poniedziałek, 31 stycznia 2022

Maraton wiary

 


„W dobrych zawodach uczestniczyłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”.

Apostoł Paweł te słowa skierował także do nas, choć bezpośrednim adresatem był jego uczeń Tymoteusz.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Apostoł Narodów chciał w ten sposób zaznaczyć wagę świadomego uczestnictwa w jedynych w swoim rodzaju zawodach jakim jest przynależność do grona wspólnoty wierzących będących członkami Kościoła założonego przez Chrystusa.

I tak już od ponad dwóch tysięcy lat odbywa się ten swoisty maraton wiary, którego metę sam Zbawiciel wyznaczył każdemu z uczestników.

Gdyby się przyjrzeć poszczególnym „zawodnikom” tego bożego maratonu, to trudno nie zauważyć, że praktycznie każdy z nas swoim tempem realizuje ten bieg, często borykając się z przeszkodami, które życie stawia na naszym torze.

Swego czasu miałem okazję spotkać ciekawego człowieka, który w trakcie naszej rozmowy pochwalił mi się medalem otrzymanym za ukończenie maratonu w Nowym Yorku. Brał w nim udział będąc już człowiekiem w mocno średnim wieku i dlatego zajęcie 3454 miejsca w tych zawodach trzeba by było uznać za sukces.

Kiedy z dumą chwalił się tym wyróżnieniem, uprzedził moje pytanie o to czy było warto podejmować taki trud i narazić się na koszty takiej wyprawy, kiedy można było samemu pobiegać po okolicy i zaliczyć swój maraton w pobliżu domu?

„-Tego nie da się opisać i do końca życia z dumą będę wspominał tamten bieg i atmosferę tych jedynych w swoim rodzaju zawodów”-odparł szczęśliwy swoimi wspomnieniami.

Kiedy przyjmowaliśmy sakrament chrztu inicjujący nasze uczestnictwo w tym bożym maratonie, do którego zaprosił nas Zbawiciel, wcale nie zapewnił nas, że na naszej trasie będzie zawsze z górki i z biegiem lat naszego życia pojawią się trudne chwile.

Sam przeżyłem taki czas, kiedy podjąłem decyzję o odejściu do stanu świeckiego wybierając miłość do kobiety, przez co naraziłem się na kanoniczne konsekwencje skutkujące formalnym wykluczeniem mnie z kościelnych struktur. To jednak nie było wystarczającym powodem, abym obraził się na tego, który jest ponad ludzkim osądem, czym niejednokrotnie wzbudzałem zdziwienie wielu ludzi, którzy z własnej woli zdecydowali się postawić siebie poza tym „bożym maratonem”.

Dlatego ze zdziwieniem przyjmuję modny ostatnio trend chwalenia się swoistą apostazją w kręgach niektórych celebrytów, którzy ze swoistą dumą ogłaszają wszem i wobec, że postanowili odejść z Kościoła w geście protestu na to, z czym dane im było się spotykać w tej instytucji.

Ksiądz, który sprzeniewierzył się swojemu powołaniu, pazerność hierarchów żyjących pod kloszem swojej hipokryzji, czy jakiekolwiek inne zatrute kwiatki ludzi odpowiedzialnych za tę instytucję, to z pewnością pożywka dla tych, którzy szukają usprawiedliwienia dla swoich decyzji o zaniechaniu udziału w tym „bożym maratonie” jakim jest Kościół, ale zawsze to będzie tylko pretekst.

„-Już od wielu lat nie wierzę w księży, nie spowiadam się na ucho innemu człowiekowi i nie zaliczam niedzielnych mszy, bo zbyt często wracają mi w pamięci niecne uczynki, którymi splamili swoje powołanie ci, którzy winni nieść kaganek wiary przed naszymi ścieżkami, ale pomimo tego wszystkiego nadal czuję potrzebę bycia w kościele, więc przy okazji zachodzę do świątyni, kiedy jest tam pusto i cicho, bo wtedy paradoksalnie najlepiej słyszę Jego głos i czuję, że On nadal mnie kocha.”

Wiele razy słyszałem takie zdania i tak sobie myślę, że jest w nich wiele nadziei i prawdy, bo Kościół to nie tylko budowle kiedyś wzniesione przez naszych poprzedników, kapłani i kolorowe ceremonie przez nich sprawowane; ale to także, a może przede wszystkim On, który nieustannie wierzy w nas i liczy na nasze świadome uczestnictwo w maratonie wiary, którego ukończenie zaowocuje nieprzemijającą nagrodą.

Kryspin

poniedziałek, 24 stycznia 2022

Wiara świadoma

 

W moim parafialnym kościele tabernakulum, czyli miejsce przechowywania Najświętszego Sakramentu, mieściło się w nawie bocznej świątyni i choć znajdowała się przy nim zapalona czerwona lampka mająca przypominać o wadze tego miejsca, w większości ludzie przemieszczający się po kościele zdawali się w ogóle tego nie zauważać i przechodzili obok bez przyklęknięcia, nie zapominając o tym znaku wiary, kiedy przekraczali środek świątyni.

Pamiętam, jak mnie to irytowało, że przechodzący tak bezmyślnie zapominali o tym gdzie jest najważniejsze miejsce w świątyni.

Jeden z czytelników pewnie podzielił moje spostrzeżenia i w trakcie corocznej kolędy zadał pytanie swojemu proboszczowi, dlaczego w trakcie eucharystii celebrans i inni księża przechodzący przed tabernakulum oddają pokłon w kierunku ołtarza zupełnie zapominając o przyklęknięciu przed Najświętszym Sakramentem będącym tuż za nimi?

Ksiądz wyraźnie zażenowany tym pytaniem próbował wytłumaczyć, że gest pokłonu celebrans czyni z szacunku do znaku krzyża, który wieńczy ołtarz.

Takie tłumaczenie nie do końca wyczerpało niepokój pytającego i może dlatego drążył temat zauważając, że krucyfiks to rzeczywiście znak naszej wiary, ale ni jak się ma co do ważności z ciałem samego Boga, które przechowywane jest w tabernakulum.

To jednak okazało się stwierdzeniem retorycznym, bo kapłan nie odniósł się do jego rozważań i pospiesznie zakończył duszpasterskie odwiedziny.

Jeden z bohaterów „Zatroskanej koloratki”, proboszcz parafii, której tak naprawdę nie ma, dziennikarce przeprowadzającej z nim wywiad oznajmił, że jego parafianie nie mają obowiązku być co niedzielę na mszy świętej, a do kościoła przychodzą ze świadomej potrzeby serca i traktują to jak odpowiedź na głos gospodarza tego miejsca, który zaprasza ich na ucztę przygotowaną z myślą o nich wszystkich.

Takie postawienie sprawy już od samego początku stawia przed nimi obowiązek świadomej odpowiedzi na zaproszenie, co skutkuje po ich stronie potrzebą należytego potraktowania tego wyróżnienia.

Póki co katolicy są przymuszani do niedzielnej obecności w kościele, bo tak stanowi przykazanie kościelne: „W niedzielę i święta nakazane we mszy świętej nabożnie uczestniczyć”.

No i mamy to co mamy.

Większość z nas zalicza niedzielny obowiązek nie do końca zastanawiając się nad tym, że jest to coś niezwykle ważnego i traktują to jako zło konieczne, dodatek nie do końca harmonizujący z oczekiwaniami dnia wolnego, kiedy człowiek chciałby rozprostować kości na kanapie zamiast odstawać obowiązkową godzinę w podcieniu świątyni lub na przykościelnym placu, kiedy wewnątrz wielebny smęci fałszując kościelne androny.

Wiara oparta na tradycji, co wydaje się być dominantą w naszych praktykach to chyba nie najlepszy prognostyk w czasie, kiedy tracą na wartości wszelkie ideały z przeszłości, bo świat stawia na teraźniejszość i na to co zdaje się być atrakcyjne tu i teraz.

Tylko wiara pogłębiona świadomością daru, jaki daje wierzącym w Kościele Chrystus, staje się jedyną nadzieją na to, że zachowamy jej siłę otwierającą nadzieję przyszłości i przekażemy ją w swoistej sztafecie przyszłym pokoleniom.

Największą, współczesną troską rodziców jest to, aby zapewnić dobre wychowanie swoim pociechom. Jeżeli mogą, posyłają ich do renomowanych szkół, licząc na to, że przez to zapewnią im lepszy start w dorosłość, i chwała im za to.

Niemniej ważną troską rodziców wierzących winna być dbałość o przyszłość wiary swoich dzieci, ale tu już jest trudniej, bo tego za nich nie załatwią ani dobra uczelnia czy charyzmatyczny kapłan z parafii.

Brak świadomej wiary w nas samych, to jedna z najważniejszych przyczyn porażek w religijnym wyposażeniu naszych pociech, bo one nie zechcą powielać tradycyjnej, czyli nijakiej dla nich wiary przeszłych pokoleń.

Kryspin

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Aby wszyscy stanowili jedno

 


Na pogrzebie seniorki rodu Pawlaków doszło do spotkania zwaśnionych ze sobą sąsiadów z uciekinierami, którzy opuścili domowe pielesze, aby ratować miłość, na którą nie wyrażali zgody pokłóceni ze sobą ich rodzice.

Na pytanie ojca: kiedy wreszcie powrócą do domu, jego syn odpowiedział:”Dopóki w kupie będzie was trzymać tylko wzajemna złość, nie wrócimy ”.

Dopiero co przebrzmiały radosne bożonarodzeniowe pieśni, obwieszczających światu narodziny niezwykłego dzieciątka, które przyniosło światu radość pojednania Boga z ułomnym w swej niedoskonałości człowiekiem, a już zaraz potem do naszej świadomości dotarło takie samo przesłanie, choć ogłoszone dwa tygodnie później, w dniu Bożego Narodzenia u naszych prawosławnych braci.

Trudno przy tej okazji nie zauważyć, że prawie od tysiąca lat wyznawcy tego samego Boga, uznający przecież wszystkie objawione w Ewangeliach prawdy dotyczące wiary, jednocześnie przez długie stulecia tkwili w złości, której szczytowym akcentem stała się wzajemna anatema nałożona przez zwierzchników obu tych wielkich chrześcijańskich wspólnot.

Głębokie rowy podziałów, w które obrosły wspólnoty chrześcijańskie, uprawniają do stawiania pytania, jak obecne kościoły mające jednego założyciela, jakim bezsprzecznie był Chrystus, daleko odeszły od wyrażonego przez założyciela pragnienia, aby stanowiły jedność?

Bogu nie jest miła manifestacja wiary z cieniem podziału, który w przeszłości niejednokrotnie prowadził nawet do aktów przemocy, o braku wzajemnej miłości nie wspominając.

Co prawda w poszczególnych wspólnotach cyklicznie odbywają się ekumeniczne spotkania połączone z modlitwą o jedność, ale to tylko ceremonialne zabiegi pozbawione dobrej woli do wzajemnego pojednania i dlatego przez lata ani o jotę nie nastąpiło zbliżenie wzajemnie zwaśnionych stron.

W pierwszych wiekach chrześcijaństwa odnotowano najbardziej dynamiczny wzrost dziedzictwa chrystusowej wizji, jaką stał się założony przez Niego Kościół i to nie podlegało dyskusji, tak samo jak nie można było nie zauważyć, że temu fenomenowi towarzyszył niebywały wręcz żar wzajemnej miłości pomiędzy ludźmi przystępującymi do tej wspólnoty.

We wczesnych dokumentach, opisujących fenomen nowej wiary, za każdym razem autorzy podkreślali element wzajemnej życzliwości członków Kościoła, która wyrażała się troską o drugiego człowieka i gotowością do dzielenia się dobrem.

Wraz z upływem wieków zatraciła się gdzieś ta pierwotna życzliwość zastępowana coraz częściej partykularyzmem obliczonym na osobisty zysk, często mający twarz przyznawanych sobie godności i zaszczytów, a wcześniejsze idee odeszły w niepamięć ustępując miejsca wszechobecnej żądzy władzy i posiadania.

To musiało stać się pożywką do dramatu zatraty wszystkiego, czego nauczał u zarania dziejów sam Chrystus, którego apel o jedność w wierze stał się już tylko niesłyszalnym szeptem, albo czymś tak dalece wyidealizowanym, że aż nierealnym w drapieżnym świecie, gdzie liczy się tylko ten, który potrafi się skutecznie rozpychać w swoich często chorych pragnieniach.

Ostatnio spotkałem na swojej drodze bardzo wielu ludzi, którzy zapytani o wiarę, odpowiadali bardzo podobnie:

-”Jestem człowiekiem wierzącym, ale Kościół w takiej formie jaką prezentuje, nie przemawia do mojego serca i dlatego w sensie przynależności wyznaniowej, stawiam się poza nim i podejmuję drogę, może i trudniejszą, aby spotkać Boga bez pośredników, zwłaszcza takich, którzy tak dalece mnie zawiedli.”

Może to jest jeden z ważniejszych i jednocześnie dalece bagatelizowanych powodów decyzji o odejściach z Kościoła?

Może młodzi, podobnie jak filmowy bohater, mają dość trwania we wspólnocie, która konserwuje nienawiść i bezsens podziału.

Kryspin

wtorek, 11 stycznia 2022

Stracone pokolenie

 


Mądrość ludowa, pielęgnowana przez wieki, pozwalała naszym przodkom przewidywać czas ochłodzenia, atak mrozu, czy nadchodzące ocieplenie, i nie potrzeba było w tym wszystkim oczekiwać na prognozy naukowych ośrodków, bo ich zwyczajnie jeszcze nie było.

Obecnie nastąpiło swoiste stępienie tej pierwotnej wiedzy, bo przyzwyczailiśmy się do tego, że na ekranach naszych telewizorów każdego dnia etatowe pogodynki informuj nas o nadchodzących zmianach aury.

Dzięki postępowi świat stał się dla nas bardziej przewidywalny, choć nie do końca, bo cięgle zaskakują nas zjawiska trudne do przewidzenia i niekiedy borykamy się z anomaliami burzącymi pewność prognoz.

Oprócz zaskakujących nas niespodziewanych zjawisk w pogodzie, równie niemiłym doświadczeniem stała się obecnie sytuacja pandemiczna, która co róż zdaje się wymykać spod naukowych przewidywań i częstując nas kolejnymi falami wirusowej zarazy i burzy nadzieję na powrót do przewidywalnej normalności.

Mając to wszystko na względzie, musimy być przygotowani na kolejne zaskoczenia i potrzebę adekwatnej reakcji, abyśmy mogli zauważyć światełko w tunelu nadchodzącej rzeczywistości.

W podobnej niepewności musi się czuć także Kościół, który jak i inne instytucje, został zaskoczony skutkami obecnego, niejako anormalnego czasu.

I nie chodzi tu tylko o konieczność ograniczeń, którym został poddany chociażby w ilości wiernych w czasie niedzielnych nabożeństw, bo póki co może nadal prowadzić duszpasterską misję korzystając z pomocy mediów użyczających swoich częstotliwości do emitowania niedzielnych nabożeństw, aby wszystkim wiernym zapewnić chociażby zdalne wypełnienie kościelnego przykazania.

Daleko bardziej niepokojącym musi być dla niego to, co ostatnio zostało ujawnione po badaniach statystycznych przeprowadzonych na temat religijności naszego społeczeństwa.

Kiedy ankieta dotycząca religijności dojrzalej nacji wiernych winna budzić niepokój, gdy procentowo zanotowano znaczny spadek tych, którzy systematycznie wypełniają swój obowiązek bycia praktykującym wierzącym , to przy przedziale wiekowym 18-24 lata, ujawniła prawdziwą katastrofa.

Tylko niecałe 25% młodych deklaruje się jako ludzie lokujący swoje przekonania religijne w cieniu kościelnej nauki.

Wobec tak jednoznacznych deklaracji tej grupy wiekowej wyrażającej negatywny stosunek do praktyk religijnych, a ściślej rzecz ujmując deklarującej wprost swoją niewiarę, musieli zabrać głos hierarchowie, dzieląc się swoimi uwagami na temat zaistniałej sytuacji.

I tu pojawił się dwugłos:

Prymas w swej wypowiedzi nieśmiało zauważył, że część winy za ten niepokojący trend ponosi sam Kościół, a ściślej rzecz ujmując jego opieszałość w piętnowaniu patologii budzącej zgorszenie wśród wiernych, to już arcybiskup z południowej diecezji jedyną winą obarczył bliżej nie sprecyzowane okoliczności skłaniające młodych do bycia pokoleniem ze zwieszonymi głowami wpatrzonymi w ekrany smartfonów, poza którymi nie potrafią dostrzegać już nic ponad nierzeczywisty świat elektronicznej zarazy.

Pewnie wysiłkiem całej rzeszy ludzi nauki świat znajdzie panaceum na obecną zarazę, a przyroda siłą słońca przyniesie nadzieję wiosennej zmiany, ale trudno w tak optymistycznym tonie spoglądać w przyszłość dotyczącą Kościoła, i nie chodzi tu o wielkość kryzysu, ale o brak działania, aby zaświecić światełko w tym mroku.

Włodarze tej instytucji zachowują pełnię beztroski niczym pasażerowie Titanica i wciąż w ich głowie gra muzyka o niezniszczalności założonego przez Chrystusa Kościoła.

Zderzenie z potęgą lodowatej obojętności, która trawi młodych, mają za nic, a to prosty sposób na spektakularną katastrofę.

Kryspin

poniedziałek, 3 stycznia 2022

Skazani na samotność

 


Jeden z wiodących portali internetowych opublikował niedawno fragmenty książki człowieka, który z woli przełożonych nie zdołał dokończyć studiów teologicznych w jednym z seminarium duchownym i został „wyrzucony”, jak sam określił, na miesiąc przed święceniami kapłańskimi.

Trudno się więc dziwić, że jego relacja jest pełna goryczy i pomyj jakie wylał wspominając lata spędzone w murach tejże uczelni.

Osobiście miałem możliwość przeżyć cały okres seminaryjnej formacji i trudno mi się zgodzić z tezami stawianymi w tej publikacji niedoszłego kapłana.

Z pewnością mija się z prawdą, kiedy feruje oceny dotyczące samych kandydatów, którzy według autora tego tekstu, trafiają do tych przybytków, jako niedojrzali frustraci, którzy wskutek niskiej samooceny wybierają tę drogę, nie widząc dla siebie miejsca w normalnym świecie.

Trudno mi się także zgodzić z krytyką samej drogi formacji w trakcie sześcioletnich studiów, choć w niektórych stawianych negatywnych tezach odnajduję źródło prawdy, ale to nie wyczerpuje problemu seminarium, jako instytucji przygotowujących kapłańskie kadry.

Kościół ustanowił model seminaryjnej drogi odwołując się do ustaleń Soboru Trydenckiego i kolejnego, już dalece bliższego naszym czasom Soboru Watykańskiego I, który uszczegółowił zasady edukacji przyszłych kapłanów.

I tu jest swoisty grzech pierworodny samej istoty seminaryjnej formacji, która w żadnym stopniu nie realizuje tego, do czego zmierzała kościelna reforma.

W powszechnej opinii tych, którzy z powodzeniem przeszli czas seminarium, największą niedogodnością z którą muszą się mierzyć kapłani od pierwszych chwil swojej posługi, to syndrom samotności księdza.

Trudno się temu dziwić, bo sześć lat pobytu w seminaryjnej rzeczywistości ni jak nie przygotowuje przyszłych prezbiterów to roli samotników wśród powierzonych ich opiece wiernych.

Na zawsze pozostaną w mojej pamięci moje pierwsze święta Bożego Narodzenia na parafii, które dane mi było przeżywać w samotności, kiedy w domach moich owieczek gromadziły się rodziny na wspólnotowym świętowaniu tego czasu.

Sześć lat seminarium wcale nie przygotowało mnie do bycia samotnym wśród tłumu, bo w trakcie lat formacji byliśmy ciągle razem. 365 dni w roku, 24 godziny na dobę w gronie bliskich sobie ludzi, i później pustka kapłańskiej rzeczywistości.

Pewnie, że najprostszym remedium na te kapłańskie frustracje byłaby sytuacja, kiedy kapłani mieli by swoje rodziny, ale to tylko daleka wizja zmian, które pewnie i tak kiedyś nastąpią.

Jeżeli Kościół nadal zamierza tkwić w takiej rzeczywistości, to może warto by było choć w kosmetycznym działaniu złagodzić to, co jest przyczyną wielu złych historii, które swoją praprzyczynę mają w kapłańskiej samotności.

Może kapłani, którzy podlegają przynależności dekanalnej (kilka parafii podlega dziekanowi) zamieszkaliby razem w jednym miejscu i dzielili pomiędzy siebie obowiązki duszpasterskie na zasadzie podobnej do szpitalnych dyżurów lekarzy.

Bez problemu mogliby na odległość zajmować się parafialnym duszyczkami, co w dobie, kiedy wszyscy są mobilni, nie byłoby żadnym problemem, a po skończonej posłudze wracaliby do dekanalnego domu?

Na takich zasadach przecież od stuleci działają wspólnoty zakonne i w miarę dobrze potrafią realizować duszpasterską misję.

Taki model kapłańskiej posługi byłby bardziej racjonalny i niwelowałby koszty utrzymywania iluś plebanijnych gospodarstw, o obsłudze nie wspominając.

Niezamieszkałe plebanie mogłyby służyć jako obiekty przeznaczone na inne zbożne cele, jak chociażby ogólnodostępne ośrodki duszpasterskie, domy dla biedniejszych parafian lub tymczasowe miejsca pobytu chociażby dla samotnych matek, których los doświadczył niegodziwością nieodpowiedzialnych ojców ich dziecka.

Kryspin