poniedziałek, 3 stycznia 2022

Skazani na samotność

 


Jeden z wiodących portali internetowych opublikował niedawno fragmenty książki człowieka, który z woli przełożonych nie zdołał dokończyć studiów teologicznych w jednym z seminarium duchownym i został „wyrzucony”, jak sam określił, na miesiąc przed święceniami kapłańskimi.

Trudno się więc dziwić, że jego relacja jest pełna goryczy i pomyj jakie wylał wspominając lata spędzone w murach tejże uczelni.

Osobiście miałem możliwość przeżyć cały okres seminaryjnej formacji i trudno mi się zgodzić z tezami stawianymi w tej publikacji niedoszłego kapłana.

Z pewnością mija się z prawdą, kiedy feruje oceny dotyczące samych kandydatów, którzy według autora tego tekstu, trafiają do tych przybytków, jako niedojrzali frustraci, którzy wskutek niskiej samooceny wybierają tę drogę, nie widząc dla siebie miejsca w normalnym świecie.

Trudno mi się także zgodzić z krytyką samej drogi formacji w trakcie sześcioletnich studiów, choć w niektórych stawianych negatywnych tezach odnajduję źródło prawdy, ale to nie wyczerpuje problemu seminarium, jako instytucji przygotowujących kapłańskie kadry.

Kościół ustanowił model seminaryjnej drogi odwołując się do ustaleń Soboru Trydenckiego i kolejnego, już dalece bliższego naszym czasom Soboru Watykańskiego I, który uszczegółowił zasady edukacji przyszłych kapłanów.

I tu jest swoisty grzech pierworodny samej istoty seminaryjnej formacji, która w żadnym stopniu nie realizuje tego, do czego zmierzała kościelna reforma.

W powszechnej opinii tych, którzy z powodzeniem przeszli czas seminarium, największą niedogodnością z którą muszą się mierzyć kapłani od pierwszych chwil swojej posługi, to syndrom samotności księdza.

Trudno się temu dziwić, bo sześć lat pobytu w seminaryjnej rzeczywistości ni jak nie przygotowuje przyszłych prezbiterów to roli samotników wśród powierzonych ich opiece wiernych.

Na zawsze pozostaną w mojej pamięci moje pierwsze święta Bożego Narodzenia na parafii, które dane mi było przeżywać w samotności, kiedy w domach moich owieczek gromadziły się rodziny na wspólnotowym świętowaniu tego czasu.

Sześć lat seminarium wcale nie przygotowało mnie do bycia samotnym wśród tłumu, bo w trakcie lat formacji byliśmy ciągle razem. 365 dni w roku, 24 godziny na dobę w gronie bliskich sobie ludzi, i później pustka kapłańskiej rzeczywistości.

Pewnie, że najprostszym remedium na te kapłańskie frustracje byłaby sytuacja, kiedy kapłani mieli by swoje rodziny, ale to tylko daleka wizja zmian, które pewnie i tak kiedyś nastąpią.

Jeżeli Kościół nadal zamierza tkwić w takiej rzeczywistości, to może warto by było choć w kosmetycznym działaniu złagodzić to, co jest przyczyną wielu złych historii, które swoją praprzyczynę mają w kapłańskiej samotności.

Może kapłani, którzy podlegają przynależności dekanalnej (kilka parafii podlega dziekanowi) zamieszkaliby razem w jednym miejscu i dzielili pomiędzy siebie obowiązki duszpasterskie na zasadzie podobnej do szpitalnych dyżurów lekarzy.

Bez problemu mogliby na odległość zajmować się parafialnym duszyczkami, co w dobie, kiedy wszyscy są mobilni, nie byłoby żadnym problemem, a po skończonej posłudze wracaliby do dekanalnego domu?

Na takich zasadach przecież od stuleci działają wspólnoty zakonne i w miarę dobrze potrafią realizować duszpasterską misję.

Taki model kapłańskiej posługi byłby bardziej racjonalny i niwelowałby koszty utrzymywania iluś plebanijnych gospodarstw, o obsłudze nie wspominając.

Niezamieszkałe plebanie mogłyby służyć jako obiekty przeznaczone na inne zbożne cele, jak chociażby ogólnodostępne ośrodki duszpasterskie, domy dla biedniejszych parafian lub tymczasowe miejsca pobytu chociażby dla samotnych matek, których los doświadczył niegodziwością nieodpowiedzialnych ojców ich dziecka.

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz