poniedziałek, 27 grudnia 2021

Kolęda: wizytacja, czy spotkanie przyjaciół?

 


Mała parafia, oddalona od głównych szlaków komunikacyjnych, z kościółkiem posadowionym na lekkim wzgórzu, który otulają okoliczne gospodarstwa z domkami nie odnawianymi od lat.

W tej sielskiej wspólnocie jest ledwie 700 dusz, jak zwykło się określać ilość wiernych przynależnych do społeczności deklarującej swoją przynależność wiary.

Obok świątyni roztacza się magiczny ogród, nieco przygasły w zimowej scenerii, ale i tak budzący wyobraźnię przyszłego, wiosennego piękna.

Nie zawsze było tu tak pięknie, bo zaledwie kilkanaście lat temu, było to miejsce, które budziło strach duchownych, mających się tam zadomowić w duszpasterskiej, proboszczowskiej posłudze.

Świątynia jawiła się jako zaniedbany, przez długie lata nie remontowany przybytek, a plebania mieszcząca się nieopodal przypominała raczej pieczarę, ze śladami niedawnego pożaru, który prawie doszczętnie pozbawił ją funkcji mieszkalnych.

Tylko jeden z kapłanów przyjął bez skwaszonej miny decyzję biskupa i przyjął na siebie ciężar bycia proboszczem w tak niegościnnym miejscu.

Jak mi powiedział w trakcie moich odwiedzin, od samego początku poczuł, że to miejsce i ludzie z tej zapyziałej wspólnoty oczekiwali na kogoś takiego jak on.

Uporządkowanie zaniedbań zajęło mu kilka dobrych lat, a najgorszym było przezwyciężenie nieufności miejscowych, którzy początkowo traktowali go jak kogoś na chwilę, by przykładem poprzedników salwować się ucieczką z tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca.

Ponad trzy lata mieszkał w jednym pokoiku, którego nie strawił pożar; tam spał, jadł skromne posiłki przygotowywane na starym piecyku i przyjmował rzadkie wizyty parafian, którzy musieli skorzystać z biura parafialnego.

Na ich hojność nie miał co liczyć, zwłaszcza po pierwszej kolędzie, kiedy zrozumiał, że sami niewiele mieli i w wielu przypadkach bardziej od niego potrzebowali wsparcia.

Nic tylko się rozpłakać i liczyć na to, że może kościelni zwierzchnicy nie pozwolą mu zbyt długo

być w tym miejscu zsyłki?

Takie czarne myśli niejednokrotnie towarzyszyły mu przed spaniem, ale zaraz odganiał od siebie je i niejednokrotnie sam sobie powtarzał, że ci ludzie nie zasługują na to, aby zawieść rodzącą się w nich nadzieję.

Teraz, kiedy wspomina tamten czas, uśmiecha się, bo najgorsze minęło i zrozumiał, że to miejsce jest jego przeznaczeniem, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Od ponad dziesięciu lat już nie organizuje tradycyjnych odwiedzin duszpasterskich, a zamiast tego często wprasza się do domów swoich parafian przy okazji ich rodzinnych uroczystości, i wcale nie czuje się tam nieproszonym gościem.

-„Przez lata poznałem ich wszystkich, dzieciaki rozpoznaję po imieniu, znam ich bolączki codzienności, i staram się im zaradzać nie tylko dobrym słowem, ale i w innym, egzystencjalnym charakterze także.

-Spotykam się z moimi przyjaciółmi z parafialnej trzódki bardzo często i znam ich na wylot. Oni także znają mnie równie dobrze i wiedzą, że także mam swoje ciemne sprawy z przeszłości, ale to tylko sprzyja naszemu wzajemnemu zaufaniu i dlatego mogę bez nuty wyższości kreślić nam wszystkim zadania jakie stawia przed nami nasz jedyny szef, Chrystus.”

W naszych parafialnych wspólnotach właśnie rozpoczyna się, choć poturbowany pandemią, czas duszpasterskich wizyt, tradycyjnej kolędy, która większości z nas kojarzy się z corocznym zbieraniem kopertowych danin i nic ponadto, a szkoda.

I tu mam gorącą prośbę do naszych kapłanów, aby te odwiedziny nie traktowali tylko jako swoistą wizytację, a coś w rodzaju spotkania przyjaciół.

Aby jednak tak się stało, potrzeba otwartej szczerości i rozmowy, w której ponad rozliczenia z religijnej poprawności, ważniejszym stanie się rozmowa przyjaciół, którzy w równym stopniu są świadomi odpowiedzialności za kierunek wyznaczony przez Zbawiciela.

Kryspin

wtorek, 21 grudnia 2021

Czy Bóg kolejny raz przegrywa?

 


Jak co roku pod koniec grudnia w naszych kościołach będzie przypominany fragment z Ewangelii św. Łukasza o narodzinach przyszłego Zbawiciela, który przyszedł na świat w bardzo nieciekawych okolicznościach.

Ubogi cieśla, wraz z poślubioną Maryją, odpowiadając na wezwanie cezara Augusta, przybył do swojego rodowego miejsca pochodzenia, Betlejem.

Ewangelista dość szczegółowo relacjonuje okoliczności narodzin ich dziecka, które na świat przyszło w skalnej grocie, miejscu przeznaczonym na tymczasowe schronienie dla bydła, bo jak zaznaczył św. Łukasz:”Nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Pewnie przemilczał przykrą przyczynę ich niedoli jaką z pewnością był fakt, że Józefa zwyczajnie nie było stać na opłacenie bardziej stosownego miejsca dla swojej rodziny.

I na tym można by zakończyć opis tego paradoksu historii, w którym najważniejsze wydarzenie dokonało się w tak spektakularnie przykrych okolicznościach, ale może warto pochylić się nad tym Bożym planem, po przecież dla nikogo nie jest tajemnicą, że to On wybrał takie okoliczności do narodzin swojego Syna.

Bóg wybrał te okoliczności, w których jego najważniejszy posłaniec od pierwszej chwili skazany został na bycie poza historią toczącą się tak niedaleko, ale jednocześnie na tyle odległej, że tylko nielicznym dane było bezpośrednio przeżywać ten cud ostatecznego zbliżenia Boga ze swoim ludem.

Pewnie dopiero po czasie wielu z wyznawców Nauczyciela z Nazaretu odczuwało swoisty wstyd, że przegapili początek historii jego pojawienia się pośród nich. Nie dało się jednak cofnąć czasu, choć wielu bardzo dużo by dało, aby naprawić przegapioną szansę.

Z takim moralnym kacem, choć może po latach, musieli się mierzyć także właściciele rozsianych wokół Betlejem zajazdów i ci, którzy w tamtym czasie gościli się w ich wnętrzach, i pewnie u niejednego tłukły się myśli typu: „gdybyśmy wiedzieli”, ale to już był tylko spóźniony żal.

Dla nas to już bardzo odległe czasy, kiedy Bóg narodził się w judzkim miasteczku i pozostało już tylko wspomnienie tamtych zdarzeń, które dzięki tradycji wiary naszych przodków zostało nam zadane, abyśmy mogli być częścią depozytu tego zdarzenia.

No i tu rodzi się problem, jakby historia miała zatoczyć koło, bo trudno nie odnieść wrażenia, że sprawa zbratania się Boga ze swoim ludem, kolejny raz zdaje się przegrywać z biegiem czasu.

Dziecię narodzone w betlejemskim żłobie zdaje się ponownie przegrywać z tym co jest dzisiaj.

Owszem, prawie z każdego kąta naszego życia zdają się wręcz krzyczeć wszelkiego rodzaju reklamy, że zbliża się ten wyjątkowy czas, kiedy zatrzymamy się w codziennym pędzie i zasiądziemy w gronie najbliższych przy odświętnych, suto zastawionych stołach, aby cieszyć się tym magicznym dniem.

Magicznym, czyli jakim?

Czy nadal będzie to rozpamiętywanie wydarzenia sprzed wieków, które było początkiem naszego odkupienia?

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że istota przeżywania betlejemskiego cudu jakoś zbladła, albo wręcz rozmyła się w naszym dzisiejszym świecie.

Owszem, na ulicach naszych miast kolorowe iluminacje podkreślają wyjątkowość obecnego czasu, ale małego Jezusa trudno szukać w świątecznych ozdobach, bo tam królują kolorowe bombki, ewentualnie symbole śnieżnych płatków.

W przedświątecznym zabieganiu media karmią nas inflacją ubolewając na wszędobylską drożyzną i ani słowa o tym co jest istotą tego czasu, który determinuje zbliżenie się Boga, który narodził się w biedzie, a jednak dał nam radość nadziei.

Jeżeli do tego dołożyć propagowanie poprawności wobec tych, dla których te święta niewiele w sobie niosą i należy dlatego unikać „drażniących” ich symboli, to trudno nie odnieść wrażenia, że kolejny raz mały Bóg przegrywa walkę o nasze sumienia.

Kryspin

niedziela, 12 grudnia 2021

Układ zamknięty

 

Kiedy Izraelici postanowili skierować swoją historię na drogę wolności, opuścili Egipt, gdzie przez stulecia przeżywali czas niewoli.

Mojżesz stanął na czele tego pochodu ku lepszemu jutru i skierował ich drogę na pustynię, poza którą rysował się dla nich kraj miodem i mlekiem płynący.

Fascynująca perspektywa miała się jednak dokonać dopiero po czterdziestu latach tułaczki, na co sami sobie zapracowali uwikłani w spory i tkwienie w układzie zwaśnionych plemion, bez wspólnej wizji.

Trzeba było długich lat oczyszczenia, by wymarło to pokolenie, które było odpowiedzialne za pielęgnowanie tego chorego układu, i tak się stało.

Minęło już sporo czasu od tamtych zdarzeń, a historia nadal uczy nas, że niekiedy potrzeba czasu, niekiedy bardzo długiego upływu lat, by skruszyć pęta układów determinujących rzeczywistość.

Mamy takich przykładów obecnie aż nadto, kiedy chociażby obserwujemy próby naprawy chorych układów w naszej rzeczywistości.

Można by teraz wspomnieć chociażby sprawę reformy naszego sądownictwa, w którym układ zamknięty nadal ma się dobrze i chroni swoje poletko w myśl zasady, aby nadal było jak do tej pory, i pewnie w tym przypadku potrzeba czasu, aby wymarło to pokolenie, które jest odpowiedzialne za ten stan.

Nie inaczej sprawa się ma w przypadku naszego Episkopatu, który jak nikt inny manifestuje zasadę konserwowania swoistego układu zamkniętego.

Płonne zdały się nadzieje, które zwolennicy „przewietrzenia” w tej instytucji wiązali z dopiero co zakończoną wizytą Ad Limina Apostolorum naszych biskupów w Watykanie.

Najbardziej optymistycznie nastawieni liczyli na swoiste trzęsienie ziemi i efekty w stylu chilijskim, kiedy to Franciszek zdymisjonował cały tamtejszy episkopat, ale nic z tych rzeczy nie miało miejsca.

Nasi hierarchowie, stosując zasadę kroków wyprzedzających, zdali stępić gniew swojego szefa i dokonali swoistej samokrytyki, uznając, że owszem, nie wszystko było cacy, ale biskupi ubabrani w skandale albo odeszli (ze względu na wiek lub stan zdrowia) na ciepłe emeryturki, a pozostali zdołali przekonać watykańskie szefostwo, że starali się, choć być może mało skutecznie.

Izraelitom porzucenie starych układów zabrało czterdzieści długich lat i oceniając ich dokonanie z perspektywy naszego czasu dochodzę do gorzkiego wniosku, że ta historia może wcale się nie powtórzyć, bo współczesny układ zamknięty, w którym tkwi między innymi nasz Episkopat, wyciągnął naukę z tamtego zdarzenia, i nie jest to zbieżne z tym doświadczeniem sprzed wieków.

Naszym biskupom wcale nie zależy na zmianach, o czym świadczą także ostatnie decyzje o przyznawaniu godności biskupich nowemu narybkowi do kościelnej wierchuszki.

Szerokim echem odbiła się ostatnio decyzja jednego z najważniejszych hierarchów naszego Kościoła, który na swojego biskupa pomocniczego wybrał kapłana budzącego wiele kontrowersji w samych szeregach duchownych jego archidiecezji, którzy mówią wprost, że jest on ulubieńcem swojego zwierzchnika, nie koniecznie nadając się na takie wyróżnienie.

W cieniu tej nominacji stoi sam Franciszek, bo przecież to on miał decydujący głos w tej sprawie, i albo nie wiedział o kontrowersjach związanych z tą nominacją, albo po prostu miał w głębokim poszanowaniu głosy tych, którzy otwarcie negowali słuszność tej decyzji.

Obrońcy Franciszka z pewnością podniosą głos uznając, że Papież nie znając wszystkich kandydatów do kościelnych zaszczytów, musi polegać na głosie swoich dalece wyżej postawionych

współpracowników i w takim toku rozumowania tenże wybór jest jak najbardziej zasadny.

Pewnie jest wiele racji w takim stanowisku, ale jednocześnie trudno jest się oprzeć wrażeniu, że takie nominacje swoich „dzieci” przez niektórych hierarchów jasno dowodzą, że jedyną ich troską jest pielęgnowanie tego zamkniętego układu, który gwarantuje, że nadal będzie tak jak było.

A droga ku Ziemi obiecanej?

No cóż, może dla nich ona jest już tu i teraz?

Kryspin

poniedziałek, 6 grudnia 2021

Prawo stuły

 


Gdybyśmy się przenieśli oczami wyobraźni zupełnie niedaleko, bo zaledwie kilkaset kilometrów na zachód od naszych granic, to obserwując sytuację Kościoła u naszych sąsiadów, mogłyby nas przejść ciarki.

Najbardziej mrożącym krew naszej religijnej poprawności byłby obraz opustoszałych świątyń, które zatraciwszy swój dawny, sakralny charakter, stały się często obiektami przeznaczonymi na sprzedaż, lub co gorsza budynkami do wyburzenia, kiedy nie znalazły świeckich nabywców mających pomysł na ich dalsze trwanie.

Póki co u nas nie jest jeszcze tak źle, zdają się mówić nasi hierarchowie, choć coraz częściej i oni wyrażają swój niepokój co do przyszłości.

A jest się o co martwić, kiedy rzeczywistość, i nie tylko z powodu niekończącej się pandemii, musi budzić niepokój.

Do przeszłości i to nieodwracalnej przeszło powiedzenie, że:” kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dogodzie”.

Tak już jest, że to co zadziało się na zachodzie, niechybnie stanie się także i u nas i co do tego nikt nie ma wątpliwości.

Nasze tabloidy raz po raz publikują analizy związane z kieszenią naszego Kościoła, i tak stało się ostatnio za przyczyną reportażu:”Prawo stuły”, w którym dziennikarz korzystając z możliwości rozmowy z kilkoma duchownymi, przybliżył czytelnikom składowe parafialnej kasy.

Biorąc za przykład typową parafię z ponad tysiącem duszyczek, okazało się, że ich włodarze w sutannach już wcale nie są finansowymi krezusami i bardzo muszą się gimnastykować, aby ich comiesięczne dochody równoważyły wydatki związane z utrzymaniem kościelnego gospodarstwa.

Co prawda obecny obraz finansów parafialnych zaburza przeciągający się stan covidowego kryzysu, to jednak nie jest jedynym niepokojącym symptomem zwiastującym nadchodzące chude lata dla ich kieszeni. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że daleko groźniejszym dla ekonomicznej wydolności parafialnego gospodarstwa jest postępująca obojętność duszyczek na kościelne przykazanie, które dotąd w miarę skutecznie przynaglało ich do wypełniania obowiązkowego zaliczania świątecznej liturgii.

To jednak tylko jeden z symptomów wyznaczających trudną sytuację naszego Kościoła, który coraz wyraźniej jawi się być kolosem na glinianych nogach.

Drugą, póki co wyciszaną przez naszych hierarchów nadchodzącą zgryzotą jest perspektywa braków kadrowych, czyli kryzys nowych powołań do służby ołtarza.

Pewnie, że w formie swoistej protezy mającej zaradzić narastającemu problemowi, można dokonywać łączenia parafialnych wspólnot, by jeden ksiądz mógł, wzorem swoich misyjnych kolegów, odprawiać niedzielne nabożeństwa w kilku sąsiadujących ze sobą kościołach, ale na dłuższą metę ma się to ni jak do duszpasterskiej posługi w dotychczasowym rozumieniu i będzie kolejnym krokiem do zaniku emocjonalnego związku wiernych ze wspólnotą, której już tak naprawdę nie będzie.

I dochodzimy do sedna problemu i jedynej nadziei na odwrócenie tej równi pochyłej, na której znalazł się ten moloch.

Przed ludźmi w sutannach staje dzisiaj problem powrotu do fundamentalnej pracy nad przywróceniem świadomości w sercach szeregowych członków parafialnych wspólnot, że Kościół to nie tylko biskupi i księżą przechadzający się po parafialnych obejściach, ale także i oni, może i małe trybiki, ale jakże ważne, aby tam machina miała w ogóle jakikolwiek sens.

To z pewnością trudne zadnie, zważywszy, że przez bardzo długi czas w umysłach wiernych pielęgnowano przekonanie, że Kościół to hierarchiczny byt, w którym laikat to tylko bezrozumna glina potrzebna do budowania wielkości budowli zarezerwowanej tylko dla wybranych.

My wszyscy jesteśmy Kościołem, niezależnie od tego, czy mamy sutannę, nawet purpurową, zakonny habit, czy zwyczajną koszulę wkładaną na odświętny dzień.

Chrystus zakładając tę wspólnotę nie różnicował ważności członków, bo wszyscy stanowić mieli jedno Ciało.

Kryspin

niedziela, 28 listopada 2021

Rydwan od władz

 


Czasem trudno zająć stanowisko wobec tekstów, którymi jestem częstowany w korespondencji od niektórych czytelników „Księdza w cywilu”, i nie chodzi o to, że mają odmienne zdanie na temat moich przemyśleń, bo przecież każdy ma prawo do swojego stanowiska, ale trudno polemizować z kimś, kto akcentując swój pogląd, jednocześnie posługuje się językiem nie pozostawiającym miejsca na inne zdanie.

Tak było w przypadku maila podpisanego z imienia i nazwiska z dopiskiem: zwykły normalny Polak.

Czytelnik wyłuszczył szczegółowo swoje żale w stosunku do Kościoła oplatając je ostrym atakiem na polityków obecnie reprezentującym obóz władzy, wiążąc te dwa byty jako największych wrogów zwykłych, normalnych Polaków i jak można domniemywać, wierzących ludzi.

Choć skupił się szczególnie na jednym z ministrów obecnego rządu, to ostrze krytyki było skierowane na całą formację, którą przyrównał do targowicy XVIII wieku, kiedy wskutek partykularyzmu niektórych możnych tamtego czasu, spadło na naszą ojczyznę nieszczęście mające później skutek w okresie rozbiorowej gehenny.

Przy tej okazji dołączył do tego grona naszych biskupów, jako agentów reprezentujących interesy Rzymskiego hegemona, który za nic ma dobro jakiejś tam Polski, bo liczy się tylko korzyść watykańskiej centrali.

Trochę nie pasuje mi w tym wszystkim zakończenie tego zbioru zarzutów, kiedy czytelnik zwraca się do samego szefa kościelnej centrali, wyrażające nadzieję, że jeszcze długo w zdrowiu będzie rządził tą instytucją.

Pewnie można by pozostawić to bez odpowiedzi odkładając go na półkę z adnotacją, że był to tylko głos jakiegoś frustrata wylewającego swoje urojone żale, ale po dłuższym zastanowieniu doszedłem do przekonania, że jest coś w tym, co winno niepokoić.

Z pewnością czytelnik miał rację przywołując błędy naszego Kościoła z minionych wieków, przez co zapisał on mało chlubną historię, od której nie może się odcinać.

Sęk w tym, że w obecnej sytuacji nasi hierarchowie w jakimś stopniu powielają błędy przeszłości ładując się do rydwanu, który podstawiają mu obecne władze.

I tu mam zgryz, kto w tej układance rozdaje karty?

Czy to władzom zależy na przychylności ludzi w purpurach i dlatego podejmują decyzje o swoistej klerykalizacji naszej rzeczywistości, czy samemu Kościołowi wprost zależy na zapewnieniu sobie uprzywilejowanej pozycji w obecnych realiach?

Nie starając się odpowiedzieć na to pytanie, można jednak stwierdzić, że nikomu nie wyjdzie na dobre pielęgnowanie takiego układu.

Rządzący wprost idą na zwarcie z opozycyjnymi siłami, które skwapliwie wykorzystują taką polaryzację naszego życia, bo przecież nie wszystkim odpowiada taki sojusz ołtarza z tronem.

Sam Kościół także traci na tym „sprzyjającym” póki co układzie, bo wielu wiernym wcale nie zależy na przychylności władzy, bo jak uczy historia, ona skazana jest na zmianę.

Z racji wieku nalezę do pokolenia, które pamięta czasy, kiedy Kościół po ciemnym okresie powojennej marginalizacji prowadzonej przez siły wyraźnie mu nie sprzyjające, zachował swoją autonomiczną tożsamość i trwał wzmocniony siłą wiary pokolenia, które nie zwiodło się mirażem nowego ładu.

Dla młodszego pokolenia to już jednak tylko historia i trudno mu dokonywać ocen czasu, który znają tylko z relacji starszych.

Póki co wśród naszych hierarchów w znakomitej większości przeważają ludzie mojego wieku lub nawet starsi i dziwi mnie to, że zostali ogarnięci swoistą historyczną amnezją i nie pamiętają, że dobrostan kościelnego poletka jest równoznaczny z autonomią wolną od pokus przywilejów od władzy, bo ona jak łaska pańska na pstrym koniu się porusza i w efekcie ni jak nie przystaje do prawdy o Kościele, którego trwanie zapewnił sam Chrystus, bez konieczności przyjaźni z cesarskim tronem.

Kryspin

poniedziałek, 22 listopada 2021

"Marzy mi się orędzie"

 

Otrzymałem niedawno list od czytelnika, który wyraził troskę i niepokój o przyszłość instytucji, której stał się członkiem od chwili chrztu.

W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że moja skromna osoba nie jest najbardziej stosownym adresatem jego apelu, ale później odniosłem wrażenie, że on w bezsilnej trosce zrozumiał, że może za moim pośrednictwem ten apel znajdzie lepszą drogę do uszu i sumień tych, którzy byli rzeczywistymi adresatami jego słów.

Może miał rację, bo choć i ja niekiedy odnoszę wrażenie, że i moje medialne przemyślenia trafiają w próżnię, to jednak wiem, że w kościelnych kręgach „Ksiądz w cywilu” ma stałych czytelników, i to budzi moją nadzieję.

„Czy podjąłby się Pan wyjaśnienia, dlaczego władze kościelne milczą w zaistniałej sytuacji społecznej, obyczajowej i politycznej? Przecież doskonale widać jak społeczeństwo jest podzielone, kościoły pustoszeją, destrukcja demokracji postępuje a wolność obywatelska jest zagrożona. W mojej ocenie na dobry początek wystarczyłoby jednostronicowe, zgrabne oświadczenie do wiernych, aby pobudzić ludzi do myślenia i rozpocząć naprawę tej chorej sytuacji. Czyż Kościół Katolicki nie powinien być drogowskazem na suwerena? Nie ma już innych autorytetów. Trzeba sprawę postawić jasno. Marzy mi się, że w najbliższą niedzielę usłyszę orędzie, w którym zostałyby poruszone najbardziej palące sprawy.”

W dalszej części apelu następuje swoiste wyliczenie najważniejszych spraw, w których Kościół winien zabierać głos, ale w ramach swoich kompetencji i duszpasterskiej troski, jak chociażby w kwestii aborcji, która dla wierzących zawsze jest czymś moralnie złym i to winno przyświecać jego nauczaniu, ale winno ono być kierowane przede wszystkim do ludzi wyznających religijne wartości.

Kolejnym tematem krytycznego stanowiska mojego korespondenta stał się niczym nie uzasadniony „fenomen” Radiu Maryja, które według niego jest szkodliwym medium, dzielącym społeczeństwo i jako takie nie powinno zasługiwać na hołubione kościelnych władz.

Wreszcie sprawa nieustannego przyklaskiwania władzom, które wielokrotnie podejmują działania obliczone na podział wśród społeczeństwa, co także nie służy samemu Kościołowi i skutkuje narastającym kryzysem.

Milczenie wobec nacjonalistycznym środowiskom ni jak nie przystającym do filozofii miłości wobec wszystkich ludzi, to kolejny błąd zaniechania w kościelnym stanowisku.

I na koniec podsumowanie, którym zostałem zobligowany do zajęcia stanowiska:

Ciekaw jestem Pańskiej opinii w tej sprawie, bo szacuję, że czasu na dobrą zmianę w Kościele mamy tylko na jedno do dwóch pokoleń Polaków.

Pozdrawiam”

No cóż, podzielam ten niepokój i także uważam, że Kościół nie ma czasu na bierne oczekiwanie, iż ktoś za niego załatwi palące sprawy; a kunktatorstwo, bo tak trzeba nazwać jego bierność wobec stawianych w tym liście problemów, w prosty sposób doprowadzi do jego marginalizacji i ostatecznie upadnie jego moralny autorytet.

Kryspin

wtorek, 16 listopada 2021

Człowiek nie powinien być owocem naukowej hodowli

 


Galton, uważany za ojca nowej dziedziny wiedzy twierdził, że zdolność rozwoju każdej cywilizacji uzależniona jest od kondycji psychicznej i fizycznej rasy ludzkiej. Badania statystyczne nad wybitnymi rodzinami umocniły go w przekonaniu, że większość cech fizycznych i psychicznych, zarówno zamiłowanie do poezji, jak i skłonności zbrodnicze, przekazywane są z pokolenia na pokolenie w procesie dziedziczenia. Galton uważał, że najprostszym remedium na wzrost przestępczości, samobójstw, dewiacji, alkoholizmu, niedorozwoju umysłowego i wrodzonego kalectwa jest naukowa hodowla człowieka. Zachęcaniem zdolnych, majętnych do płodzenia dużej liczby potomstwa i uniemożliwianiem prokreacji „małowartościowym” miała się zająć nowa nauka – eugenika.

„Naukowa hodowla człowieka” eliminująca w zarodku możliwość patologii, także w sferze fizycznej, miała być wyrazem postępu i nadziei dla ludzkości.

Od czasu, kiedy głosił swoje „naukowe” przemyślenia minęło już sporo lat i wiele się zadziało.

Przez historię przetoczył się koszmar nazizmu, który w pogoni za doskonałością rasy skwapliwie wykorzystywał przemyślenia twórcy eugeniki, tworząc ułudę doskonałości rasy nadludzi, i nic to że tworzenie doskonałości związane było z nieznanym dotąd w historii okrucieństwem, na które skazano miliony tych gorszych, bo liczył się tylko końcowy „zysk”.

Kiedy ostatnio odżyła sprawa aborcji na życzenie, która na ulice naszych miast wyprowadziła tysiące zwolenniczek dowolności w tym zakresie, zastanowiłem się nad prawdziwym powodem tych protestów.

Owszem, liderzy tych wystąpień powoływali się na potrzebę ochrony zdrowia potencjalnych matek, ale największą traumą, na którą remedium miałaby być możliwość przerwania ciąży bez zbędnego tłumaczenia się, stał strach przed urodzeniem dziecka obciążonego wadami genetycznymi lub niedorozwojem fizycznym, ale to nie jedyne powody decyzji o zakończeniu ciąży, o czym stanowi jasno postawione żądanie dowolności aborcji we wczesnym okresie.

Póki co nasz ustawodawca staje w opozycji wobec żądań zwolenników nowoczesności, którą już przecież zaakceptował „postępowy” świat, który szeroko otworzył drzwi do eugeniki w nowym wydaniu i tylko kwestią czasu zdaje się być i u nas nieuniknione.

W cieniu tych moralnych zawirowań stanął polski Kościół, który znalazł się w sytuacji niezręcznej, bo przecież teraz jest w miarę po jego myśli, chociaż „nowe” zaczęło dobijać się do kurialnych drzwi, kiedy pod biskupimi rezydencjami zatrzymywali się uczestnicy protestów jasno manifestujący swój sprzeciw wobec fundamentalizmu tej instytucji w tejże kwestii.

Pewnie nie potrzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że Kościół znalazł się na przegranej pozycji w tej batalii o rząd dusz, bo dla nikogo nie było czymś zaskakującym, że na ulicach naszych miast w jednym szeregu maszerowali ludzie wolni od kościelnej przynależności razem z tymi, którzy często dołączali do ich grona po dopiero co zaliczonej niedzielnej liturgii.

Trzeba jasno powiedzieć, że nie da się zadekretować poprawności poglądów w kwestii tak poważnej i delikatnej jak prawo do życia poczętego dziecka, i nic, nawet najbardziej restrykcyjna rządowa ustawa nie zastąpi mądrego podejścia Kościoła do tej kwestii.

I nie chodzi tu o konformizm wobec narastającego sprzeciwu tych, którzy wyznają inne wartości, aniżeli głoszona przez wieki doktryna instytucji nie będącej dla nich żadnym odniesieniem.

Bierne wyczekiwanie na rozwój wydarzeń i swoiste kunktatorstwo obliczone na korzyści mariażu „ołtarza z tronem”, to także prosty sposób na spektakularną porażkę.

Kościół nie może być niemym w kwestii prawa do życia każdego poczętego dziecka, ale swoje duszpasterskie nauczanie powinien kierować przede wszystkim do tych, którzy może w zawirowaniach życia pogubili wartości, które kiedyś wyznaczały ich „kręgosłup” wiary”.

Kryspin

niedziela, 7 listopada 2021

"Niewinni" o brudnych sumieniach

 


U ciężarnej kobiety lekarze stwierdzili wady rozwojowe płodu i dodatkowo wystąpiły u niej dodatkowe powikłania bezpośrednio zagrażające jej życiu.

W szpitalu jednak nie zrobiono nic, aby ratować matkę tłumacząc medyczną bezczynność restrykcyjnym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który zaostrzył kryteria dozwalające na przerwanie ciąży.

Kobieta, której nie udzielono należytej pomocy lekarskiej zmarła i to wyzwoliło gniew środowisk popierających dowolność w zakresie aborcji, czego przejawem stały się kolejne demonstracje tychże środowisk.

Co prawda nie jestem lekarzem, jak i pewnie większość wyrażających swoją złość po niepotrzebnej śmierci niedoszłej matki tego, to jednak zastanawiam się dlaczego do tego doszło?

Przecież ustawa wyraźnie mówi, że w przypadku zagrożenia życia kobiety przerwanie ciąży jest zgodne z prawem i nic nie stało na przeszkodzie, aby medycy z powiatowej lecznicy z tego prawa skorzystali.

Jeżeli nawet komuś z lekarzy zdawało się ,że prawo jest w tym wypadku nie dość precyzyjne, to zważywszy na zaawansowanie ciąży (22 tydzień), mogli potraktować medyczną interwencję jako poród z zastosowaniem cesarskiego cięcia, które uratowałoby matkę i może dziecko także, bo ono było już na tyle dojrzałe, że mogłoby przeżyć ze szpitalnym wspomaganiem.

Najbardziej przykrym w tym wszystkim jest to, że osobistą tragedię rodziny, którą spowodowało zaniedbanie lekarzy, niektóre środowiska wykorzystały do podsycania kampanii przeciwko samej ustawie, która powstała, aby dać prawo do życia wszystkim, także tym dzieciom, które z przyczyn niezależnych od nikogo urodziłyby się może mniej doskonałe, to przez rodziców byłyby kochane pomimo kalectwa, jakiego doświadczyły.

Jakby w ostatnich dniach było mało emocji, to z pewnością takowe wywołało publiczne wystąpienie przedstawiciela naszego Episkopatu przy okazji dopiero co minionych świąt Wszystkich Świętych.

I może nie byłoby sprawy, bo przecież naturalnym zdawałby się fakt, że przy okazji kościelnego święta należało się spodziewać głosu hierarchów, ale osoba, którą wyasygnowano do tej formy kontaktów z wiernymi już nie do końca zdawała się być trafnym wyborem.

Co prawda abp Dzięga dopiero co w kwietniu został uhonorowany nagrodą KUL-u im. Stefana Wyszyńskiego Prymasa Tysiąclecia, którą przyznawało Stowarzyszenie Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego "za wybitne osiągnięcia naukowe, dydaktyczne, zawodowe bądź organizacyjne mające na celu szerzenie zasad katolickich zgodnie z zasadą „Deo et Patriae", to jednak ogon zarzutów tuszowania spraw pedofilii podległych mu przez lata duchownych i to, że nigdy nie przeprosił ich ofiar, pozbawił go prawa do moralizatorskich orędzi.

Trudno nie odnieść wrażenia, że ironią podszyty stał się tytuł:”Dei et Patriae”, kiedy Bóg miałby legitymizować brak empatii w sprawach ludzkich krzywd, a tak było w przypadku tego uhonorowanego.

Nie można się więc co dziwić, że jego wystąpienie od razu spotkało się z licznymi krytycznymi komentarzami, w których głos dezaprobaty wyraziły nie tylko skrzywdzone przez kler ofiary kapłańskich chuci, ale także i ci, którzy poznali z dziennikarskich relacji ciemne strony jego wybiórczej moralności.

Pewnie czytelnikom zrodziło się pytanie dlaczego dzisiaj połączyłem tragedię zmarłej, ciężarnej kobiety z wystąpieniem kościelnego dostojnika?

Odpowiedzią na nie niech będzie głos jednego z dziennikarzy, który wyraził swoją opinię słowami:

-"Abp Andrzej Dzięga z okazji Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego wygłasza orędzie w imieniu Episkopatu.

Trafny wybór - jako obrońca pedofilów pewnie nie jedną ofiarę wpędził do grobu"

Kryspin

poniedziałek, 1 listopada 2021

Uroczystość Wszystkich Świętych niesie nadzieję

 


W życiu człowieka są dwie najpewniejsze sprawy: podatki i śmierć, przypomina nam to znane chyba wszystkim powiedzenie.

I wiele w tym jest racji, bo w dzisiejszym świecie, który oplata rzeczywistość instytucjami kontroli naszej zawodowej aktywności, każdy musi się liczyć z koniecznością danin od osobistych dochodów, aby zaspokoić budżet państwa, by ten później rozdzielał zebrane środki ku dobru wspólnemu.

Niekiedy trudno jest nam akceptować tę zasadę, ale odrzucając subiektywizm naszego niezadowolenia, nie pozostaje nam nic innego, jak zgodzić się na ten stan.

Daleko sprawiedliwszym ostatecznym rozwiązaniem zdaje się być śmierć, druga najpewniejsza rzecz, od której nikt nie może się uchronić.

Niezależnie od statusu społecznego, wielkości konta bankowego, i tak na koniec wszyscy doświadczą ostatniego tchnienia, które zakończy ich przygodę zwaną życiem.

Może dlatego tajemnica śmierci, odejścia, od zarania dziejów fascynowała ludzkość i w najstarszych artefaktach spotykamy ślady kultu tej najpewniejszej w życiu każdego człowieka sprawy.

Śmiem twierdzić, że kult odejścia człowieka ze świata żywych jest swoistą praprzyczyną powstania wszystkich religii, które jak gdyby dołożyły się do odwiecznego sprzeciwu wobec ostatecznego odejścia kogoś bliskiego, kto nie mógł przecież tak nagle, w jednej chwili stać się tylko bolesną przeszłością.

Nie inaczej jest także w naszej religii, która zbudowana jest na filozofii życia, w ostatecznym rozrachunku zwyciężającym pozorny tryumf śmierci.

Dla wierzących drogowskazem budzącym nadzieję na ostateczną wygraną w tej osobistej batalii jest sam Chrystus, który przeżył czas umierania i poddając się ludzkiemu przeznaczeniu doświadczył śmierci, to jednak ona nie stała się dla niego końcem.

Zmartwychwstanie stało się dopełnieniem jego zwycięstwa i wytyczyło drogę wiary dla wyznawców Nauczyciela z Nazaretu.

Jak co roku 1 listopada prawie wszyscy kierujemy swoje kroki do miejsc, do których kiedyś odprowadziliśmy tych, którzy dopełnili swojego czasu, i kolejny raz przy tej okazji przeżywamy tamten dzień ostatniego pożegnania.

Dzień Wszystkich Świętych winien jednoczyć naszą nadzieję, że życie bliskich nam zmarłych nie dobiegło do kresu, a jedynie uległo przemianie i nadal żyją, choć dla naszego pojmowania rzeczywistości trudno nam to pojąć.

Nasze spotkania przy mogiłach bliskich nam osób winny być tego wyrazem i nie potrzeba wcale komercjalnego blichtru, którym większość ulega, aby dać temu wyraz.

Osobiście nie jestem zwolennikiem festiwali grobów, który większość z nas urządza przy okazji tego dnia.

Pewnie teraz narażę się całemu cmentarnemu lobby, które liczy się w grube miliony, kasowane przez okazjonalnych biznesmenów zarabiających w czasie Wszystkich Świętych.

Może jednak tak musi być, bo trudno zmienić mentalność pielęgnowaną przez wieki.

To jednak nie znaczy, że nie można by kierować się umiarem i rozsądkiem w tym zakupowym szaleństwie.

I na koniec o taki sam umiar apelowałbym do gospodarzy religijnych spotkań tego dnia, kapłanów sprawujących liturgie na cmentarzach.

Osobiście budzą mój niesmak panowie z rad parafialnych, od początku liturgii przemierzających cmentarne alejki z koszami na datki.

Rezygnacja z tej formy przymusowej daniny byłaby także wyrazem taktu wobec tych wszystkich, którzy w tym dniu odwiedzają mogiły swoich bliskich bez religijnego podtekstu.

Może chociaż w tej scenerii zadumy można by się powstrzymać od wykorzystywania okazji do zasilania proboszczowskiej kasy, bo nawet wymyślone na tę okoliczność powody takiej kwesty nie usprawiedliwiają.

Kryspin

poniedziałek, 25 października 2021

Klękam bo wierzę

 


Dzisiaj chciałbym podzielić się informacjami mówiącymi, że „Ksiądz w cywilu” jest potrzebnym głosem, o czym świadczy systematyczna korespondencja od czytelników, którzy na tematy poruszane w moich artykułach dzielą się ze mną swoimi przemyśleniami.

Jestem wdzięczny za wszystkie głosy, także te polemiczne, bo świadczą one często o prawdziwej wiedzy z zakresu teologii i popierane są gruntowną znajomością Biblii będącej przecież zbiorem dogmatycznych prawd będących podstawowymi filarami naszej wiary.

Co prawda w niektórych opiniach spotykam się także ze stwierdzeniami jakby żywcem wziętymi z wykładów „oświeconych” aktywistów szczególnych tworów, na szczęście już z minionej epoki, kiedy to na przyspieszonych kursach określanych mianem szkół wyższych, tzw. WUML-ów, nabywali wiedzę negującą istnienie czegokolwiek ponadto, czym powinien żyć nowy człowiek, wolny od opium dla ludu jakim miała być wiara.

Te głosy są dla mnie równie ważne, bo prawie za każdym razem wyziera z nich pierwotne pragnienie poznania i zrozumienia tego, co dla każdego, także zdającego się być wolnym od kagańca wiary, jest istotne.

Oczywiście znakomitą większość korespondencji stanowią głosy szeregowych wiernych, którzy dzielą się swoimi spostrzeżeniami i często z prawdziwą troską odnoszą się do tematów poruszanych w mojej rubryce.

Głosy czytelników są dla mnie zawsze bardzo ważne i dlatego staram się odpowiadać na nie, niekiedy w osobistych mailach, a często w kolejnych tematach, którymi dzielę się na łamach gazety.

Napisał do mnie czytelnik z pytaniem, kiedy należy klękać w trakcie mszy świętej.

Pytanie zdaje się być mało ważne, ale mając na względzie dalece różne praktyki w sąsiadujących nieraz parafiach, wcale już takie bezprzedmiotowe nie jest.

Bezpośrednia odpowiedź zdaje się być prosta:

Klękamy dwa razy w czasie eucharystii: pierwszy raz w trakcie przeistoczenia, kiedy celebrans udzieloną mu mocą dokonuje przemiany chleba i wina w ciało i krew Chrystusa i drugi raz w trakcie ekspozycji konsekrowanego ciała Zbawiciela bezpośrednio przed komunią.

Odpowiadając na pytanie czytelnika chciałbym jeszcze odnieść się do staranności wykonania tego gestu pokory przed majestatem Boga.

Człowiek wierzący winien w pełni świadomie wykonywać pewne gesty i jeżeli ma to być przyklęknięcie, to nie jest to tożsame z gestem przykucnięcia, które nijak się ma do szacunku, który wierzący wyraża w postawie klęczącej.

Podobną sprawą jest gest zgięcia kolana przechodząc obok tabernakulum, gdzie znajduje się Najświętszy Sakrament. Większość przemieszczających się przed nim dodatkowo dokłada znak krzyża kreślony na swoim ciele, zupełnie niepotrzebnie.

No i mamy wtedy kolejny kwiatek bezmyślności, kiedy zamiast starannie wykonanego znaku krzyża mamy gest przypominający odganianie natrętnej muchy.

W przypadku ludzi starszych lub schorowanych równie odpowiednim gestem wyrażającym szacunek wobec Boskiego majestatu może być lekki skłon ciała z pochyleniem głowy i to całkowicie wystarczy.

Gest bardzo wiele znaczy, bo jest to znak wiary i wyraz świadomego szacunku wobec tego, w którym pokładam nadzieję.

Najwięcej problemów wierzący przeżywają, kiedy na ich drodze nagle pojawia się kapłan niosący Chrystusa do chorych. Te sytuacje zdarzają się niekiedy na szpitalnym korytarzu i wtedy wielu zakłopotanych odwraca się udając, że są bardzo czymś zajęci.

Zbawiciel nie domaga się bałwochwalczych pokłonów, ale taka sytuacja jest prostym sprawdzianem naszej wiary i pewnie można udawać, że nie zauważyliśmy go obok nas, ale możemy taką sytuację wykorzystać do zamanifestowania choćby minimalnego gestu szacunku wobec Niego.

Gest bardzo wiele mówi o naszej wierze, i tak niewiele kosztuje

Kryspin

niedziela, 17 października 2021

Wakacje Jasia

 

Po zakończonym roku szkolnym Jasiu zmierzał dziarskim krokiem w kierunku domu. Wydawał się być zadowolonym, bo rytmicznie radośnie podskakiwał i z uśmiechem przemierzał drogę.

Zaciekawiona sąsiadka zapytała, czy ma dobre oceny, które tłumaczyłyby jego dobry humor?

Szkrab zatrzymał się na chwilę i z niegasnącym uśmiechem odpowiedział: mam trzy oceny niedostateczne i pozostałem na drugi rok w tej samej klasie.

-Skąd więc u ciebie taki dobry nastrój- zdziwiła się kobieta.

-A co mi tam, jeszcze tylko raz dostanę manto, a później już tylko wakacje.-odpowiedział radośnie pogwizdując.

Nasi biskupi ostatnio przybyli do Watykanu, aby zaliczyć wizytę „Ad limina apostolorum”.

To jest swoiste podsumowanie ich duszpasterskiej aktywności, którym musieli się podzielić z biskupem Rzymu, czyli papieżem Franciszkiem, przyjmującym kolejne grupy polskich dostojników na prywatnej audiencji.

Poza zwyczajowym spotkaniem z głową Kościoła, hierarchowie byli także zobligowani do odwiedzin w watykańskich dykasteriach, by tam złożyć szczegółowe sprawozdania ze swoich obowiązków.

Gdyby polegać tylko na przekazywanych przez naszych dostojników informacjach o odbytych spotkaniach, moglibyśmy odnieść wrażenie, że wszystko było cacy, bo sam Papież, choć część z nich tego się wcześniej obawiało, okazał się być wyrozumiałym ojczulkiem i prawie nie okazał niepokoju, choć mógłby za niejedno wytargać ich za uszy.

Pewnie w tym samym tonie zaliczyli spotkania z innymi watykańskimi notablami, bo przecież zawsze można było „prawdę” pokazać w świetle jaśniejszym, a gdyby któremuś zachciało się kręcić nosem, to zawsze można by było odwołać się do niedawnej wizyty biskupów francuskich, no bo oni z pewnością wypadli bardziej blado i nie mieli się czym chwalić, kiedy religijność w ich diecezjach przeszła w fazę śladowych wielkości.

-Co prawda wiernych w kościołach jest coraz mniej i choć coroczny raport z liczenia duszyczek miałby ujrzeć światło dzienne dopiero za kilka miesięcy i przecież gołym okiem można zauważyć, że przybyło wolnych miejsc w modlitewnych ławeczkach, ale to pewnie przez pandemię, i wszystko jasne.

-Młodzież gremialnie zgłaszająca swoją niechęć do religijnej edukacji w szkolnych klasach, to też nie jest problem, bo przecież to taka przypadłość młodości i jak dorosną to z pewnością zmądrzeją.

-Ze skandalami obyczajowymi także sobie poradziliśmy, bo przecież powołano komisję do tych wstydliwości i już żaden wielebny nie ośmieliłby się folgować swoim żądzom, więc i ta sprawa została załatwiona.

-No a na koniec problem z naborem nowych pracowników do Pańskiej Winnicy, bo młodzi stali się niechętni do kapłańskiej kariery, to warto by było zauważyć, że przez lata to nasz Kościół zasilał kapłanami nawet najodleglejsze zakątki świata, więc może teraz przyszedł czas rewanżu i z misyjną posługą mogli by się pojawić u nas duchowni o innym kolorze skóry.

Najważniejsze to, aby mieć dobre samopoczucie i samozadowolenie ze swojej duszpasterskiej nieaktywności, a problemy?

No cóż, Kościół już wielokrotnie był narażony na tarapaty, ale jakoś przetrwał i może i tym razem wyjdzie wzmocniony?

Mentalność Jasia, który za nic sobie robił to, że zawalił rok nauki, bo ważniejszy dla niego był święty czas wakacyjnej laby, niestety w życiu się nie sprawdza.

On tylko sobie zrobił kuku.

Kiedy takim fałszywym zadowoleniem ze swoich zaniedbań żyją hierarchowie Kościoła, to krzywdzą wszystkich tych, którzy w nich pokładali nadzieję.

Kryspin

poniedziałek, 11 października 2021

Idzie nowe

 


Pierwszym skowronkiem nowego zdawał się być Sobór Watykański II, który zwołał w połowie minionego wieku starzec wybrany na Piotrową stolicę w wyniku kompromisu wielkich rywali zebranych na konklawe po śmierci Pawła VI.

Jan XXIII swoją decyzją zburzył święty spokój zwolenników tradycyjnego charakteru tej instytucji i uchylił przed nią drzwi ku nowemu rozumieniu Ewangelii.

Co prawda w pamięci większości zatarły się inne istotne decyzje Soboru, a w świadomości wszystkich pozostało tylko to, że od tej chwili Kościół zdawał się przybliżyć do szeregowego wiernego poprzez wprowadzenie do liturgii języków narodowych, ale to był bardzo ważny sygnał mówiący o jego otwartości na potrzebę przyszłych reform.

Zachowując wielkość skali można by obecnie stwierdzić, że także w polskim Kościele pojawił się hierarcha o otwartym umyśle, który od chwili, kiedy z woli Watykanu został mianowany do godności biskupiej (w 2011 roku), stał się uosobieniem świeżości w spojrzeniu na potrzebę nowości na naszym bożym poletku.

Młody, póki co biskup pomocniczy w diecezji Krakowskiej, mając wnikliwą wiedzę o przejawach prostej religijności w szeregach wiernych z czasów minionych ( Jako historyk Kościoła był autorem rozprawy doktorskiej o średniowiecznej pobożności ludowej na ziemiach polskich, którą dopełnił rozprawą habilitacyjną, analizując protest Jana Husa, który wywołał w Kościele kryzys na miarę schizmy), postanowił w swoim duszpasterskim działaniu kierować się tymi doświadczeniami.

Do końca nie wiadomo, czy w uznaniu jego zaangażowania, czy w formie kary, kościelne władze od 2017 roku przydzieliły mu zarządzanie diecezją łódzką, od niepamiętnych czasów bastionem laicyzacyjnych trendów osłabiających cukierkowaty obraz naszej narodowej religijności.

Z pewnością wielu przedstawicieli naszej kościelnej konserwy z zaciekawieniem obserwowało jego orkę na tym ugorze i zadowoleniem oczekiwało na jego porażki w diecezjalnej pracy, mając w pamięci śmiałe wystąpienia nieopierzonego w latach biskupa, który wielokrotnie ośmielał się ich pouczać w trakcie cyklicznych konferencji episkopatu, kiedy powinien cicho siedzieć w ostatnim rzędzie tych mniej ważnych.

A on, jakby na przekór powszechnemu przeświadczeniu, że nie da się przeskoczyć obecnego marazmu kościelnej misji, z uporem maniaka realizował swoją wizję naprawy relacji pomiędzy Kościołem hierarchicznym, a szeregowymi owieczkami tej organizacji, co róż wszczynał nowe inicjatywy, aby zadać kłam przekonaniu, że lepiej nie wychylać się z nowościami w duszpasterskim oddziaływaniu.

Czarę goryczy swoich przeciwników przelał jednak ostatnio, kiedy na zakończenie spotkania młodych, które zorganizował w wielkiej hali stolicy swojej diecezji i ośmielił się na niekonwencjonalne podejście do eucharystii.

Ku zdziwieniu obecnych zaprosił wszystkich do tego, aby otoczyli duży stół ustawiony na środku sali i razem z zebranymi kapłanami uczestniczyli w najważniejszym fragmencie liturgii, akcie konsekracji dokonującej się w czasie mszy świętej.

Tłumacząc zebranym, że nie dokonuje się tam żadne nadużycie, przypomniał, że spełniono wszystkie wymogi, aby można było uznać to za normalną liturgię:

„Otrzymaliście przebaczenie waszych grzechów w trakcie spowiedzi, którą realizowali z wami kapłani, wysłuchaliście słowa bożego, które było kanwą rozważań przeze mnie moderowanych, więc spełniliśmy wszystkie wymogi mszalnej ceremonii”

Nie trzeba było długo czekać na reakcję kościelnej konserwy, która zarzuciła biskupowi dalece idące nadużycie, wzywając go jednocześnie do samokrytyki za niecne działanie.

No i hierarcha dokonał swoistego żalu, że ośmielił się być otwartym na nowe, ale tak nie do końca podszedł krytycznie do swojego działania, i tu pojawiła się nadzieja, że jednak w Kościele przyjdzie ten nowy czas, może wcześniej niż się to wydaje.

Kryspin

niedziela, 3 października 2021

Świadome sakramentalne: Tak!


Kiedy, najczęściej młody człowiek zapragnie uzyskać uprawnienia do prowadzenia pojazdów mechanicznych, kieruje się do ośrodka szkolenia kierowców, by tam po odbyciu szkolenia cieszyć się plastikową przepustką uprawniającą go do zasiadania w fotelu kierowcy wymarzonego auta.

Zanim jednak zostaje zaliczony w poczet kandydatów na pogromców szos, musi zaliczyć jeszcze wizytę u lekarza, który wystawia wstępną opinię, że nie ma medycznych przeciwwskazań do tego, aby prowadził pojazdy mechaniczne. Dodatkowym szczeblem sprawdzenia jego stanu zdrowia jest test psychologiczny opracowany przez fachowców od ducha, choć nie we wszystkich ośrodkach wymagany, i szkoda.

Niektóre ośrodki idą jednak dalej i w procesie edukacji przyszłych kierowców organizują dla nich odwiedziny na policyjnych parkingach, gdzie mogą naocznie poznać skutki nieostrożnej jazdy, a świadczą o niej wraki pojazdów, w których kierowcy stracili życie, bądź zafundowali sobie ciężki uszczerbek zdrowia na długie miesiące bądź nawet lata.

Przeprowadzone badania wykazały, że uczestnicy tych specyficznych wycieczek w przyszłości w znacznej mierze nie podzielają losu tych nieszczęśników z rozbitych pojazdów i bardziej rozważnie korzystają z przyjemności pokonywania kilometrów za kierownicami swoich samochodów.

Kiedy, najczęściej młody człowiek zapragnie przed ołtarzem uzyskać „uprawnienia” sakramentalnego potwierdzenia swoje miłości, udaje się w towarzystwie swojej drugiej połowy do kancelarii parafialnej, aby zapoczątkować proces, którego zwieńczeniem staje się sakramentalne: Tak,wypowiedziane przed kościelnym świadkiem ich zamierzenia.

Odwiedziny w kościelnym biurze to jednak dopiero początek ich drogi ku byciu razem, bo teraz muszą, oprócz masy papierków wymaganych przez Kościół przy takiej procedurze, zaliczyć obowiązkowy kurs przedmałżeński w trakcie którego odbywają spotkania z parafialnym „specem” od udanych związków, niekiedy dodatkowo z lekarzem (zatwierdzonym i sprawdzonym pod względem kościelnej doktryny medykiem) i w naprawdę rzadkich przypadkach z psychologiem (Także mającym odpowiednie i sprawdzone poglądy)

Na końcu tej drogi czeka ich już tylko radość tego niezwykłego dnia, na który zapraszają bliskich i dalszych krewnych, aby i oni mogli dzielić ich radość.

I na tym można by zakończyć ten laurkowy obraz, no może dodając, że żyli później długo i szczęśliwie, ale?

Rzeczywistość jednak skrzeczy i z upływem tygodni, miesięcy, a niekiedy lat sielanka mija i zaczynają się schody, których efektem stają się niekiedy bardzo nieciekawe zdarzenia, które z miłością nie mają nic wspólnego i to co zaczynało się sielankową beztroską, przeradza się w koszmar codzienności kończony najczęściej na sądowej sali, gdzie przedstawiciel temidy ogłasza koniec związku.

W takim traumatycznym dniu w najgorszej sytuacji znajdują się ci, którzy swoją nadzieję na radość bycia w związku przysięgali przed ołtarzem, bo Kościół nie dopuszcza rozwodów, a tylko nieliczni mają świadomość, że w ich przypadku może wcale nie doszło do sakramentu i można by unieważnić ten pozorny związek.

I tu mi brakuje tego, co stosuje część ośrodków szkolących przyszłych kierowców, które pokazują kandydatom skutki niebezpiecznej jazdy kończące się na policyjnym parkingu rozbitych pojazdów.

Może warto by było, aby w trakcie kursów przedmałżeńskich uczciwie informować kandydatów na katolickich małżonków o przyczynach wykluczających możliwość zawarcia małżeństwa przez niektóre osoby.

Decyzja o sakramentalnym związku to jest bardzo ważna sprawa owocująca przyszłym szczęściem, lub prowadząca do koszmaru bycia z kimś, kto nigdy nie powinien świadomie i w dobrej wierze powiedzieć sakramentalnego :Tak.

Kryspin

wtorek, 28 września 2021

Wiara ceremonialna


W opublikowanym ostatnio raporcie na temat religijności w niedalekiej od nas Holandii podano, że w skomplikowanej strukturze wyznaniowej tamtych wspólnot Kościoły chrześcijańskie grupują większość ludzi, którzy deklarują swoją wiarę w życie po życiu.

Jeżeli jednak ponad połowa Holendrów opowiada się za materialistycznym światopoglądem, w którym nie ma miejsca na wiarę w Boga, to ten obraz jawi się mało optymistycznie.

Dodatkowym problemem jest ceremonialny charakter okazywania swojej wiary, który ogranicza się do rzadkich spotkań z wiarą, najczęściej ograniczanych do bycia w świątyni przy ceremoniach chrztu, bądź przy ostatnim pożegnaniu kogoś bliskiego.

Jak podają prowadzący ankietowy sondaż, tylko niecały jeden procent wiernych deklaruje systematyczne swoje uczestnictwo w niedzielnej mszy, i owszem z przyjmowaniem eucharystii, ale bez sakramentu pokuty, który wydaje się być zbędnym dodatkiem, kiedy w trakcie nabożeństwa wierni odklepują wersety spowiedzi powszechnej, więc to wystarcza.

Kościół na zachodzie Europy generalnie jest w odwrocie i może dlatego coraz więcej świątyń zmienia swoje przeznaczenie i są adoptowane: na markety, biblioteki publiczne bądź najzwyczajniej na lokale mieszkalne.

Na szczęście u nas jednak nie jest tak źle, mógłby stwierdzić ktoś mało wnikliwy i zakodowałby sobie miraż wyjątkowości naszego bożego poletka, ale byłby w błędzie.

Co prawda zdarzają się wśród naszych duszpasterzy rygoryści, którzy żyjąc przeszłością potrafią się postawić i odmówić ceremonii pogrzebowej przysłowiowemu Kowalskiemu, bo ten za życia szerokim łukiem omijał kościelne podcienia, ale to tylko skutkuje otwartym buntem bliskich zmarłego i powoduje ich święte oburzenie z doniesieniem do przełożonych ramola w sutannie, a ci grając rolę dobrego wujka łagodzą zarzewie buntu i kierują ich do sąsiada z pobliskiej parafii, który w zastępstwie rygorysty pokropi trumnę z nieborakiem.

Polski Kościół, a ściślej rzecz ujmując, nasi wierni niechybnie także zmierzają w kierunku ceremonialnego praktykowania swojej wiary, i to jest niestety,( dla kościelnych władz) nieodwracalny trend.

W jednej z parafii dużego miasta odbywała się uroczystość chrztu nowego członka miejscowej wspólnoty i z tej okazji na rodzinną imprezę zjechali bliscy i dalsi krewni malucha, któremu w tym uroczystym dla niego dniu towarzyszyli także najbliżsi, czyli rodziciele i braciszek, który swoją chrześcijańską inicjację, choć równie nieświadomie, przeżywał kilka lat wcześniej.

Po kościelnej ceremonii( licząc także mszę poprzedzającą ten sakrament), trwającej ponad godzinę, najbardziej zadowoloną osobą zdawała się być babcia maluchów, która nie mogła ukryć zadowolenia, że starszy z wnusiów tak wzorowo przetrwał pobyt w świątyni będąc tam drugi raz, bo pierwszą wizytę zaliczył przed laty, kiedy to jemu ksiądz polewał głowę w trakcie sakramentalnej ceremonii.

Póki co polski Kościół zdaje się być pogrążony w błogim śnie i zdaje się nie zauważać tego, co puka do jego drzwi, a co w sposób nieunikniony zmieni rzeczywistość wiary wśród naszego społeczeństwa.

Młode pokolenie już nie powieli tradycyjnego podejścia do praktyk religijnych swoich rodziców, co daje się zauważyć chociażby na niedzielnych nabożeństwach, które coraz częściej przypominają zebrania żywcem wzięte ze spotkań kół emerytów, a ludzi młodych, uczestniczących we mszach, można policzyć na palcach jednej ręki.

Kryzys wiary zachodniego społeczeństwa ma w tle obojętność z którą podchodzą do tych spraw tamtejsze społeczeństwa i może jest teraz najwyższy i ostatni czas, aby tego syndromu uniknąć w naszej rzeczywistości, a za to już odpowiedzialność poniesie sam nasz Kościół, otwierając się na oczyszczenie, i nie chodzi tylko o skandale nim targające, ale o mądrość przyciągania do Boga dobrem kapłanów z powołania i hierarchów wolnych od szklanego klosza odrealnionej rzeczywistości, poza którym nie docierają do nich głosy tych, którzy są także członkami tej samej wspólnoty.

Kryspin

piątek, 24 września 2021

Młodzież nie chce religii w szkołach

 


Gdyby ktoś zdobył się na okresowe wprowadzenie eksperymentu pedagogicznego i wprowadził fakultatywność wszystkich lekcji będących dotąd obowiązkowymi przedmiotami nauczania, to mógłby się zdziwić, jak wielu uczniów skwapliwie skorzystałoby z możliwości rezygnacji z nielubianych zająć. Umysły ścisłe z radością wymazałyby ze swoich lekcyjnych planów większość przedmiotów humanistycznych, a osoby borykające się z trudnościami w przyswajaniu wzorów matematycznych wykreśliliby przedmioty ścisłe.

Nie ma co się oszukiwać, młodzi ludzie nie lubią szkoły, a jeżeli nawet z ochotą powrócili do lekcyjnych sal, to tylko po to, aby odnowić zażyłości z przyjaciółmi, i nic ponadto.

Sądzę, że na palcach jednej ręki można by wyliczyć takich pedagogów, którzy realizując edukacyjne założenia potrafią zarazić swoją pasją podopiecznych i tych należałoby pominąć oceniając efekty wyżej zaproponowanego eksperymentu.

Z pewnością w tym elitarnym gronie nie znalazłby się ksiądz katecheta dumnie kroczący po korytarzach szkoły, którego obraz nadal mam w pamięci, choć od naszego spotkania minęło już sporo lat.

Jego głupawo zadowolona mina, kiedy z dziennikiem lekcyjnym zmierzał do pokoju nauczycielskiego, została w mojej pamięci jak jakiś groteskowy obraz namalowany przez tych, którzy przy okazji ustrojowej transformacji wcisnęli do ustaleń konkordatowych lekcje religii w systemie państwowej oświaty.

Jestem z pokolenia, które wiedzę o boskim planie zbawienia dla wszystkich pobierało w przykościelnych salkach katechetycznych i pomimo tego, że upłynęło od tamtego czasu tak wiele lat, to nadal pozostał w mojej pamięci zapach tych przybytków i podniosłość jedynej w swoim rodzaju atmosfery, że zbieraliśmy się tam,bo zwyczajnie czuliśmy potrzebę lepszego poznania Tego, który ukochał nas tak bardzo, że zapragnął się dzielić z ludźmi swoją boską miłością.

Obecnie mamy do czynienia z trendem, który można by powiązać z czasem zdalnego nauczania, ale tak nie do końca jest to prawda, bo problem z nauczaniem religii w szkolnych salach pojawił się już o wiele wcześniej, o czym donosiły media, kiedy odnosiły się do swoistego buntu młodych rezygnujących z uczestnictwa w tych nieobowiązkowych zajęciach.

Przez lata był to jednak tylko lekki pomruk narastającego krytycznego stosunku młodych do niskich kompetencji zatrudnianych w szkołach religijnych edukatorów, którzy nie potrafili sprostać wyzwaniom, z jakimi przyszło im się mierzyć.

W tym roku szkolnym nastąpił już efekt śnieżnej kuli, która nabrała rozpędu i to, co do tej pory miało incydentalny charakter, teraz zaowocowało prawdziwym armagedonem, bo nie inaczej należałoby określić skalę rezygnacji młodych ze szkolnych lekcji religii.

Jeden z księży katechetów, zatrudniony w zespole szkół mieszczącym się w wojewódzkim mieście, zapytany o przyczynę tego narastającego kryzysu, stwierdził, że odpowiedzialnością za tę sytuację ponoszą sami uczący religii, bo unikając trudnych pytań, nie potrafią być obiektywnymi w ocenie tego, co powoduje krytyczny stosunek młodych wobec ciemnych spraw Kościoła.

Pewnie jest dużo racji w tym, o czym wspomniał wielebny, ale to nie wyczerpuje problemu.

Młodzi adepci edukacyjnego procesu stawiają szereg spraw w których dominują zarzuty, że nauczanie Kościoła rozmija się z codziennością, w której nieustannie są bombardowani informacjami o zdarzeniach dalece nie przystających do głoszonych idei.

Z pewnością młodzi mają wiele racji w swoim krytycznym stosunku do tych problemów, ale jest to także szansa, bo to jest głos wołający o zmianę, wytłumaczenie i pokazanie drogi, ale nie uczynią tego szkolni katecheci, którzy pozostaną w pustych lekcyjnych salach.

A może warto zrezygnować ze „zdobyczy” konkordatu w kwestii religijnej edukacji w szkolnych murach i powrócić do przykościelnych salek, aby tam spróbować odbudować nadszarpnięte zaufanie do głoszonych prawd.

Może w pobliżu bożego domu łatwiej będzie odpowiadać na najtrudniejsze pytania i odbudowywać to, co zostało zrujnowane głupawą pychą i samozadowoleniem tych, którym zabrakło pokory.

Kryspin

niedziela, 19 września 2021

Gorsze dzieci Jedynego Boga

 

„Gorsze dzieci Jedynego Boga”

Jeden z diecezjalnych włodarzy ostatnio nie wytrzymał i w trakcie niedzielnej homilii dał upust swojemu niezadowoleniu w kwestii swobodnego podejścia młodych ludzi do kwestii sakramentu małżeństwa. Hierarcha nie omieszkał wyrazić pretensji w stosunku do rodzicieli za braki należytego wychowania religijnego swoich latorośli, które coraz częściej pomijają błogosławieństwo ołtarza, decydując się na wspólne życie z ukochaną osobą.

Aby nie było tak monotematycznie, swój gniew skierował także w stosunku do lokalnych duszpasterzy, którzy po wielokroć wykazują się także zbyt małym zaangażowaniem w promowaniu małżeńskiego sakramentu.

Trudno nie odnieść wrażenia, że głos niezadowolenia hierarchy był czymś co można by określić wołaniem na puszczy, bo już od dobrych kilkunastu lat Kościół musi się mierzyć z brakiem pokornego stosowania się wypasanych owieczek do odwiecznych kanonów, które już nie mają dla nich takiej wagi i często obierają drogę swojej przyszłości bez tego, co dola pokolenia ich rodziców zdawało się być nieodzowne.

Problem wolnych związków lansowanych wśród młodych, to nie jedyny zgryz Kościoła, bo przecież nie tylko oni wybierają życie na marginesie sakramentów i nie tylko oni dokonują tego świadomego wyboru, bo obok nich staje rzesza innych „wykluczonych” z niedzielnej komunii, którym rodzinne życie się pokopało i z nowymi partnerami próbują realizować swoje pragnienie miłości.

Póki co Kościół stoi twardo na stanowisku, że takich wiernych traktuje jak odszczepieńców i odmawiając im prawa do pełnego uczestnictwa w życiu sakramentalnym, łaskawie godzi się na swoistą protezę i pozwala im na udział w niedzielnych eucharystiach jako obserwatorom stojącym gdzieś w podcieniach kościołów, i nic ponadto.

Co prawda coraz częściej odzywają się głosy zwolenników wyjątkowego dopuszczania takich nieboraków i dopuszczania ich do sakramentu ołtarza chociażby z racji wyjątkowych okoliczności, przy okazji ważnych wydarzeń religijnych dotyczących ich bliskich(komunia pociechy, czy pogrzeb najbliższej osoby), to jednak jak dotąd są zbyt słabe, albo słabi są sami zwolennicy tych nowości.

Nie dla wszystkich jednak Kościół stosuje taką samą restrykcyjną zasadę, bo dla „znajomych królika” otwiera drzwi umożliwiające obejście zakazów, co zdarza się chociażby w przypadku unieważniania już raz danego słowa przed ołtarzem.

Z przedziwnej „furtki”dotyczącej pełnego uczestnictwa w sakramencie eucharystii mogą skorzystać także sami słudzy ołtarza, kapłani sprawujący niedzielną eucharystię.

Wyobraźmy sobie, a nie jest to takie wyjątkowe zdarzenie, że wielebny w sobotni wieczór uległ pokusie i spędził upojne chwile z osobą, którą darzy zakazanym uczuciem i w niedzielny poranek musi się zameldować się przy ołtarzu.

Ze względu na zachowanie pozorów, Kościół dozwala mu na sprawowanie sakramentu i niejako post factum zobowiązuje go tylko do sakramentu spowiedzi, aby oczyścił się z popełnionego grzechu.

A wszystko po to, aby uniknąć zgorszenia i ucięcia spekulacji ze strony owieczek, które mogłyby domyślić się, że w intymnym życiu ich przewodnika nie wszystko było ok.

Przed jednym z kościołów zawisł niedawno baner, który stał się hitem internetu:

„Nie zaglądam innym do portfela, łóżka i sumienia”

Dla ścisłości należy zauważyć, że umieścił go proboszcz kościoła należącego do parafii polsko -katolickiej, czyli wspólnoty, której historia zamyka się w ostatnich kilkudziesięciu latach i daleko jej do liczonej w wiekach historii rzymsko-katolickiego giganta.

Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że w tym banerze zawiera się mądrość, po którą prędzej czy później będzie zmuszony sięgnąć także nasz katolicki Kościół, i z pewnością spotka się wtedy z takim samym entuzjastycznym przyjęciem wszystkich, którzy pragną żyć przekonaniem, że nie są tylko gorszymi dziećmi Jedynego Boga.

Kryspin

poniedziałek, 6 września 2021

Nie wolno niszczyć korzeni

 

Kardynał Wyszyński, którego Kościół po czterdziestu latach procesu kanonicznego zdecydował się wynieść na ołtarze, w trakcie swojej posługi wypowiedział znamienne słowa o walce, z jaką musi się mierzyć nasze społeczeństwo, aby zachować narodową tożsamość:” Będą atakowały nas siły, którym będzie zależało na tym, aby zniszczyć nasz naród, a początkiem ich działania będzie zdecydowany atak na Kościół”.

Te słowa jednego z największych mężów stanu, jakim bezsprzecznie był Prymas Tysiąclecia, przez lata zdawały się być tylko swoistym memento, które we współczesnym świecie zdawać by się mogły mało realne.

Po obaleniu totalitarnego reżimu, w którym dane nam było żyć od zakończenia II Wojny Światowej, rzeczywistość wolnej Polski zdawała się być najpewniejszym gwarantem dla swobód, także i tych dotyczących wolności wyznania także.

No może z niepokojem odnosimy się do kryzysów targających ościenne cywilizacje Bliskiego Wschodu, bo w ich wyniku co rusz doświadczamy kolejnych fali migracji, w których ludzie dalecy nam kulturowo i wyznaniowo także, próbują szukać swojej przyszłości na obcej dla nich ziemi.

Niepokoje większości próbują studzić zwolennicy wielokulturowości, którzy lansują tezę, że nawet ileś set tysięcy uchodźców nie zaszkodzą milionom rdzennej ludności poszczególnych państw starej Europy, a ileś tysięcy młodych rąk może zażegnać niedobory na naszym rynku pracy.

Pewnie nie do końca mają rację entuzjaści zapraszania do naszej rzeczywistości tychże nieszczęśników, bo rzeczywistość wcale nie jest tak jednoznacznie pozytywna, o czym mówią rdzenni mieszkańcy europejskich miast, którzy są przerażeni kulturową obcością przybyszów, wcale nie zamierzających okazywać wdzięczności za dar serca zapraszających.

Mnie zastanawia pewien fakt związany z emigracyjną falą uchodźców, którym przecież daleko bliżej by było szukać swojego bezpiecznego miejsca do życia w ościennych i zamożnych krajach arabskich, w których jednak nikt im nie proponuje pomocnej dłoni, a szejkowie swoją wrażliwość ograniczają tylko do petrodolarów, za które są gotowi stawiać meczety w europejskich azylach dla wyznawców Allacha.

To w nader jaskrawy sposób tłumaczy intencje obliczone na swoistą „ewangelizację” islamu, który zamierza w ten sposób wyautować chrześcijańską historię Europy, a to winno budzić niepokój.

W tym kontekście musi budzić niepokój ostatnia wypowiedź prominentnego posła partii opozycyjnej, który założył konieczność „opiłowywania” z przywilejów katolików w naszej rzeczywistości licząc jednocześnie na to, że w ciągu najbliższych lat staną się mniejszością w naszej ojczyźnie.

Podsumowując swoje sugestie dodał, że będzie to słuszna kara za przyjaźń z obecnie rządzącymi.

Pewnie, że można te słowa opozycyjnego posła wpisać w element walki politycznej, bo nie każdemu musi się podobać obecna władza, ale w tych stwierdzeniach wybrzmiało coś dalece bardziej niebezpiecznego, o czym mówił przed laty Prymas Wyszyński z troską wypowiadając się na temat przyszłości naszego narodu.

Kościół z pewnością ma wiele ciemnych stron z którymi musi się mierzyć, ale stawianie znaku nadziei na jego marginalizację, to podcinanie korzeni zasług, którymi przez stulecia był gwarantem naszej tożsamości narodowej i depozytariuszem polskości.

Proces laicyzacji z pewnością odciśnie swoje piętno na religijności naszego społeczeństwa i pewnie już nic nie będzie takie jak do tej pory, i z tym przyjdzie się mierzyć nam wszystkim.

Naszą narodową tożsamość w równym stopniu budują ludzie blisko związani z wiarą, jak i ci, którzy otwarcie deklarują „wolność” od chrześcijańskich korzeni, ale dla wszystkich winna być jedna troska i najważniejsza powinność: pielęgnować w sobie świadomość, że najważniejsza jest ta, którą nazywamy naszą ojczyzną, czyli Polska, a to można budować tylko w poczuciu wzajemnego poszanowania.

Kryspin

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

"Przebacz mnie"

 

Kiedy Pietrek, jeden z niezapomnianych bohaterów kultowego „Rancza” wpadł na pomysł, aby stworzyć w internetowej telewizji Wilkowyje program „Przebacz mnie”, z pewnością nie przewidział jak trudnego się podjął zadania.

Co prawda trochę podstępnie nakłonił do udziału w nim zwaśnione od lat ze sobą sąsiadki, ale nie docenił jak trudnym jest otwarcie przyznanie się do swoich słabości i do tego na forum publicznym.

Przyznanie się do błędu, do niekiedy latami skrywanej niegodziwości, z pewnością nie jest czymś łatwym, o czym dane jest nam zauważać chociażby obserwując naszą codzienność.

Człowiek w swojej naturze pielęgnuje wstyd przed praniem swoich brudów i woli przyjąć metodę na przeczekanie, licząc na to, że może wstydliwa wpadka jakoś sama przyschnie, a jeżeli nie, to watro chociażby przesunąć w czasie ujawnienie krępującej prawdy.

Z pewnością nie jest łatwo stawać w prawdzie z samym sobą i jeżeli już musimy dokonywać tego swoistego samooskarżenia, to paradoksalnie najłatwiej jest nam ukorzyć się w ciszy konfesjonału, bo wtedy nie narażamy się na konieczność upublicznienia małych i większych świństewek.

Ksiądz wysłucha, może kilkoma zdaniami nas pouczy i nas tym koniec.

No może zada nam jeszcze symboliczną pokutę i sprawa odfajkowana.

Sakrament pojednania to taka szansa na wypranie naszego sumienia, ale tylko wtedy, kiedy spełnimy podstawowe warunki jego skuteczności.

W bezrefleksyjnie klepanej formułce, którą zwykle zaczynamy nasz rozrachunek, stwierdzamy, że bardzo zgrzeszyliśmy przeciwko Panu Bogu, i zaraz potem przystępujemy do wyliczanki mniej lub bardziej istotnych zaniedbań względem Niego.

Mało kto zastanawia się nad tym, że katalog naszych zaniedbań względem Najwyższego tak naprawdę niewiele znaczy, bo Bóg nigdy nie może być dotknięty naszym złem, co najwyżej może przeżywać zasmucenie naszą niegodziwością.

Chrystus w swoim nauczaniu po wielokroć przypominał inną istotną sprawę, która wyznacza ramy naszego godnego życia: „Wszystko, co żeście uczynili jednemu z braci najmniejszych, toście i mnie uczynili(Mt 25, 31)”

Co prawda Ewangelia odnosi te słowa do wagi uczynków miłosierdzia, to jednak szerzej ujmując mówi także o naszych uczynkach nie przynoszących nam chluby także.

Wracając do sakramentu pojednania możemy poczuć wagę potrzeby naprawienia krzywd wyrządzonych względem każdego człowieka, którego Bóg postawił na naszej drodze.

To zaś zawiera się w prostocie słów: wybacz mi, które winny być stałym, koniecznym elementem nawrócenia.

Ostatnio otrzymaliśmy kolejną informację w kwestii kar kościelnych, którymi Stolica Apostolska ukarała kolejnego naszego hierarchę.

To bardzo przykra informacja, bo dotyczy ukrywania przez kolejnego biskupa pedofilii w szeregach powierzonych jego nadzorowi kapłanów. Sprawy dotyczą ekscesów sprzed ponad dwudziestu lat i w nikłym stopniu naprawią zło, które zadziało się, bo zabrakło prostego słowa przepraszam, które wypowiedziane w odpowiednim czasie mogłoby mieć zupełnie inne brzmienie.

Każda taka ukrywana niegodziwość z biegiem lat rodzi coraz większe poczucie krzywdy wśród ofiar i świadczy o tym, że tracą one, niekiedy już na zawsze, zaufanie do prawdy głoszonej z kościelnej ambony.

Swoją drogą zastanawiam się, czy doczekam chwili, kiedy kolejny hierarcha z ubabranym sumieniem zdobędzie się na odwagę i publicznie przeprosi za swoje zaniedbanie nie czekając na kolejne watykańskie śledztwo.

Odwaga stawania w prawdzie wobec siebie samego cechuje tylko prawdziwych liderów i tylko oni są zdolni do uznania swoich przewin wobec choćby najmniejszych ze swoich braci.

Kryspin

poniedziałek, 23 sierpnia 2021

Gdy nadejdzie czas normalności

 


Gdyby ktoś nie zauważył, to ostatnie dni sierpnia zwiastują koniec beztroskiego lata.

To było szczególne lato, bo po okresie pandemicznego zamknięcia nareszcie mogliśmy poczuć smak uwolnienia się od zakazów, co zaowocowało tłumami spragnionych oddechu rodaków, którzy oblegli kurorty i inne skrawki przeznaczone na wyczekiwany odpoczynek.

Teraz przyjdzie nam powrócić do normalnej szarzyzny z obowiązkowym początkiem roku szkolnego, czy pracy już nie zawsze zdalnej.

Na wielki powrót do normalności liczą także nasi spece od ludzkich dusz, choć chyba nie do końca wierzą, że uda im się odbudować pielęgnowany przez lata zwyczaj systematycznych praktyk religijnych powierzonych ich opiece owieczek, co dało się zauważyć w ostatnim wystąpieniu przewodniczącego naszego Episkopatu, który jak gdyby partycypując nadchodzący trudny czas dla kościelnej dominacji, w otwarty sposób wyraził żal, że władze zbyt rygorystycznie potraktowały potrzeby duchowe Polaków, wprowadzając na długie miesiące chociażby ograniczenia dotyczące praktyk religijnych w naszych świątyniach.

Arcybiskup pominął zupełnie inny problem, który dotknął nasze życie wiary i wcale nie był on związany tylko z szalejącym wirusem.

Przez ostanie kilkanaście miesięcy byliśmy wręcz bombardowani co rusz nowymi doniesieniami o niskim morale tych, którym winniśmy ufać jako przewodnikom po wertepach drug wiary, i to skrzętnie wykorzystywały środowiska dalece nieprzychylne Kościołowi jako takiemu.

Czterdzieści lat temu żegnaliśmy w Warszawie ostatniego prawdziwego Księcia polskiego Kościoła, Prymasa Tysiąclecia, jak za jego życia go określono, kardynała Wyszyńskiego. Dane mi było uczestniczyć w jego pogrzebie, który stał się wielką manifestacją wiary i ten obraz pozostanie w mojej pamięci już na zawsze.

Teraz dane nam będzie ponownie doświadczyć bliskości jego wielkości w trakcie uroczystości beatyfikacyjnej, którą Kościół ponownie złoży hołd dla jego nieocenionych zasług.

Okres posługi wielkiego Kardynała z Warszawy przypadł na chyba najtrudniejszy okres dla wiary narodu i dzisiejszym określeniem, które najtrafniej mogłoby określić tamten, przecież tak nieodległy czas, to pandemia nienawiści obliczona na złamanie wiary w Polakach.

Dzięki mądrości roztropnego Pasterza potrafił nas przeprowadzić przez te długie lata tamtejszej pandemii i pomógł zachować w narodzie płomień wiary.

Trochę mi żal, że wśród obecnych hierarchów, którzy przecież w znakomitej większości pamiętają czas Wielkiego Prymasa, zatarł się w pamięci przykład dobrego pasterza i w swoim posługiwaniu nie czerpią z niego wzoru, a to przecież jest swoiste antidotum na współczesną duchową pandemię, która skutkuje osłabieniem wiary.

Po okresie narodowego lockdownu powoli powrócimy do normalnego życia i wszystko będzie się zdawało być jak dawniej, ale w wielu z nas pozostanie rodzaj traumy straty.

Dla jednych będzie to strata zdrowia, które jeszcze przez długie miesiące będzie przypominało o tym, że dawny stan może już nigdy nie wróci.

Inni latami będą wspominać tych, którzy przegrali walkę z covidem i na zawsze odeszli, a jeszcze inni, i tych może być nadzwyczaj dużo, będą na nowo szukali swojej drogi wiary, bo w minionych miesiącach ich dawna pewność drogi gdzieś się rozmyła i to nie zawsze z ich winy.

Choć na wiele naszych po pandemicznych zmór będziemy szukali wsparcia u koncesjonowanych psychologów, to na poranione zawiedzeniem dusze wielu będzie zmuszonych do szukania pomocy u speców od duchowości wiary i to będzie największy sprawdzian dla rzeszy kapłanów.

Wierzę w to, że wielu duchownych zda ten egzamin z duszpasterskiej troski, ale wiem także, że prawdziwą siłą każdej formacji jest charyzma przywódców, a tu już moja ufność jest ograniczona, choć nie wyobrażam sobie, by spośród ponad stu członków episkopatu nie znalazło się chociażby kilku, którzy sprostają misji dobrego pasterza.

Innej alternatywy dla dobrej przyszłości Kościoła nie widzę.

Kryspin

niedziela, 15 sierpnia 2021

Pielgrzymkowy sierpień

 


Miesiąc sierpień od dawna kojarzymy się większości katolików z manifestacją religijności wyrażanej trudem pieszego pielgrzymowania do naszego narodowego sanktuarium na Jasnej Górze.

Pierwszą historycznie udokumentowaną pielgrzymką do stóp Jasnogórskiej Pani była ta zorganizowana w roku 1626 z niedalekich Gliwic, kiedy to mieszkańcy tego miasta postanowili w ten sposób podziękować za cudowne ocalenie przed wojakami duńskimi w czasie wojny trzydziestoletniej.

Pewnie trudno byłoby potwierdzić historię jej interwencji, według której całe miasto otuliła swoim płaszczem niwecząc wrogie zapędy agresorów i w konsekwencji przyczyniając się do ich wstydliwego odwrotu, ale wraz z upływem lat stała się istotnym przekonaniem o nadprzyrodzonej obronie.

Początek największej pieszej wyprawy do stóp cudownego obrazu z paulińskiego klasztoru, to rok 1711, kiedy to pątnicy wyruszyli z Warszawy wypełniając ślubowanie wdzięczności za cud powstrzymania zarazy, która wtedy pustoszyła stolicę Polski.

W sierpniu z około 80 miejsc zmierzają corocznie pątnicy, aby wspólnie przeżywać dni trudu podejmowanego z pobudek religijnych i po kilku lub nawet kilkunastu dniach marszu kończą go przekraczając bramę najsłynniejszego na naszych ziemiach maryjnego sanktuarium.

Bezsprzecznie trzeba oddać szacunek tym, którzy nie bacząc na często kapryśne warunki atmosferyczne, znosząc niewygody drogi i opatrując bolące bąblami odparzeń stopy, nie ustają w swoim postanowieniu i wytrwale zmierzają do celu tej jedynej w swoim rodzaju drogi.

Idea pielgrzymowania nie jest czyś nowym, czy tylko zarezerwowanym dla pobożności katolików, bo podobnie manifestują swoją wiarę prawosławni odbywając swoje drogi wiary do miejsc szczególnego i ważnego dla nich kultu.

Nie inaczej jest z wyznawcami innej wielkiej monoteistycznej religii, którzy wręcz zobligowani są do odbycia w swoim życiu choćby jednej pielgrzymki do Mekki, aby tam doznawać pełnego oczyszczenia i zasłużyć na wieczne zbawienie.

Wracając do naszych pielgrzymek, trudno nie odnieść wrażenia pewnej elitarności grona osób, które niekiedy z tych sierpniowych dni uczynili swoisty, corocznie powtarzany rytuał i nasty raz zaliczają znaną od lat trasę.

Obok aktywnych uczestników tej formy religijności pozostaje zaś cała rzesza obserwatorów, mieszkańców miasteczek i wiejskich przysiółków, którzy niekiedy otwartością serc starają się wspierać tych aktywnych, częstując ich prostymi posiłkami czy oferując chociażby miejsce do spania.

Nie można także pominąć tych niezadowolonych, którzy corocznie przeżywają katusze, nawet wyolbrzymiając niedogodności wynikające z przejścia grupy pielgrzymów i corocznie karmią tym swoje niezadowolenie.

Na osobną i to uzasadnienie naganną ocenę, choć mam nadzieję, że dotyczy to znakomitej mniejszości uczestników tych swoistych rekolekcji w drodze, zasługują ci, którzy w trakcie tych dni są spragnieni wrażeń i doznań dalekich od przesłania tego czasu, jak chociażby młody człowiek, który co prawda zastrzegł sobie anonimowość, to jednak nie omieszkał okazać zachwytu nad swoimi wspomnieniami z pielgrzymkowego szlaku:

-”Najbardziej bawiły mnie przygody z dziewczynami i wieczorne balangi zaprawiane alkoholem oraz poranki, kiedy to każdego dnia budziłem się obok nowej „miłości”

Pewnie teraz czytelnik systematycznie śledzący „Księdza w cywilu” powróci pamięcią do artykułu stawiającego pytanie: czy pielgrzymki to wyraz religijności, czy kolejny sposób na realizację kościelnego biznesu, i zada pytanie:

- Czy jestem za, czy przeciw?

Moja odpowiedź nie zmieniła się i zachęcam do rozdzielenia „interesów”szeregowych pielgrzymów od biznesowego kalkulowania niektórych organizatorów tych religijnych skądinąd wydarzeń.

Kryspin

wtorek, 10 sierpnia 2021

"Fenomen" Pięciu Przykazań Kościelnych

 


Przykazania kościelne – ustanowione przez władze Kościoła katolickiego normy postępowania dotyczące uczestnictwa w życiu kościelnym, zwłaszcza liturgicznym. Należy je rozumieć jako swego rodzaju wzmocnienie, zabezpieczenia życia Chrystusa, jego Ducha – daru otrzymanego na chrzcie i w Eucharystii – w życiu Kościoła i poszczególnych jego członków. Obowiązywanie tych zasad wynika z wiary katolików w otrzymaną od Chrystusa misję biskupów, polegającą na nauczaniu i kierowaniu wspólnotą kościelną wierzących.

Tyle możemy przeczytać w instrukcji postępowania wyznaczającej drogę ku wiecznemu szczęściu szeregowym wiernym, i tu rodzi się pytanie, a może cały szereg pytań o szczerość tych, którzy te przykazania ustanowili.

Trudno nie odnieść wrażenia, że te zasady zostały wprowadzone tylko po to, aby umocnić władzę hierarchów nad wiernymi, bo przecież ni jak nie tworzą one bazy świadomego przeżywania wiary i nie tworzą pewności, że nasze codzienne dobre postępowanie pozwoli nam zasłużyć na zbawienie.

Pominę sprawę pierwszego przykazania, które niejako a priori przymusza do systematyczności w zaliczaniu niedzielnych odwiedzin w kościele, bo przecież trudno negować wartości jaką niesie w sobie Eucharystia, będąca swoistym zwieńczeniem naszej wiary w zbawczą moc ofiary Chrystusa, kiedy naszą systematyczną obecnością w trakcie sprawowania liturgii potwierdzamy nasze zawierzenie Jego miłości.

Ni jak nie potrafię jednak zrozumieć sensu przykazań nr 2 i 3 mówiących o minimalnej intensywności naszego duchowego życia, kiedy Kościół nakazuje wiernym spowiedź raz do roku i przyjecie komunii świętej w takim samym wymiarze, tylko z uściśleniem, że należy ją zaliczyć w okresie wielkanocnym.

Ograniczenie życia w łasce uświęcającej – koniecznym stanie do osiągnięcia zbawienia, do jednego z 365 dni w roku, to rodzaj swoistej rosyjskiej ruletki, którą rekomenduje Kościół swoim owieczkom.

Czym to jest podyktowanie, bo przecież wieczne szczęście powinno być celem każdego wierzącego, a taki minimalizm w obowiązkach dotyczących duchowego życia rekomendowany przez kościelne władze wcale nie zabezpiecza: „życia Chrystusa, jego Ducha w życiu Kościoła i poszczególnych jego członków”, jak głosi przytoczona powyżej definicja?

Odwołując się do końcowych ustaleń tłumaczących potrzebę Pięciu Przykazań Kościelnych, w których jest zawarta istota misji biskupów, jako nauczycieli i kadry kierowniczej mającej nauczać i kierować kościelną wspólnotą wierzących, trudno jest się doszukać ich roli jako przewodników ukazujących drogę zbawienia, bo ich aktywność zdaje się być ograniczona li tylko do nadzoru nad ziemskim aspektem tej organizacji.

Idąc dalej, można zastanowić się po co są także przykazania 4 i 5, kiedy pierwsze z nich mówi o formie pokutnej powstrzymywania się od pokarmów mięsnych w wyznaczonych przez tych samych hierarchów dniach tygodnia, kiedy z przyczyn wszelakich nawet proboszcz parafialny może zawiesić obowiązywanie tego nakazu.

Na kuriozum zakrawa zaś przykazanie piąte zmuszające wiernych do sięgania wgłąb swoich kieszeni, aby zabezpieczyć sprawy ekonomiczne kościelnych struktur.

Jest to zapewne przypomnienie owieczkom, że kościelna taca to nie wymysł pazernego proboszcza, a zwyczajny wyraz troski wiernych i umożliwienie im spełnienia bądź co bądź przykazania, choć tylko kościelnego, ale jednak.

Może warto by było jednak powrócić do korzeni, kiedy Chrystus nauczając zostawił nam jedno przykazanie, które w swojej istocie zawiera wszystkie wartości i ukazuje prostotę drogi ku zbawieniu, wiodącej przez miłość do drugiego człowieka i uwielbienie w niej doskonałej miłości Boga do każdego z nas.

Kryspin