Barana

Młody chłopak, miłośnik ostrej jazdy jednośladem, przeszarżował i tragicznie zaliczył spotkanie z samochodem, który zakończył jego młode życie.

Rodzina pogrążona w żałobie udała się do miejscowego proboszcza, aby ten odprowadził nieboraka w ostatnią drogę, w której zamierzali uczestniczyć nie tylko jego najbliżsi, ale i spore grono mieszkańców tej małej, wiejskiej społeczności.

Kapłan owszem wyraził zgodę na przewodniczenie tej smutnej uroczystości, ale już w trakcie żałobnego nabożeństwa nie omieszkał wyrazić swojego niezadowolenia z postawy zmarłego i wobec wszystkich zebranych zajął się wyliczaniem „grzechów” nieboraka będących swoistą ścieżką upadku, która doprowadziła go do tragicznego końca.

Taka prokuratorska tyrada wielebnego poskutkowała powszechnym oburzeniem, a w przypadku najbardziej dotkniętych jego słowami zdecydowaną deklaracją, że dla nich było to ostatnie spotkanie z Kościołem.

Wielebny, co prawda, zreflektował się, i uznał, że przegiął z krytyką, nie szanując zasady, iż o zmarłym winno się mówić dobrze, albo wcale, i po kilku dniach na mediach społecznościowych uznał swój błąd, ale mleko się rozlało i smrodek pozostał.

W „Zatroskanej koloratce” pozwoliłem sobie wspomnieć pogrzeb Barana, negatywnego bohatera, który w pamięci najbliższych i tych pozostałych, którzy znali jego doczesne dokonania jako mało budujące, wzbudził ciekawość wszystkich, jak miałoby przebiegać jego ostatnie pożegnanie.

Miejscowy proboszcz postanowił wykorzystać tę śmierć dla duszpasterskiego przesłania i dlatego na mszę pogrzebową, w trakcie której trumna Barana spoczęła na kościelnym katafalku, zaprosił wszystkich parafian, kładąc szczególny nacisk na to, aby w tej smutnej uroczystości wzięli udział także kompani zmarłego od wszelakich mocnych trunków, które miały niepośrednią rolę w tragicznym końcu ich kolegi.

W trakcie żałobnej mszy kapłan nie omieszkał wspomnieć problemów zmarłego, który za życia wielokrotnie przedkładał butelkę nad szczęście najbliższych, ale zaraz potem nie omieszkał zauważyć, że ten nie do końca był złym człowiekiem, o czym miało świadczyć gremialne zgromadzenie tych, którzy przyszli go pożegnać.

Pod koniec żałobnej homilii kapłan skierował przesłanie do tych, którzy w trakcie nabożeństwa zajęli miejsca pod chórem świątyni, jakby chcieli pozostać niezauważonymi.

-”Gdyby zmarły mógł wam coś powiedzieć, to z pewnością byłby to apel, abyście póki jeszcze czas, dokonali rozbratu z butelką, bo ona jest nie tylko nieszczęściem dla was, ale i dla tych wszystkich, których przecież kochacie.

On już stoi przed obliczem Odwiecznego i już będzie zdawał sprawę ze swoich ziemskich dokonań, a my głęboko wierzymy w to, że ze swojej strony możemy świadczyć na jego rzecz chociażby tym, że teraz w trakcie tej pożegnalnej mszy świętej wspomożemy go modlitwami, bo jak każdy człowiek oprócz ułomności miał także w sobie dobro będące jego posagiem na wieczność.”

Ten ksiądz z małej, wiejskiej parafii zdał egzamin z duszpasterstwa mając świadomość, że pogrzeb to nie tylko suchy rytuał ostatniego pożegnania zmarłego, ale jednocześnie kolejna okazja zbliżenia z Bogiem tych, którzy może niekiedy tylko przy takich smutnych uroczystościach mogą zobaczyć światło drogi dla swojej może i nadwątlonej wybojami życia nadziei.

Z przykrością trzeba jednak ocenić kapłana, który nie zdał takiego egzaminu w przypadku pogrzebu tego młodego człowieka, który być może borykał się ze swoimi słabościami i przed oblicze Odwiecznego Sędziego zataszczył dokonania mało chlubne, ale przecież nie nam być sędziami ludzkich dokonań, bo tylko Bóg zna całą prawdę o każdym żyjącym, a rolą Kościoła jest ukazywanie tym, którzy przeżywając smutek rozstania potrzebują słów budujących w nich nadzieję, że każde życie, nawet powikłane zakrętami, ma sens, bo u jego kresu na każdego z nas czeka Bóg, z otwartymi, przepełnionymi miłością ramionami.

Kryspin

środa, 3 kwietnia 2024

 

Kościelne wybory.

Jesteśmy w gorącym okresie kampanii wyborczych.

Zaledwie kila godzin minęło od chwili, kiedy spełniając swój obywatelski obowiązek i prawo do decydowania o naszych sprawach, odwiedziliśmy lokale wyborcze, aby oddać swój głos na naszych przedstawicieli w zarządach gmin, powiatów i samorządów wojewódzkich, a już na horyzoncie rysuje się kolejny spektakl, kiedy będziemy decydować o tym, kto będzie nas reprezentował na forum parlamentu europejskiego.

Także w naszym Kościele szykują się nam zmiany, bo w kluczowych diecezjach nastąpi niebawem rewolucja personalna, gdyż kilkoro z hierarchów przejdzie w stan spoczynku osiągając wiek emerytalny i zajdzie potrzeba powołania nowych zwierzchników.

W spekulacjach medialnych już od jakiegoś czasu ruszyła giełda nazwisk kandydatów do objęcia schedy po ustępujących kościelnych emerytach i przy tym rodzą się spekulacje, w którym kierunku pójdzie nasz Kościół.

Znawcy tematyki okołokościelnej już teraz spekulują, czy do głosu dojdą reformatorzy, czy lobby konserwatywne zdoła zachować stan rzeczy i skutecznie wyhamują zapędy tych, którzy chcieliby wprowadzić powiew świeżości w tej instytucji.

I tu rodzi się pytanie, czy w ogóle możliwe jest to, aby w naszym Kościele coś uległo zmianie, mając na uwadze to, że decyzje o dalszym kierunku tegoż będą decydować tylko ci, którzy zasiadają w tym szacownym gremium z racji tego, że należą do wąskiego grona wybrańców jako członkowie episkopatu, czyli decyzje będą podejmowali w swoim wąskim gronie.

Co prawda od stuleci lansowano zasadę, że Kościół nigdy nie będzie klubem dyskusyjnym, a sam charakter tej instytucji daleki jest od zasad demokratycznych, kiedy to większość ma głos decydujący w kwestii wyborów, to jednak warto by było zauważyć, że czasy się zmieniły, a wierni już nie są bezwolną masą bez prawa do zabierania głosu, to zdaje się być stosownym, aby w sprawach kościelnych decyzji mieli także prawo do wyrażania opinii.

Po raz kolejny warto zauważyć, że wszyscy wierni są Kościołem i jasko tacy mają prawo do zabierania głosu w istotnych sprawach jego dotyczących.

Co staje na przeszkodzie, aby to wierni w powszechnym głosowaniu mogli decydować o sprawach swoich parafii?

Marzy mi się czas, kiedy członków rad parafialnych mogliby desygnować wszyscy członkowie parafialnej wspólnoty, aby ich przedstawiciele byli rzeczywistymi reprezentantami ich troski.

Proboszczowie, delegowani przez biskupów miejsca także winni być objęci kadencyjnością i w określonym czasie poddawać się swoistym wotum zaufania w trakcie parafialnych kampanii.

To z pewnością miałoby dobry wpływ na ich zaangażowanie duszpasterskie i owocowałoby ich autentyczną gorliwością w kwestiach powierzonych ich pieczy wiernych.

Takim samym regułom winni podlegać także hierarchowie ubiegający się o znaczącą rolę w sprawach decydowania o kierunku rozwoju polskiego Kościoła.

Dotychczasowa praktyka tworzenia frakcji w Episkopacie i liczenie na to, że dzięki temu zdoła się przeforsować swoją wizję na przyszłość Kościoła, to tylko iluzja bo faktycznie nie daje poczucia powszechnego mandatu do piastowanie tej funkcji.

Biskupi kandydujący na funkcje kierownicze w tym gremium powinni przedstawić swój program i poddać się ocenie prowadząc swoistą kampanię zakończoną wyborami powszechnymi we wszystkich parafiach.

Zachowanie zasady kadencyjności dodatkowo mobilizowałoby kandydatów do troski o spełnienie przedwyborczych obietnic, co tylko byłoby powszechnym dobrem.

Poddanie się ocenie wszystkich wierzących tworzących społeczność tej instytucji dalece bardziej spełniałoby zasadę vox populi vox Dei, a to najprostsza droga do tego, aby budować autorytet odpowiedzialnego pasterza całej wspólnoty.

Wszyscy jesteśmy Kościołem bo Chrystus powołał go do istnienia mając na uwadze każdego, kto przez chrzest stał się jego ważną częścią.

Kryspin

wtorek, 26 marca 2024

 

Zmartwychwstanie drogą do odwagi nowego człowieka.

W mieście powiatowym żył i pracował znany powszechnie lekarz ginekolog. Pewnie był uznanym medykiem bo przez lata dorobił się ładnego domu, a i co roku zaliczał wczasy w egzotycznych miejscach, co nie było tak oczywistym w owych czasach.

Publiczną tajemnicą był fakt, że lekarz prowadząc prywatną praktykę medyczną często „pomagał” młodym kobietom, gdy te miały kłopoty z perspektywą niechcianego dziecka.

Ta powszechna wiedza postronnych skutkowała tym, że aktywiści pro live ( no może wtedy jeszcze mało znanego ruchu na rzecz obrony nienarodzonych) każdego pierwszego listopada zapalali przed jego posiadłością znicze, czym wywoływali niezadowolenie medyka.

Ten w formie rewanżu raz do roku kultywował zwyczaj odwiedzania miejscowej restauracji, gdzie zawsze zamawiał ten sam posiłek: kotlet schabowy z kapustą. Niby w tym nie było nic zdrożnego, ale on to czynił zawsze w Wielki Piątek.

Czas zakończył tę cichą wojnę obyczajową pomiędzy tymi za i przeciw, bo już umarł lekarz, a aktywiści posunęli się w latach na tyle, że ich głowy zaczęły najczęściej przenikać myśli o zdaniu sprawy ze swojego życia, gdy także i im przyjdzie doświadczyć tego ostatecznego przejścia.

W tym przypadku mieliśmy do czynienia z klasycznym przypadkiem reakcji i kontrreakcji i ani jedno ani drugie nie prowadziło do refleksji, czyli było przeciw skuteczne.

Kilka dni temu na łamach prasy ukazało się oświadczenie księży jednej z parafii, którzy wyrazili oburzenie postawą niektórych parafian, zwłaszcza młodych, którzy łamiąc 4 Przykazanie Kościelne oddawali się beztroskiej zabawie w okresie Wielkiego Postu czyniąc tym zgorszenie dla prawowiernych owieczek.

W tym przypadku także doszło do kontr reakcji na łamach mediów społecznościowych, w których internauci nie pozostawili suchej nitki na wielebnych i obdarzyli ich stekiem epitetów nie bardzo im przyjaznych.

Były przewodniczący Episkopatu, w trosce o należyte traktowanie każdego poczętego życia zapowiedział zaś marsz zwolenników nienarodzonych na drugą połowę kwietnia i trzeba spodziewać się, że i ten ruch spotka się z odzewem tych, którym z tym apelem jest nie po drodze.

Wracając do oświadczenia kapłanów ze wspomnianej wcześniej parafii warto zauważyć, że nie wszystkim duchownym on przypadł do gustu i dlatego jeden z nich (co prawda anonimowo) wyraził swoją dezaprobatę do takiego duszpasterskiego apelu, co także potwierdził miejscowy włodarz tłumacząc, że nie jesteśmy państwem wyznaniowym, a ludzie mają prawo do indywidualnego stanowiska, nawet jeżeli jest ono w skrajnej sprzeczności z doktryną Kościoła.

Może już dosyć tego rozpamiętywania spraw około postnych, bo od kilkunastu godzin przeżywamy czas Wielkanocnej tajemnicy i warto pochylić się nad przesłaniem samego Chrystusa, bo to On pokazał nam drogę przemiany od tragedii Wielkiego Piątku do triumfu wielkanocnego poranka.

Bóg wyznaczył kierunek przejścia z ludzkiego pojmowania świata do zwycięstwa Odwiecznego, który pokonując potęgę śmierci ukazał nam, że i my możemy takiej przemiany w sobie doświadczyć.

To prawdziwe zadanie dla Kościoła także i w sprawie ochrony życia nienarodzonych, ale nie osiągnie się tego celu na drodze konfrontacji z siłami mającymi zgoła odmienne zdanie.

Pewnie, że łatwiej zorganizować nawet najbardziej masowy marsz w imię szczytnego celu, ale to nie jest droga mogąca dotrzeć do indywidualnego człowieka.

Owoc Zmartwychwstania jaki nam pozostawił Chrystus jest dalece bardziej skutecznym, bo dotyka każdego z nas i każdemu ukazuje prawidłową drogę przemiany myślenia także i tym, które z natury powołane zostały do najważniejszej sprawy jaką jest cud narodzin nowego człowieka.

Ludzki strach, który może towarzyszyć młodej dziewczynie doświadczającej błogosławionego stanu, dzięki cudowi Zmartwychwstania nabiera nowej jakości i to powinni powtarzać ci, których Chrystus powołał na swoich pomocników.

Kryspin

wtorek, 19 marca 2024

 

Tydzień zawiedzionej nadziei

Jerozolima budziła się do życia po dopiero co przeżytych podniosłych chwilach, kiedy jej ulicami przemieszczał się korowód, którego bohaterem był uwielbiany przez miejscową biedotę niezwykły Nauczyciel z Nazaretu.

Pod jego nogi słano palmowy dywan, aby zamanifestować wdzięczność za jego dobroć i troskę o ich życie oraz swoiste podziękowanie, że dzięki niemu choć przez chwilę mogli się karmić nadzieją na lepszą przyszłość.

Minęło jednak zaledwie kilka godzin od tego triumfalnego przemarszu i świat wokół się zmienił.

Resztki rzucanych co dopiero palm gdzieś rozwiał jerozolimski wiatr, a zwolennicy Jezusa z Nazaretu odeszli do swojej codzienności i zajęli się swoim życiem.

Nadchodził czas Wielkiego Tygodnia, choć nikt go jeszcze tak nie nazwał zupełnie nie przeczuwając, że będzie czymś tak wyjątkowym, że odmieni wszystko, i to już na zawsze.

Teraz z perspektywy czasu może powinien on przybrać nazwę Tygodnia Zawiedzionych Nadziei, bo aż nadto przesiąkł rozczarowaniem, które stało się udziałem tego, który zawierzył ich zapewnieniom o bezgranicznym i silnym zawierzeniu.

Pierwszym z tych, którzy zawiedli stał się Judasz należący do najbliższych, nawet można użyć stwierdzenia zaufanych Jezusowi osób.

To on jak głoszą karty Ewangelii stał się fałszywym przyjacielem, który swoje zawiedzenie zamienił na garść srebrników i przyjął od jego wrogów propozycję zdrady swojego Mistrza.

Ten Apostoł z Kariothu był dodatkowo tragicznym w swojej decyzji, bo później widząc swój błąd nie zdobył się na żal i nie poprosił Nauczyciela o wybaczenie i samemu sobie wymierzając karę skończył swoje życie na wisielczym sznurze.

Nie tylko jednak on zawiódł w tym czasie, bo w jego zwątpienie wpisali się i inni.

Najpierw pozostali uczniowie gorączkowo chowający się przed strażnikami świątynnej straży, aż po rzeszę tych, którzy co dopiero śpiewali mu hosanna, a teraz zabrakło ich na dziedzińcu Piłata, kiedy ten rozpoczynał sąd nad Nauczycielem.

Co prawda trzeba zauważyć, że o „należyty” proces zadbali ci, którzy od dawna żyli poczuciem krzywdy jakiej niby doznali tracąc im przecież należną władzę nad duszami maluczkich.

Żyjąc przez lata permanentną nienawiścią do działania Mesjańskiego Króla teraz zadbali, by przed Namiestnikiem pojawili się starannie dobrani tylko ci, którymi mogli sterować i przez to zapewnić sobie werdykt, na którym im zależało.

Wystarczyło tylko posterować tłumem, ale w swojej zapiekłości zadbali także o pozory procesowej procedury, dodatkowo uzbrajając ją w swoistą komisję śledczą, w trakcie której podstawieni „świadkowie” dodatkowo przedstawiali „fakty” mające z jednej strony pogrążyć oskarżonego, a z drugiej dopełnić tego festiwalu nienawiści.

Tragiczne apogeum Wielkiego Piątku zdawało się kończyć burzliwość zmian i bohaterowie tych chwil udali się na spoczynek.

Piłat osuszył już swoje obmyte publicznie ręce i pewnie zasiadł do suto zastawionego stołu aby łechtać swoje podniebienie owocami południowych ogrodów.

Kajfasz i Annasz zaszyli się w swoich arcykapłańskich pałacach i pewnie nieco znużeni nadmiarem dopiero co doświadczonych przeżyć, udali się na spoczynek z nadzieją, że wreszcie będzie tak jak dotąd miało być.

Apostołowie zaszyci w ukryciu pielęgnowali pewnie swój żal, że skończył się ich sen o nowym królestwie wolnym od rzymskiego ucisku, i tylko On samotnie dopełniał woli Ojca uświęcając drzewo hańby, które od tego czasu miało się stać narzędziem nowego początku.

Jerozolima pogrążyła się w mroku kończącego się dnia i pewnie nikt nie był świadomy, że ten stan w historii czasu tak szybko ulegnie zmianie, bo przecież w cieniu utraconej nadziei trudno byłoby przewidzieć, że była to cisza przed niedzielnym triumfem tego, który ze swojej śmierci uczynił nowy początek zapisany przez historię jako Zmartwychwstanie.

Kryspin

środa, 13 marca 2024

 

Sakrament z taśmy

Druga połowa marca w tym roku wyznacza w Kościele kończący się czas Wielkiego Postu i już tylko dni dzielą nas od przeżywania tajemnicy Wielkanocnego cudu Zmartwychwstania.

W naszych świątyniach czas przyspieszył i mamy już za sobą większość duchowych ćwiczeń mających nas przygotować do godnego przeżywania największych tajemnic naszej wiary. Za nami ileś tam nabożeństw Gorzkich Żali, Dróg Krzyżowych, a w niektórych parafiach dodatkowo zrealizowano cykliczne wielkopostne rekolekcje, i to wszystko dla godnego spotkania ze Zmartwychwstałym.

Jednym z ostatnich ogniw przygotowujących nas do Wielkanocy będą z pewnością dni parafialnych spowiedzi, na które nasi duszpasterze corocznie zapraszają kapłanów z sąsiednich parafii, aby ci w prowizorycznych konfesjonałach sprawowali sakrament pojednania dla miejscowych owieczek.

wszystko to po to, aby wiernym umożliwić wypełnienie przykazania kościelnego mówiącego wprost, że każdy katolik winien chociażby raz do roku, w okresie wielkanocnym wyspowiadać się i komunię świętą z powagą przyjąć.

Ten obowiązujący nakaz wpisuje się także i w inne przykazanie kościelne mówiące o obowiązku nabożnego uczestnictwa we mszy świętej każdej niedzieli i w przypadku świąt nakazanych.

I tu rodzi mi się wątpliwość a może należało by powiedzieć zdziwienie.

Jeżeli mamy poważnie traktować sprawę naszego ostatecznego celu jakim jest zbawienie, to pozostawanie w stanie łaski uświęcającej (bez zmazy grzechu), to winno nas to obligować do stałej troski, aby takimi być nie tylko w krótkim okresie wielkanocnej mobilizacji.

Kiedy rozpoczynałem moją seminaryjną drogę nasi przełożeni zajmujący się sprawami duchowymi pouczali nas, że dbając o stan naszej duszy, winniśmy co najmniej raz w tygodniu zaliczać sakrament pojednania, a kapłana spowiednika traktować jak kierownika duchowego, kogoś na kształt trenera naszych wnętrz.

Jak więc się to ma dla zwyczajnych wiernych, czy ich wewnętrzny rozwój jest mniej ważny?

Życie w stanie łaski uświęcającej raz do roku to dziurawy durszlak nie dający gwarancji, chociażby w kwestii naszego niespodziewanego zejścia z tego świata, bo nikt przecież nie ma gwarancji, że Bóg może go powołać w najmniej oczekiwanym przez delikwenta momencie.

Inną sprawą, która wiąże się z takim sakramentem z taśmy jest z pewnością jakość przeżywania tegoż Bożego daru, kiedy często bez należytego przygotowania (konieczne warunki dobrej spowiedzi) doskakujemy do konfesjonału, odklepujemy wyuczone formułki, wyliczamy stale te same przewinienia i czekamy na odpukanie, zdawać by się mogło, najważniejszy element spowiedzi i już gotowe, zaliczony ceremoniał, ale czy miał coś wspólnego z sakramentem?

Zastanówmy się.

Gdyby przeciętny katolik spowiadał się raz w tygodniu, powiedzmy przed niedzielnym nabożeństwem?

Pewnie ze strony kapłanów padłaby odpowiedź, że to absurd, bo kolejka chętnych do sakramentu pojednania uniemożliwiłaby zmieścić w czasie jeszcze Eucharystię.

Pewnie w tym jest wiele racji, ale nie do końca.

W Kościele Polsko – Katolickim w trakcie każdej eucharystii, po spowiedzi powszechnej, celebrans dokonuje absolucji zbiorowej, aby uczestnikom nabożeństwa umożliwić pełne uczestnictwo we mszy.

Czy w Kościele katolickim nie mogłoby być podobnie?

Wojskowi kapelani z pewnością mogliby udzielić odpowiedzi na to pytanie i brzmiałaby ona: tak!

Co prawda kościelne przepisy dozwalają na absolucję generalną tylko w szczególnych przypadkach, ale to jasno dowodzi, że spowiedź indywidualna (na ucho) nie jest żadnym kanonem wiary, a tylko zwyczajowym nakazem mogącym ulec zmianie.

We mszy nabożnie uczestniczyć, mówi kościelny nakaz.

Spowiedź powszechna w randze sakramentu z pewnością byłaby przyczynkiem do tego, aby w niedzielnej liturgii większa liczba obecnych w pełni realizowała to polecenie.

Kryspin

środa, 6 marca 2024

 

Sakrament drugiej kategorii?

W naszej wierze są obszary powszechnie zrozumiałe, oraz te, które noszą znamiona tajemnic przekraczających ludzkie zrozumienie i to one są przez Kościół podawane jako sacrum przyjmowane w obszarze wiary.

Jedną z fundamentalnych tajemnic z pewnością jest dogmat dotyczący samej natury Boga, jedynego stwórcy wszech rzeczy, który będąc jednością w naszym rozumieniu, jednocześnie występujący w trzech osobach, co już przekracza możliwości percepcyjne ludzkiego umysłu.

Jeden Bóg w trzech osobach: Ojciec, Syn Boży i Duch Święty.

Świadomość Trójcy Świętej nie od razu była tak oczywistym dla wyznawców przyszłego chrześcijaństwa, bo jeszcze na kartach Starego Testamentu do wierzenia podanym było, że to Jahwe, Bóg Izraela jest jedynym stwórcą porządku wszechrzeczy i tym zaznaczano różnice dzielące Naród Wybrany od innych nacji wyznających wielobóstwo tłumaczące porządek świata wiary.

Dopiero Chrystus dokonał przełomu w świadomości wiary ówczesnych wyznawców informując ich, że to on jest posłanym przez Ojca, by jako Jego Syn dokonał misji odkupienia naszych win i przywrócił jedność z Odwiecznym zaburzoną pradawną winą człowieka, który na początku dziejów zerwał ze Stwórcą przez akt nieposłuszeństwa Jego woli.

Tenże sam Syn Boży pod koniec swojej ziemskiej misji niejako przedstawił swoim wyznawcom, że jest jeszcze jedna osoba w jedności z Ojcem, która będąc na równi z Nim tworzy tę tajemnicę, a mianowicie Duch Święty.

Rolę tej trzeciej osoby Boskiej objawił swoim uczniom w dzień określony przez Kościół jako Zesłanie Ducha Świętego.

Wagę tego wydarzenia podkreślili Ewangeliści opisując stan ducha Apostołów bezpośrednio przed tym wydarzeniem, opisując ich jako grupę wystraszonych dopiero co zaistniałymi tragicznymi zdarzeniami z Wielkiego Piątku i nie do końca rozumiejącymi tego, co dokonało się w dniu Zmartwychwstania.

Dopiero dzień Zesłania Ducha Świętego odmienił wszystko. Apostołowie przeżyli spektakularną przemianą i z przerażonych sierot stali się świadomymi świadkami nowo zaistniałej rzeczywistości.

Przestali się bać i stali się mocni wiarą będącą darem od Tego, którego dopiero co poznali za przyczyną Boskiego Syna.

Depozytem tamtego wydarzenia stał się Sakrament Bierzmowania, którym Kościół toruje drogę Duchowi Świętemu do serc wiernych, aby stał się darem umocnienia ich wiary.

W trakcie jednej z rozmów na temat koniecznych sakramentów z których powinni korzystać wierzący, uczestniczka tej dyskusji spytała wprost:

-”Czy Sakrament Bierzmowania jest konieczny na przykład do możliwości zawarcia sakramentalnego małżeństwa, bo proboszcz jej parafii stanowczo się domaga, aby on poprzedził zamiar zawarcia kościelnego ślubu?”

Odpowiem, że nie jest warunkiem koniecznym, tak samo jak nie wszyscy uczący się muszą kończyć edukację maturą, skąd inąd nazywaną świadectwem dojrzałości.

Pewnym jednak jest to, że bierzmowanie trochę popadło w zapomnienie i jest uznawane jako sakrament drugiej kategorii, niby ważny, ale tak do końca niepotrzebny.

Sakrament dojrzałości chrześcijańskiej to może brzmi i dumnie, ale jeżeli wprowadza się go po mniej lub bardziej udanych naukach w kościelnych ławkach, a uczestnikami tychże duchowych ćwiczeń są nastolatkowie dopiero co kończący podstawówkę, to trudno od nich oczekiwać, że świadomie będą chcieli korzystać z darów, które im zamierza ofiarować Trzecia Osoba Boska.

Może warto by było nieco przesunąć ramy czasowe udzielania tego sakramentu i połączyć go z kończeniem edukacji na poziomie szkoły średniej.

Maturzyści z pietyzmem celebrują kolejne rocznice ukończenia swojej szkoły.

Kościół także wpisuje się w  ten trend polecając chociażby odnawianie przyrzeczeń ślubnych przy okazji kolejnych rocznic.

Może warto by było ten zwyczaj wprowadzić także w przypadku bierzmowania i o roli Ducha Świętego w naszym dojrzałym życiu mówić nie tylko przy okazji corocznych Zielonych Świąt?

Kryspin

środa, 28 lutego 2024

 

Biblia to nie tylko książka jakich wiele.

Dla nikogo nie jest zaskoczeniem, że spośród najpopularniejszych książek na świecie to Biblia dzierży palmę pierwszeństwa będąc od stuleci dziełem tłumaczonym na wszystkie języki świata, by obecnie osiągać milionowe nakłady przy każdorazowym wznowieniu.

Do pełni obrazu niezwykłości tej księgi warto uświadomić sobie, że stała się ona swoistą busolą wskazującą kierunki wiary dla trzech największych monoteistycznych religii: judaizmu, chrześcijaństwa oraz islamu, bo wszystkie te wyznania dzielą się bohaterami biblijnych kart (przynajmniej tych ze Starego Testamentu), których wspólnie uznają jako ważnych pośredników pomiędzy sprawami doczesności, a wiecznością w cieniu boskiego Ojca.

Biblia jest jedyną w swoim rodzaju księgą, która powstawała na przestrzeni tysiąca lat i to w okresie nam bardzo odległym, do tego wszystkiego była spisana dla ludzi żyjących grubo ponad 3000 lat przed nami i dodatkowo żyjących w innej strefie kulturalnej, cywilizacji wschodu bardzo odbiegającej naszym wyobrażeniom związanym z rzeczywistością.

Judaizm i islam od samego początku odbierał prawdy w niej zawarte jako teologiczne przesłanie obrazujące wiernym istotę boskiego planu zbawienia i dlatego wierni animowani przez znawców tych religii przyjmowali je bez dozy ludzkiego krytycyzmu.

Inaczej sprawa się miała i ma nadal w kulturze zachodu owładniętej chęcią pragmatyzmu podpieranego coraz to nowymi zdobyczami wiedzy na temat świata i może dlatego wiele fragmentów Biblii napotyka się z krytycznym odbiorem.

Niedawno było mi dane spotkać się właśnie z takim stanowiskiem, kiedy jeden z uczestników naszego nieformalnego spotkania otwarcie wyznał, że jest osobą niewierzącą i na poparcie swojego poglądu odwołał się do Pisma Świętego, które owsem kiedyś poznał nawet w miarę, ale trudno mu było czerpać z niej inspirację dla swojej niegdyś tlącej się jeszcze wiary.

-”Trudno mi zaakceptować niektóre biblijne przekazy, jak chociażby kwestię początku ludzkiej historii, która miałaby się zadziać od naszych prarodziców: Adama i Ewy w raju, gdzie dodatkowo za jej przyczyną na świat rozlało się zło.

Także i inne sprawy, kiedy autorzy opisują krwawe rozprawy Narodu Wybranego torującemu sobie drogę do wielkości mordując hurtowo swoich sąsiadów, a Bóg opiekun ich poczynań jeszcze błogosławił tym ekscesom.

To tylko nieliczne przykłady faktów, które utwierdzają mnie w mojej decyzji, iż to wszystko nie trzyma się kupy i szkoda czasu na pielęgnowanie jakichś mrzonek o życiu po...”

To prawda, że Biblia może być drogowskazem wiary, ale także może być najbardziej niebezpiecznym narzędziem prowadzącym do gruntowania w sobie zgoła odmiennych przekonań.

W trakcie naszej dysputy na temat Biblii zadałem mojemu rozmówcy pytanie:

-Co by ci dała lektura dzieł Homera, kiedy czytałbyś je w oryginale nie znając ani słowa w jego ojczystym języku?

Czy nie doszedłbyś do frustrującego wniosku, że taka lektura nie ma sensu?

I tu dochodzimy do konkluzji tłumaczącej „niebezpieczeństwa” lektury Biblii bez gruntownej wiedzy egzegetycznej, bez której trudno nam zrozumieć wiele fragmentów z tej księgi.

Owszem, Kościół naucza nas, że Pismo Święte jest fundamentem tradycji naszej wiary, ale to tylko pusty slogan, kiedy dla przeciętnego wierzącego zawiera tak dużo niezrozumienia w sobie.

Niedzielne spotkania z fragmentami Starego testamentu także nie załatwiają sprawy, kiedy w homilii kaznodzieja pomija ten aspekt egzegetycznej analizy jako coś zbyt trudnego w zrozumieniu.

Jedynym rozwiązaniem mogącym rozjaśnić te mroki niezrozumienia wydają się być spotkanie z Biblią w trakcie solidnych katechez, ale tu trzeba solidarnego wysiłku obu stron: dobrze przygotowanego katechety znającego meandry egzegetycznej teologii, a z drugiej strony woli odbiorców tych prawd.

To jedyny sposób, abyśmy rozwijając swój intelekt w wiedzy powszechnej, nie pozostali karłami w kwestii teologii Bożego zamysłu, który zawiera w sobie biblijny, niekiedy trudny w ludzkim rozumieniu przekaz.

Kryspin

środa, 21 lutego 2024

 

Edukacyjny węzeł gordyjski z religią w szkole

Kończy się miodowy czas nowego rządu i coraz bardziej widać, że dzierżenie władzy w szerokiej koalicji to nie taka łatwa sprawa.

Nie wszystko układa się po myśli Premiera, który raz po raz przeżywa ból głowy, bo choć wiele z zapowiedzi udało się zrealizować, to jednak nie do końca jawi się obraz sukcesu.

Naprawa praworządności idzie póki co jak po grudzie, a minister tego resortu co chwilę musi się zastanawiać na poszukiwaniem odpowiednich ustaw potrzebnych do zrealizowania swoich marzeń, do tego rolnicy nie wiedzieć czemu stawiają opór w kwestiach unijnych dyrektyw, a nasze państwo zobowiązało się być lojalnym członkiem tego tworu i musi lawirować, aby i wilk był syty i owca pozostała przy życiu.

Problemy pojawiają się także w resorcie edukacji, choć nauczyciele dostali obiecane profity i powinno być po sprawie, a jednak nie jest.

Nowa Minister (Ministra) tego resortu co prawda z determinacją walca zapowiada zmiany w nauczaniu z uwzględnieniem interesów uczniowskich, w czym powinny pomóc zamiary ograniczenia minimum programowego (skrócenie i weryfikacja listy lektur) i odejście od obowiązkowych zadań domowych, to jednak pozostaje zgryz związany z lekcjami religii w szkołach i w perspektywie z zupełną ich eliminacją z programu szkolnego, ale tu pojawia się problem związany z samym szefem rządu, który póki co nabrał wody w usta i milczy ze swoimi decyzjami.

Dodatkowo na horyzoncie majaczą buńczuczne głosy sprzeciwu artykułowane przez niektórych hierarchów mówiących wprost, że to oni będą decydować o tym ile lekcji religii będzie w szkołach i kropka.

Niewątpliwie wprowadzenie katechizacji do szkół na mocy porozumienia konkordatowego Kościół uznał za zdobycz należną wierzącym, zwłaszcza, że wpisywała się w filozofię należnego przywileju, ale należy sobie odpowiedzieć czy ta zdobycz przełożyła się na zysk dla oczekiwanego końcowego efektu?

Napisała do mnie w tej sprawie pewna starsza czytelniczka i wyraziła swoją opinię na ten temat:

-”Jestem z pokolenia, które religijną edukację odbywało w przykościelnych salkach i pamiętam jak bardzo przeżywaliśmy każde takie zajęcia mając świadomość, że tylko tam możemy pogłębiać swoją wiedzę o Bogu, kiedy wokoło epatowano społeczeństwo ideami dalekimi od tego, czym karmił nas Kościół.

Teraz z przygnębieniem słucham słów mojego wnuka, już prawie dorosłego człowieka (Jest w klasie maturalnej), kiedy mówi o tym, że tylko garstka z jego rówieśników poważnie traktuje lekcje religii w ich szkole, a większość tych nie chodzących na te zajęcia otwarcie mówi o tym, że nie zamierzają w przyszłości studiować teologii, więc nie czują potrzeby słuchania bajdurzenia jakiegoś nawiedzonego klechy.

Młodzież jest teraz bardzo krytyczna i swój sprzeciw wyraża nie tylko w kwestiach religii, ale otwarcie krytykują także bezsensowny w ich mniemaniu program i z innych przedmiotów.

-Nie będę lekarzem więc po co mi wkuwać jakieś regułki z chemii czy biologii, kiedy zamierzam studiować filologię polską- stwierdziła jedna z jego koleżanek.

I tu jest problem.

Młodzi ludzie odbierają religię w szkole jako jeden z przedmiotów, którego z różnych powodów wcale nie muszą akceptować.”

Religijna edukacja w szkole to osiągnięcie wynikające z ustaleń konkordatowych, ale czy aby nie okazało się to swoiste kukułcze jajo, które do gniazda Kościoła trafiło w jego wyniku?

Może należałoby się zastanowić, czy ten eksperyment nie przyniósł więcej strat niż korzyści?

A jeżeli tak, to może warto by było uczynić krok wstecz i powrócić do tego, co przez dziesięciolecia było autentyczną siłą.

Religia przy kościelnych zaułkach wcale nie musi być porażką, bo wtedy udziela się dzieciakom ta niezwykłość bliskości z Bogiem, który jest tuż obok nich.

Kryspin

środa, 14 lutego 2024

 

Jednostka budżetowa jak każda inna.

Proboszcz Kozioł z kultowego serialu „Ranczo” zdecydował się na ujawnienie parafialnego budżetu i na drzwiach kościoła zawiesił informacje na temat przychodów i rocznych wydatków podległej mu wspólnoty, czym według niektórych współpracowników naraził się na niezręczność.

Parafianie odebrali to zgoła inaczej i sprowokowani do refleksji zdecydowali o tym, że to trpochę wstyd z ich strony postanawiając, iż powinni z większą troską potraktować swoje powinności względem kościelnego budżetu deklarując zwiększenie ofiar na niedzielną tacę.

To jednak tylko wizja autorów serialowej sagi, bo kościelna codzienność jest zgoła inna, daleka od prostej przejrzystości, a szkoda.

Może więc warto odwołać się do kolejnego przykładu, choć i ten póki co jest także tworem przemyśleń literackich.

Ksiądz Piotr, jeden z bohaterów „Zatroskanej koloratki” w wywiadzie udzielonym dziennikarce przybliża jej kwestie finansowe podległej mu wspólnoty.

Zanim jednak przytoczył niuanse parafialnych rozliczeń, poinformował ją, że bycie proboszczem to tylko kadencyjny epizod w jego kapłańskiej posłudze i po zakończeniu z góry ustalonego czasu ktoś inny będzie zarządzał owieczkami z jego parafialnego stada, i to była normalność.

-”Każda parafia jest jednostką budżetową, gdzie proboszcz i pozostali pracownicy zaangażowani w duszpasterstwo ( kościelny, organista oraz katecheci) mają stałe wynagrodzenie wypłacane z kurialnej kasy.”

Kościelna centrala zapewnia także środki na bieżące potrzebne remonty, a także na działalność charytatywną dla biedniejszych wiernych, organizuje częściowo środki na jadłodajnię i parafialną noclegownię( nieocenioną pomocą służą nam także okoliczni rolnicy i właściciele zaprzyjaźnionych hurtowni spożywczych dzielący się z nami swoimi darami w naturze).

Kurialny budżet zapewnia także pieniądze na stypendia dla potrzebującej młodzieży.”

-” Skąd na to środki, zważywszy na to, że księża nie zbierają pieniędzy w trakcie kościelnych nabożeństw, a i sakramentalna posługa jest także darmowa”-zapytała dziennikarka

-”Tak, nie godzi się brać opłat za sakramenty, bo to Boży dar, a księża są tylko pośrednikami w szafowaniu tych łask, a co do pieniędzy, to każdy z parafian dobrowolnie deklaruje comiesięczną daninę uzależnioną od swoich dochodów (od 5-10%) i wpłaca ją na konto parafii, a te środki w całości odprowadzane są do kurialnej kasy.

Ci zaś z naszych wiernych, którzy sami są w niedostatku swoje parafialne zobowiązania realizują poprzez darmową pracę na rzecz innych.( panie pracują przy przygotowaniu posiłków, panowie wykonują drobne prace remontowe przy kościele i dbają o otoczenie)

W ten sposób niektóre, biedniejsze parafie są dofinansowywane z kościelnego budżetu, a bogatsze dzielą się z nimi potrzebnymi tamtym środkami.”

-”Ale przy wejściu do kościoła ustawione są skarbony”-zauważyła dziennikarka.

-”Tak są tam skarbony na drobne datki, które tam wrzucają dzieci po niedzielnych nabożeństwach.

To forma nauki dzielenia się z innymi, a gromadzone tam środki przeznaczamy na letni wypoczynek dla maluchów, którym mniej zamożni rodzice nie mogliby takiego wypoczynku zafundować.”

I znowu trzeba by ze smutkiem stwierdzić, że to tylko literacka wizja, ale przecież tak niewiele potrzeba, aby rojenia autora „Zatroskanej koloratki” mogłyby się zmaterializować.

Przecież potrzeba tak niewiele, albo jednak dożo dobrej woli i odwagi ze strony kościelnych włodarzy, aby nie bać się zmian.

W Kościele potrzeba woli transparentności, która rodzi przejrzystość w tak zdawałoby się fundamentalnych sprawach jakimi są między innymi finanse.

Otwartość na pełną informację w kwestii kasy nie wiąże się z zagrożeniem, a może być szansą na obalenie mitów o bogactwie i wytrąceniem argumentów tym, którzy uważają, że niemówienie o tych sprawach musi mieć być podszyte jakimś drugim dnem.

Kryspin

środa, 7 lutego 2024

 

Finanse Kościoła

W jednej ze stacji komercyjnych odbyła się ostatnio debata na temat kondycji finansowej Kościoła w Polsce.

Dwaj zaproszeni specjaliści podzielili się uwagami na temat kasy kościelnego poletka i zgodnie stwierdzili, że trudno jednoznacznie zawyrokować czy ta instytucja jest tak majętna jak to powszechnie się uważa.

-”W kościelnej rzeczywistości mamy wspólnoty zasobne finansowo i są to najczęściej parafie duże, miejskie, ale na drugim biegunie dalece niedomagające małe parafie wiejskie, w których często przeważają biedni emeryci, kiedy młodzi przenieśli się do większych ośrodków i tam realizują swoje marzenia o dobrobycie...”- zauważył pierwszy dyskutantów.

Drugi z zaproszonych dołożył do jego wypowiedzi jeszcze aspekt laicyzacji, która ma także istotny wpływ na dochody kościelnych włodarzy.

I to było na tyle, można by podsumować tę dyskusję, która ni jak nie przybliżyła słuchaczom wiedzy na temat kasy w Kościele.

No może jeszcze należałoby wspomnieć, że obaj podzielili pogląd, iż wiernym nie podoba się nadmierny fiskalizm, który proboszczowie niektórych parafii uczynili sposobem na zdobywanie środków potrzebnych im na bieżącą działalność podległych im wspólnot.

Przyznam, że po tej pond półgodzinnej dyskusji nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż zaproszeni do programu dyskutanci bardzo oszczędnie dzielili się swoimi spostrzeżeniami, jakby bali dotknąć się problemu, o choćby delikatnych sugestiach mogących uzdrowić te niezręczności, tego nie wspominając.

Jednego im jednak nie można odmówić, bo obaj wpisali się w swoistą zmowę milczenia, którą także od wieków stosuje Kościół pytany o kasę.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że ta instytucja mająca w swoim DNA hierarchiczną podległość poszczególnych ogniw, jest w rzeczywistości tworem zakorzenionym w mentalności feudalnego podporządkowania oplecionego ideą monarchii absolutnej z dworem mieszczącym się w watykańskiej centrali i nikomu nie powinno nawet przemknąć przez myśl, aby dociekać o finansowanie tego tworu.

Taka filozofia przyświeca na każdym szczeblu Kościoła, od małej, wiejskiej parafii poprzez kurialne zakamarki aż po dykasterie rzymskiej centrali.

Pewnie, że można i tak, ale mamy XXI wiek i świat poszedł daleko od tamtego czasu i wierni też już nie są taką bezrefleksyjną masą, a na dodatek chcieli by wiedzieć więcej, zważywszy, że dotyczy to ich ciężko zarabianych pieniędzy i zwyczajnie chcieliby mieć przejrzystość, kiedy przychodzi się im nimi dzielić.

Kościół polski przez ostatnie lata przyzwyczaił się do tego, że nie tylko wyciąga rękę po coniedzielną tacę, ale nie gardził także sowitymi dotacjami na swoją rzecz, które corocznie zasilały jego budżet, no i na koniec te pensje dla katechetów w sutannach (i nie tylko), to grosz nie do pogardzenia.

Lata dziewięćdziesiąte minionego wieku były szokiem dla wielu przedsiębiorstw. Dawny układ opieki państwa chroniący nieudaczników przed bankructwem przestał obowiązywać i ci, którzy nie zdobyli się na otwartość nieuchronnych reform, zwyczajnie popłynęli, nie ma ich już.

Dla Kościoła ten ostatni dzwonek na reformę, także obejmującą jego finanse, właśnie teraz wybrzmiewa i jest on swoistym mementum dla niego.

Idą trudne czasy, kiedy państwo może zakręci kurek dotacyjnego wsparcia, a postępująca laicyzacja skutecznie uszczupli coniedzielną tacę, a i z pozostałych źródełek ofiary będą coraz skromniejsze, to musi obudzić wolę zmian.

Paradoksalnie uważam, że nadchodzące lata mogą być jednak szansą dla polskiego Kościoła, jeżeli nie prześpi tego czasu.

Przejrzystość finansowa to pierwszy krok i szansa na nowy początek dla tej instytucji.

O pozostałych krokach pozwolę sobie powiedzieć za tydzień, kiedy przedstawię skromne sugestie Księdza w cywilu.

Kryspin

środa, 31 stycznia 2024

 

Samarytanin

Pewien człowiek w drodze do Jerozolimy został napadnięty przez złych ludzi, którzy zadali mu rany i na wpół żywego zostawili przy drodze...

Pewnie wszyscy znamy zakończenie tej historii i cieszymy się szczęściem tego nieboraka, że pomógł mu wrażliwy człowiek z Samarii, kiedy wcześniej przechodzący kapłan i lewita pozostali obojętni na jego niedolę.

Ciągle w pamięci mam list przesłany mi przez kobietę, która była świeżo po odbytej aborcji.

Zabiegu dokonała w Czechach, bo tam był łatwiejszy dostęp do tego medycznego świadczenia, a poza tym bała się pytań ze strony najbliższych i potencjalnego potępienia swojej decyzji.

To miało być jej pierwsze i do tego nieplanowane dziecko, bo przecież burzyło jej marzenia o co dopiero zapoczątkowanej karierze w międzynarodowej firmie, a poza tym była singlem bez widoków na poważny związek.

Pozostała sama przy podejmowaniu tej decyzji i teraz, kiedy już wszystko się dokonało, popadła w przygnębienie, które jak czytała towarzyszy większości kobiet decydujących się na tak drastyczne rozwiązanie.

-„Gdybym mogła cofnąć czas, nigdy bym się nie zdecydowała na postawienie na szali kariery ponad życie tego maleństwa, któremu odebrałam możliwość uśmiechu i radości oglądania słońca i już do końca moich dni będę jak umarła”- zakończyła swoją historię, a ja jeszcze długo nie mogłem powrócić do codziennego spokoju.

Kobieta decydująca się na tak drastyczne rozwiązanie, jakim jest aborcja, musi się czuć strasznie poobijana przez los i pozostawiona samej sobie, jak ten nieborak z jerozolimskich przedmieść.

Nawet pomijając winę tych, którzy zadali mu cierpienie, przeraża bezduszność tych, którzy pojawili się na jego drodze później. Kapłan i lewita, dwaj przedstawiciele awangardy ówczesnego społeczeństwa nie zrobili nic, aby zaradzić jego niedoli.

W naszym Sejmie pojawił się obywatelski wniosek w sprawie możliwości dokonania aborcji bez podawania przyczyny do 12 tygodnia ciąży i rozgorzała dyskusja zwolenników tego rozwiązania z przedstawicielami środowisk niosących na sztandarach ideę ochrony każdego poczętego życia.

Przyznam, że trudno mi nie odnieść wrażenia, iż w deklaracjach obydwu stron toczącego się sporu wszyscy wpisują się w obraz z przypowieści o miłosiernym Samarytaninie i to w jej początkowym fragmencie.

Kapłan, to personifikacja przedstawicieli popieranych przez kościelne lobby opowiadające się za restrykcyjnym prawem ograniczającym możliwość aborcji, a na drugim biegunie lewita-wybraniec narodu z sejmowej ławy, który obserwując słupki poparcia będzie głosował za tym, czego oczekują jego wyborcy.

Kapłan i lewita nic nie zrobili wobec tego z czym musiał się mierzyć ten poobijany podróżny i przyznam, iż odnoszę wrażenie że ci współcześni przedstawiciele, chlubiący się dzierżeniem moralnego autorytetu, są bierni wobec samotności kobiet stojących przed trudnym wyborem urodzenia czy pozbycia się poczętego dziecka.

Dlaczego w Sejmie nie toczy się dyskusja na temat rozwiązań przyjaznych macierzyństwu i psychologicznej opieki dla kobiet czujących osamotnienie w swojej decyzji?

Co robi dla nich Kościół, bo przecież dla wielu z nich jest nadal punktem odniesienia w sprawach sumienia, ale nawet najbardziej okrągłe słowa nie zastąpią praktycznego działania wsparcia.

A może jedni i drudzy czują się zwolnieni z obowiązku pomocy bo przecież przy ich zaniedbaniach zawsze się przecież znajdzie jakiś Samarytanin?

Może więc to jedyna szansa dla kobiet przygnębionych samotnością decyzji, dlatego my wszyscy winniśmy naszą wrażliwością na ich nieme wołanie być zawsze gotowymi do ludzkiego odruchu wsparcia jak ten cudzoziemiec z przypowieści.

Kryspin

wtorek, 23 stycznia 2024

 

Krytyka z troską to szansa na refleksję.

Przyznam, że odebrałem z niesmakiem zachowanie hierarchy krakowskiego, który ostentacyjnie odmówił udziału w pożegnaniu zmarłego księdza Isakowicza - Zalewskiego, kapłana, który przez cały okres swojej duszpasterskiej posługi zawsze kierował się troską o skrzywdzonych i nigdy nie splamił się kunktatorskim milczeniem, kiedy otwarcie należało piętnować zło, nawet wtedy, kiedy przyszło mu zabierać głos w sprawach dotyczących gorszących historii z kapłańskiego poletka.

Swoją drogą zastanawiam się jak trzeba być człowiekiem małego formatu, aby tak publicznie manifestować swoje animozje wobec człowieka powszechnie szanowanego przez tłumy towarzyszące mu w ostatniej drodze.

A może nie powinienem się dziwić temu, że w Kościele jest już coraz mniej ludzi dużego formatu, a zamiast nich coraz większe grono tych, którzy pielęgnując swoje małości systematycznie oddalają się od tego, aby zasługiwać na miano duszpasterzy.

Zachowując skalę, sam ostatnio doświadczyłem przykrości skarlenia jakim wykazał się ksiądz proboszcz parafii, w której od lat zamieszkuję.

Chodzi o odwiedziny duszpasterskie jakie odbyły się na moim osiedlu, gdzie wszyscy żyjemy w dobrosąsiedzkich relacjach. Spośród mieszkańców naszej małej wspólnoty na przyjęcie księdza corocznie decyduje się tylko około 1/3, gdy pozostali zachowują daleką powściągliwość co do tych kontaktów i systematycznie rezygnują z tych spotkań.

Pomimo wyboistych relacji łączących mnie z tą instytucją, co jest zrozumiałym, kiedy od lat jestem księdzem w cywilu, z należytą powagą przygotowałem się do kolędy licząc na to, że będzie mi dane zamienić choćby kilka słów z wielebnym.

Krzyż, kropidło, zapalona świeca i koperta z ofiarą na potrzeby parafii długo czekały na białym obrusie, a ja odświętnie ubrany do późnych godzin wieczornych łudziłem się, że spotkanie dojdzie do skutku, tym bardziej, że zaprzyjaźniona z nami i wielebnym sąsiadka uprzedziła duchownego o naszej gotowości do jego wizyty.

No i wszystko jasne.

Jakiś czas temu, kiedy spotkałem się z zaprzyjaźnionym kapłanem, moim dawnym kolegą z seminarium, dowiedziałem się, że miejscowym hierarchom nie podobają się moje książki i wydali zakaz ich czytania swoim podwładnym. Trochę to dziwne, że przełożeni obłożyli nieformalnym indeksem to, z czym i tak wielu czytelników mogło się zapoznać i jakoś nikogo nie zgorszyłem treściami tam zawartymi, ale cóż, osąd wydali ci, którzy wcale nie znali treści, bo uznali, że trzeba dmuchać na zimno.

Dodatkowo nagrabiłem sobie tym, że ośmielam się na łamach prasy zabierać głos w sprawach okołokościelnych, a owieczki przecież winny przyjmować tylko treści podawane im chociażby w coniedzielnej papce, którą serwują im ich pasterze publikując cykliczne wypociny w formie ogólnie niestrawnych listów duszpasterskich, w których próżno szukać niewygodnych treści, o ciemnych sprawach dotyczących ich kapłanów już nie wspominając.

Pewnie że można i tak, ale w dobie internetu i powszechności w dostępie do informacji, trudno taić prawdy niewygodne, bo okres bezrefleksyjnej wiary już dawno przeszedł do historii.

I tak na koniec mam serdeczny apel do Waszej Ekscelencji, dostojny Księże Prymasie.

Wiem, że nie są Ci obce wypowiedzi „Księdza w cywilu” i licząc na Twoją inteligencję żywię nadzieję, że nie znajdujesz w nich wrogich treści, bo ich zwyczajnie tam nie ma, więc może warto zdjąć zakaz, aby poza tysiącami cotygodniowych czytelników tych felietonów, mogli bez obawy o łamanie odgórnego zakazu, zapoznawać się z nimi także ci, którzy będąc na pierwszej linii duszpasterskiego frontu mogliby dyskretnie korzystać z moich sugestii.

Obecny Kościół ma aż nadto wrogów, którzy nieustannie kibicują jego trudnościom, więc może warto być otwartym na głos życzliwy choć może i niekiedy krytyczny, ale zawsze szczery i pełen troski o jego przyszłe dobro.

Kryspin

środa, 17 stycznia 2024

 

Czy jest nam potrzebna edukacja religijna?

Kiedy zapoznaję się listami od czytelników „Księdza w cywilu”, to po wielokroć odnoszę wrażenie, że swoimi spostrzeżeniami dzielą się ze mną najczęściej ludzie nie posiadający fundamentalnej wiedzy w tematach, o którym się wypowiadają. Nie jest to broń boże zarzut z mojej strony, bo każdy zna się na tym, co zgłębił w wyniku długich lat edukacji i to trzeba szanować, ale swego rodzaju frustracji doświadczam, kiedy może i pasjonat literatury fantazy posiłkując się „rewelacjami” autorów pokroju Dana Browna (autora którego cenię z warsztat literacki) zabierają głos w sprawach będących domeną teologów i biblijnych egzegetów.

Do klasyki krytycznych analiz z zakresu tekstów biblijnych należą dociekania amatorów sensacji w kwestiach naszych prarodziców Adama i Ewy oraz ich dzieci, które de facto z braku innych możliwości skazane były na stosunki kazirodcze.

Inne „rewelacje” często podnoszone w zadawanych mi pytaniach dotyczą chociażby kwestii rodzeństwa Chrystusa, syna Niepokalanej, która ponoć swoje macierzyństwo zakończyła na narodzinach Mesjasza?

Do osobnej grupy należą pytania pasjonatów poletka historycznego, kiedy to osoby najczęściej będące na obrzeżach kościelnych spraw, krytycznie odnoszą się do kwestii legitymacji tej instytucji do bycia moralnym guru dla ponad miliarda wyznawców, kiedy przez wieki wcale nie świecił przykładem rządząc twardą, aby nie powiedzieć okrutną ręką bez cienia miłości, którą mając na sztandarach, jednocześnie niósł trwogę i bezprawie wśród tych, którym nie było po drodze z siewcami nowego porządku.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć „kwiatki” najnowszej odsłony, którymi z pewnością są kolejne skandale ludzi ze świecznika watykańskiej centrali i hierarchów z kolejnych popapranych brudem moralnego upadku diecezji, to rodzi się nam gotowy przepis na prokuratorską pełną oskarżeń przemowę, której tak chętnie używają kolejni rozczarowani.

Nie mam zamiaru być apologetą broniącym ciemnych spraw, którymi Kościół jest targany przez wieki, ale pragnę zauważyć, że jego historia jest wprost tożsama z tym co dotyczy dziejów świata także w aspekcie cywilnym i nic na to nie poradzimy, ale warto zauważyć, że religia to nie tylko kwestia instytucji, ale wiary w Tego, który jest ponad tym wszystkim.

-”Mój 14 letni syn oznajmił nam, że kończy swój udział w religijnej edukacji, bo z mitami zapoznał się już na lekcjach historii i języka polskiego, więc nie musi tracić czasu na wypociny kościelnych edukatorów w tych kwestiach, więc szanując jego decyzję zgodziliśmy się na jego zdanie, a jeżeli kiedyś zmieni zdanie to sam się podszkoli w tych sprawach”- to fragment listu mamy nastolatka, która uważa, że syn ma prawo do takiej decyzji.

Jednocześnie kobieta nie zakłada, aby ten mógł swoją dezaprobatę wyrazić wobec innych przedmiotów szkolnej edukacji, których on może nie za bardzo lubić, bo edukacja wymaga obowiązku poznawczego, nawet z przedmiotów, które w przyszłości młodemu się na nic nie przydadzą.

-”Przed laty zapisałem córkę na lekcje gry w tenisa mając nadzieję, że będzie drugą Światek, ale po latach okazało się, że setki godzin ciężkiej pracy i pieniędzy z naszej strony nie wystarczą, kiedy nie będzie talentu i determinacji z jej strony. W trakcie tych lat moja pociecha wielokrotnie starała się studzić nasz zapał i zrezygnować z naszych i jej marzeń, ale wtedy mówiliśmy jej, że to nic złego, jeżeli nawet nie osiągnie spektakularnego sukcesu, ale liczy się upór w dążeniu do celu. Teraz po latach widzę, że warto było jej i naszego poświęcenia, bo wyrosła na odpowiedzialnego człowieka, choć tenis obecnie jest tylko dodatkiem do rzeczywistości, którą pokonuje przełamując swoje zniechęcenia, kiedy nie wszystko układa się po jej myśli.”

Wielu młodych ludzi podejmuje decyzje o zaniechaniu religijnej edukacji i wcale nie trzeba się dziwić ich buntowi, ale może wtedy rodzice w trosce o ich późniejsze odpowiedzialne wybory nie powinni kibicować ich emocjonalnemu lenistwu, bo ona nie ogranicza się tylko do kwestii poznawczej, ale otwiera drzwi do zrozumienia czegoś szerszego, co niesie w sobie odpowiedzi na pytania o sens naszego życia. Także ich dojrzałości w kwestii zawierzenia Temu, który jest celem każdego człowieka.

Kryspin

środa, 10 stycznia 2024

 

Duszpasterskie odwiedziny czy wizyta teściowej?

Odwiedziny duszpasterskie potocznie nazywane kolędą to aktualny temat aktywności księży po Nowym Roku i w większości odbywają się z zachowaniem atmosfery kurtuazyjnej aprobaty ze strony odwiedzanych rodzin, ale nie zawsze.

W ogólnopolskim portalu internetowym ukazał się ostatnio wywiad z jedną z parafianek, która podsumowując dopiero co odbytą wizytę księdza w jej domu, stwierdziła, że być może to ostatnia kolęda w jej rodzinnych pieleszach. Argumentując swoją decyzję powołała się na stres swojej pociechy, która odwiedziny księdza w ich domu odebrała w sposób bardzo stresogenny i jeszcze długo po zakończeniu tego spotkania nie mogła dojść do siebie.

Z lapidarnej relacji tej kobiety trudno wyciągnąć wniosek, co było przyczyną takiego stresu u jej dziecka, bo nie pogłębiła wiedzy czytelników chociażby dlaczego te odwiedziny były tak nieprzyjemne, ale można się domyślić, że u źródła tej niezręcznej sytuacji mógł być fakt, że domownicy mają luźny kontakt z Kościołem, a maluch z księdzem miał do czynienia tylko na lekcjach religii i tylko z tego kojarzył przybysza w sutannie, kiedy rodzice swoje życie wiary z kościoła już dawno porzucili na rzecz niedzielnych odwiedzin w galeriach handlowych, bądź wypadach na łono natury, bo przecież niedziela winna służyć do ładowania akumulatorów po ciężkim tygodniu pracy.

Odwiedziny duszpasterskie to swoisty papierek lakmusowy weryfikujący obie strony takiego spotkania.

Po jednej stronie stają przedstawiciele kościelnego laikatu ze swoimi problemami codzienności, kiedy to nie zawsze mogą się chwalić religijną gorliwością, a po drugiej stronie pojawiają się u nich księża będący przedstawicielami kierownictwa lokalnej wspólnoty wierzących i to może rodzić niezręczność sytuacji, do której obie strony mogą prowadzić.

-”Często w trakcie kolędy spotykam się z zabawnymi pytaniami co do mojej osoby”- podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami jeden z kapłanów przytaczający niezręczność początkowej rozmowy przy tej okazji

-”Ksiądz chyba nowy w naszej parafii, bo do tej pory nie mieliśmy okazji się poznać?-Tak zaczęła

ze mną rozmowę jedna z parafianek usiłując być przy tym miła.”

-”Rzeczywiście jestem świeżynką w tej wspólnocie, bo dopiero od czterech lat posługuję w naszym kościele - Odpowiedziałem z uśmiechem.”

Część parafian przyjmuje postawę usztywnienia licząc na to, że odwiedziny księdza będą krótkie jak przysłowiowa wizyta teściowej i dlatego najczęściej milczą nerwowo spoglądając na kopertę, która winna w szybki sposób zakończyć wymuszone odwiedziny.

Niestety do rzadkości należą sytuacje, kiedy obie strony łapią się na tym, że czas tak szybko płynie, a tyle informacji chcieliby sobie przekazać, jak to w przypadku przyjaciół, którzy spotykają się zbyt rzadko, aby się sobą wzajemnie nacieszyć.

Kolęda powinna być takim spotkaniem przyjaciół, którzy mają sobie dużo do powiedzenia.

Wśród tematów pewnie nie wszystkie powinny być zbiorem kurtuazyjnych ogólników, bo nie powinno się także pomijać spraw istotnych, ale zawsze z zachowaniem szacunku i obopólnego zrozumienia.

Księża, przynajmniej niektórzy, zapominają o tym, że Kościół to nie tylko wspólnota wierzących bezproblemowych, bo są także wśród parafialnych owieczek i takie, które potrzebują szczególnej troski jednak bez akcentu prokuratorskiego.

Z roku na rok gruntuje się tendencja, że coraz mniej ludzi chce gościć w swoich domach księdza w trakcie kolędy i szkoda, bo owszem można podjąć taką decyzję tłumacząc sobie, że jest ona zbędnym balastem przeszłości, kiedy i tak mnie z Kościołem już prawie nic nie łączy, ale?

Może nie warto przecinać cienkiej nici, która przecież w nas jest, choć byśmy w sobie pielęgnowali żale, te prawdziwe, ale i te subiektywne także.

Spotkanie z kapłanem może być dla nas szansą na połatanie naszych relacji nie z tym duchownym , ale z Bogiem, a na niego nie powinniśmy się zamykać, choć On szanując nasze decyzje wejdzie tylko tam, gdzie drzwi zastanie otwarte.

Kryspin