poniedziałek, 27 grudnia 2021

Kolęda: wizytacja, czy spotkanie przyjaciół?

 


Mała parafia, oddalona od głównych szlaków komunikacyjnych, z kościółkiem posadowionym na lekkim wzgórzu, który otulają okoliczne gospodarstwa z domkami nie odnawianymi od lat.

W tej sielskiej wspólnocie jest ledwie 700 dusz, jak zwykło się określać ilość wiernych przynależnych do społeczności deklarującej swoją przynależność wiary.

Obok świątyni roztacza się magiczny ogród, nieco przygasły w zimowej scenerii, ale i tak budzący wyobraźnię przyszłego, wiosennego piękna.

Nie zawsze było tu tak pięknie, bo zaledwie kilkanaście lat temu, było to miejsce, które budziło strach duchownych, mających się tam zadomowić w duszpasterskiej, proboszczowskiej posłudze.

Świątynia jawiła się jako zaniedbany, przez długie lata nie remontowany przybytek, a plebania mieszcząca się nieopodal przypominała raczej pieczarę, ze śladami niedawnego pożaru, który prawie doszczętnie pozbawił ją funkcji mieszkalnych.

Tylko jeden z kapłanów przyjął bez skwaszonej miny decyzję biskupa i przyjął na siebie ciężar bycia proboszczem w tak niegościnnym miejscu.

Jak mi powiedział w trakcie moich odwiedzin, od samego początku poczuł, że to miejsce i ludzie z tej zapyziałej wspólnoty oczekiwali na kogoś takiego jak on.

Uporządkowanie zaniedbań zajęło mu kilka dobrych lat, a najgorszym było przezwyciężenie nieufności miejscowych, którzy początkowo traktowali go jak kogoś na chwilę, by przykładem poprzedników salwować się ucieczką z tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca.

Ponad trzy lata mieszkał w jednym pokoiku, którego nie strawił pożar; tam spał, jadł skromne posiłki przygotowywane na starym piecyku i przyjmował rzadkie wizyty parafian, którzy musieli skorzystać z biura parafialnego.

Na ich hojność nie miał co liczyć, zwłaszcza po pierwszej kolędzie, kiedy zrozumiał, że sami niewiele mieli i w wielu przypadkach bardziej od niego potrzebowali wsparcia.

Nic tylko się rozpłakać i liczyć na to, że może kościelni zwierzchnicy nie pozwolą mu zbyt długo

być w tym miejscu zsyłki?

Takie czarne myśli niejednokrotnie towarzyszyły mu przed spaniem, ale zaraz odganiał od siebie je i niejednokrotnie sam sobie powtarzał, że ci ludzie nie zasługują na to, aby zawieść rodzącą się w nich nadzieję.

Teraz, kiedy wspomina tamten czas, uśmiecha się, bo najgorsze minęło i zrozumiał, że to miejsce jest jego przeznaczeniem, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Od ponad dziesięciu lat już nie organizuje tradycyjnych odwiedzin duszpasterskich, a zamiast tego często wprasza się do domów swoich parafian przy okazji ich rodzinnych uroczystości, i wcale nie czuje się tam nieproszonym gościem.

-„Przez lata poznałem ich wszystkich, dzieciaki rozpoznaję po imieniu, znam ich bolączki codzienności, i staram się im zaradzać nie tylko dobrym słowem, ale i w innym, egzystencjalnym charakterze także.

-Spotykam się z moimi przyjaciółmi z parafialnej trzódki bardzo często i znam ich na wylot. Oni także znają mnie równie dobrze i wiedzą, że także mam swoje ciemne sprawy z przeszłości, ale to tylko sprzyja naszemu wzajemnemu zaufaniu i dlatego mogę bez nuty wyższości kreślić nam wszystkim zadania jakie stawia przed nami nasz jedyny szef, Chrystus.”

W naszych parafialnych wspólnotach właśnie rozpoczyna się, choć poturbowany pandemią, czas duszpasterskich wizyt, tradycyjnej kolędy, która większości z nas kojarzy się z corocznym zbieraniem kopertowych danin i nic ponadto, a szkoda.

I tu mam gorącą prośbę do naszych kapłanów, aby te odwiedziny nie traktowali tylko jako swoistą wizytację, a coś w rodzaju spotkania przyjaciół.

Aby jednak tak się stało, potrzeba otwartej szczerości i rozmowy, w której ponad rozliczenia z religijnej poprawności, ważniejszym stanie się rozmowa przyjaciół, którzy w równym stopniu są świadomi odpowiedzialności za kierunek wyznaczony przez Zbawiciela.

Kryspin

wtorek, 21 grudnia 2021

Czy Bóg kolejny raz przegrywa?

 


Jak co roku pod koniec grudnia w naszych kościołach będzie przypominany fragment z Ewangelii św. Łukasza o narodzinach przyszłego Zbawiciela, który przyszedł na świat w bardzo nieciekawych okolicznościach.

Ubogi cieśla, wraz z poślubioną Maryją, odpowiadając na wezwanie cezara Augusta, przybył do swojego rodowego miejsca pochodzenia, Betlejem.

Ewangelista dość szczegółowo relacjonuje okoliczności narodzin ich dziecka, które na świat przyszło w skalnej grocie, miejscu przeznaczonym na tymczasowe schronienie dla bydła, bo jak zaznaczył św. Łukasz:”Nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Pewnie przemilczał przykrą przyczynę ich niedoli jaką z pewnością był fakt, że Józefa zwyczajnie nie było stać na opłacenie bardziej stosownego miejsca dla swojej rodziny.

I na tym można by zakończyć opis tego paradoksu historii, w którym najważniejsze wydarzenie dokonało się w tak spektakularnie przykrych okolicznościach, ale może warto pochylić się nad tym Bożym planem, po przecież dla nikogo nie jest tajemnicą, że to On wybrał takie okoliczności do narodzin swojego Syna.

Bóg wybrał te okoliczności, w których jego najważniejszy posłaniec od pierwszej chwili skazany został na bycie poza historią toczącą się tak niedaleko, ale jednocześnie na tyle odległej, że tylko nielicznym dane było bezpośrednio przeżywać ten cud ostatecznego zbliżenia Boga ze swoim ludem.

Pewnie dopiero po czasie wielu z wyznawców Nauczyciela z Nazaretu odczuwało swoisty wstyd, że przegapili początek historii jego pojawienia się pośród nich. Nie dało się jednak cofnąć czasu, choć wielu bardzo dużo by dało, aby naprawić przegapioną szansę.

Z takim moralnym kacem, choć może po latach, musieli się mierzyć także właściciele rozsianych wokół Betlejem zajazdów i ci, którzy w tamtym czasie gościli się w ich wnętrzach, i pewnie u niejednego tłukły się myśli typu: „gdybyśmy wiedzieli”, ale to już był tylko spóźniony żal.

Dla nas to już bardzo odległe czasy, kiedy Bóg narodził się w judzkim miasteczku i pozostało już tylko wspomnienie tamtych zdarzeń, które dzięki tradycji wiary naszych przodków zostało nam zadane, abyśmy mogli być częścią depozytu tego zdarzenia.

No i tu rodzi się problem, jakby historia miała zatoczyć koło, bo trudno nie odnieść wrażenia, że sprawa zbratania się Boga ze swoim ludem, kolejny raz zdaje się przegrywać z biegiem czasu.

Dziecię narodzone w betlejemskim żłobie zdaje się ponownie przegrywać z tym co jest dzisiaj.

Owszem, prawie z każdego kąta naszego życia zdają się wręcz krzyczeć wszelkiego rodzaju reklamy, że zbliża się ten wyjątkowy czas, kiedy zatrzymamy się w codziennym pędzie i zasiądziemy w gronie najbliższych przy odświętnych, suto zastawionych stołach, aby cieszyć się tym magicznym dniem.

Magicznym, czyli jakim?

Czy nadal będzie to rozpamiętywanie wydarzenia sprzed wieków, które było początkiem naszego odkupienia?

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że istota przeżywania betlejemskiego cudu jakoś zbladła, albo wręcz rozmyła się w naszym dzisiejszym świecie.

Owszem, na ulicach naszych miast kolorowe iluminacje podkreślają wyjątkowość obecnego czasu, ale małego Jezusa trudno szukać w świątecznych ozdobach, bo tam królują kolorowe bombki, ewentualnie symbole śnieżnych płatków.

W przedświątecznym zabieganiu media karmią nas inflacją ubolewając na wszędobylską drożyzną i ani słowa o tym co jest istotą tego czasu, który determinuje zbliżenie się Boga, który narodził się w biedzie, a jednak dał nam radość nadziei.

Jeżeli do tego dołożyć propagowanie poprawności wobec tych, dla których te święta niewiele w sobie niosą i należy dlatego unikać „drażniących” ich symboli, to trudno nie odnieść wrażenia, że kolejny raz mały Bóg przegrywa walkę o nasze sumienia.

Kryspin

niedziela, 12 grudnia 2021

Układ zamknięty

 

Kiedy Izraelici postanowili skierować swoją historię na drogę wolności, opuścili Egipt, gdzie przez stulecia przeżywali czas niewoli.

Mojżesz stanął na czele tego pochodu ku lepszemu jutru i skierował ich drogę na pustynię, poza którą rysował się dla nich kraj miodem i mlekiem płynący.

Fascynująca perspektywa miała się jednak dokonać dopiero po czterdziestu latach tułaczki, na co sami sobie zapracowali uwikłani w spory i tkwienie w układzie zwaśnionych plemion, bez wspólnej wizji.

Trzeba było długich lat oczyszczenia, by wymarło to pokolenie, które było odpowiedzialne za pielęgnowanie tego chorego układu, i tak się stało.

Minęło już sporo czasu od tamtych zdarzeń, a historia nadal uczy nas, że niekiedy potrzeba czasu, niekiedy bardzo długiego upływu lat, by skruszyć pęta układów determinujących rzeczywistość.

Mamy takich przykładów obecnie aż nadto, kiedy chociażby obserwujemy próby naprawy chorych układów w naszej rzeczywistości.

Można by teraz wspomnieć chociażby sprawę reformy naszego sądownictwa, w którym układ zamknięty nadal ma się dobrze i chroni swoje poletko w myśl zasady, aby nadal było jak do tej pory, i pewnie w tym przypadku potrzeba czasu, aby wymarło to pokolenie, które jest odpowiedzialne za ten stan.

Nie inaczej sprawa się ma w przypadku naszego Episkopatu, który jak nikt inny manifestuje zasadę konserwowania swoistego układu zamkniętego.

Płonne zdały się nadzieje, które zwolennicy „przewietrzenia” w tej instytucji wiązali z dopiero co zakończoną wizytą Ad Limina Apostolorum naszych biskupów w Watykanie.

Najbardziej optymistycznie nastawieni liczyli na swoiste trzęsienie ziemi i efekty w stylu chilijskim, kiedy to Franciszek zdymisjonował cały tamtejszy episkopat, ale nic z tych rzeczy nie miało miejsca.

Nasi hierarchowie, stosując zasadę kroków wyprzedzających, zdali stępić gniew swojego szefa i dokonali swoistej samokrytyki, uznając, że owszem, nie wszystko było cacy, ale biskupi ubabrani w skandale albo odeszli (ze względu na wiek lub stan zdrowia) na ciepłe emeryturki, a pozostali zdołali przekonać watykańskie szefostwo, że starali się, choć być może mało skutecznie.

Izraelitom porzucenie starych układów zabrało czterdzieści długich lat i oceniając ich dokonanie z perspektywy naszego czasu dochodzę do gorzkiego wniosku, że ta historia może wcale się nie powtórzyć, bo współczesny układ zamknięty, w którym tkwi między innymi nasz Episkopat, wyciągnął naukę z tamtego zdarzenia, i nie jest to zbieżne z tym doświadczeniem sprzed wieków.

Naszym biskupom wcale nie zależy na zmianach, o czym świadczą także ostatnie decyzje o przyznawaniu godności biskupich nowemu narybkowi do kościelnej wierchuszki.

Szerokim echem odbiła się ostatnio decyzja jednego z najważniejszych hierarchów naszego Kościoła, który na swojego biskupa pomocniczego wybrał kapłana budzącego wiele kontrowersji w samych szeregach duchownych jego archidiecezji, którzy mówią wprost, że jest on ulubieńcem swojego zwierzchnika, nie koniecznie nadając się na takie wyróżnienie.

W cieniu tej nominacji stoi sam Franciszek, bo przecież to on miał decydujący głos w tej sprawie, i albo nie wiedział o kontrowersjach związanych z tą nominacją, albo po prostu miał w głębokim poszanowaniu głosy tych, którzy otwarcie negowali słuszność tej decyzji.

Obrońcy Franciszka z pewnością podniosą głos uznając, że Papież nie znając wszystkich kandydatów do kościelnych zaszczytów, musi polegać na głosie swoich dalece wyżej postawionych

współpracowników i w takim toku rozumowania tenże wybór jest jak najbardziej zasadny.

Pewnie jest wiele racji w takim stanowisku, ale jednocześnie trudno jest się oprzeć wrażeniu, że takie nominacje swoich „dzieci” przez niektórych hierarchów jasno dowodzą, że jedyną ich troską jest pielęgnowanie tego zamkniętego układu, który gwarantuje, że nadal będzie tak jak było.

A droga ku Ziemi obiecanej?

No cóż, może dla nich ona jest już tu i teraz?

Kryspin

poniedziałek, 6 grudnia 2021

Prawo stuły

 


Gdybyśmy się przenieśli oczami wyobraźni zupełnie niedaleko, bo zaledwie kilkaset kilometrów na zachód od naszych granic, to obserwując sytuację Kościoła u naszych sąsiadów, mogłyby nas przejść ciarki.

Najbardziej mrożącym krew naszej religijnej poprawności byłby obraz opustoszałych świątyń, które zatraciwszy swój dawny, sakralny charakter, stały się często obiektami przeznaczonymi na sprzedaż, lub co gorsza budynkami do wyburzenia, kiedy nie znalazły świeckich nabywców mających pomysł na ich dalsze trwanie.

Póki co u nas nie jest jeszcze tak źle, zdają się mówić nasi hierarchowie, choć coraz częściej i oni wyrażają swój niepokój co do przyszłości.

A jest się o co martwić, kiedy rzeczywistość, i nie tylko z powodu niekończącej się pandemii, musi budzić niepokój.

Do przeszłości i to nieodwracalnej przeszło powiedzenie, że:” kto ma księdza w rodzie, temu bieda nie dogodzie”.

Tak już jest, że to co zadziało się na zachodzie, niechybnie stanie się także i u nas i co do tego nikt nie ma wątpliwości.

Nasze tabloidy raz po raz publikują analizy związane z kieszenią naszego Kościoła, i tak stało się ostatnio za przyczyną reportażu:”Prawo stuły”, w którym dziennikarz korzystając z możliwości rozmowy z kilkoma duchownymi, przybliżył czytelnikom składowe parafialnej kasy.

Biorąc za przykład typową parafię z ponad tysiącem duszyczek, okazało się, że ich włodarze w sutannach już wcale nie są finansowymi krezusami i bardzo muszą się gimnastykować, aby ich comiesięczne dochody równoważyły wydatki związane z utrzymaniem kościelnego gospodarstwa.

Co prawda obecny obraz finansów parafialnych zaburza przeciągający się stan covidowego kryzysu, to jednak nie jest jedynym niepokojącym symptomem zwiastującym nadchodzące chude lata dla ich kieszeni. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że daleko groźniejszym dla ekonomicznej wydolności parafialnego gospodarstwa jest postępująca obojętność duszyczek na kościelne przykazanie, które dotąd w miarę skutecznie przynaglało ich do wypełniania obowiązkowego zaliczania świątecznej liturgii.

To jednak tylko jeden z symptomów wyznaczających trudną sytuację naszego Kościoła, który coraz wyraźniej jawi się być kolosem na glinianych nogach.

Drugą, póki co wyciszaną przez naszych hierarchów nadchodzącą zgryzotą jest perspektywa braków kadrowych, czyli kryzys nowych powołań do służby ołtarza.

Pewnie, że w formie swoistej protezy mającej zaradzić narastającemu problemowi, można dokonywać łączenia parafialnych wspólnot, by jeden ksiądz mógł, wzorem swoich misyjnych kolegów, odprawiać niedzielne nabożeństwa w kilku sąsiadujących ze sobą kościołach, ale na dłuższą metę ma się to ni jak do duszpasterskiej posługi w dotychczasowym rozumieniu i będzie kolejnym krokiem do zaniku emocjonalnego związku wiernych ze wspólnotą, której już tak naprawdę nie będzie.

I dochodzimy do sedna problemu i jedynej nadziei na odwrócenie tej równi pochyłej, na której znalazł się ten moloch.

Przed ludźmi w sutannach staje dzisiaj problem powrotu do fundamentalnej pracy nad przywróceniem świadomości w sercach szeregowych członków parafialnych wspólnot, że Kościół to nie tylko biskupi i księżą przechadzający się po parafialnych obejściach, ale także i oni, może i małe trybiki, ale jakże ważne, aby tam machina miała w ogóle jakikolwiek sens.

To z pewnością trudne zadnie, zważywszy, że przez bardzo długi czas w umysłach wiernych pielęgnowano przekonanie, że Kościół to hierarchiczny byt, w którym laikat to tylko bezrozumna glina potrzebna do budowania wielkości budowli zarezerwowanej tylko dla wybranych.

My wszyscy jesteśmy Kościołem, niezależnie od tego, czy mamy sutannę, nawet purpurową, zakonny habit, czy zwyczajną koszulę wkładaną na odświętny dzień.

Chrystus zakładając tę wspólnotę nie różnicował ważności członków, bo wszyscy stanowić mieli jedno Ciało.

Kryspin