Mała parafia, oddalona od głównych szlaków komunikacyjnych, z kościółkiem posadowionym na lekkim wzgórzu, który otulają okoliczne gospodarstwa z domkami nie odnawianymi od lat.
W tej sielskiej wspólnocie jest ledwie 700 dusz, jak zwykło się określać ilość wiernych przynależnych do społeczności deklarującej swoją przynależność wiary.
Obok świątyni roztacza się magiczny ogród, nieco przygasły w zimowej scenerii, ale i tak budzący wyobraźnię przyszłego, wiosennego piękna.
Nie zawsze było tu tak pięknie, bo zaledwie kilkanaście lat temu, było to miejsce, które budziło strach duchownych, mających się tam zadomowić w duszpasterskiej, proboszczowskiej posłudze.
Świątynia jawiła się jako zaniedbany, przez długie lata nie remontowany przybytek, a plebania mieszcząca się nieopodal przypominała raczej pieczarę, ze śladami niedawnego pożaru, który prawie doszczętnie pozbawił ją funkcji mieszkalnych.
Tylko jeden z kapłanów przyjął bez skwaszonej miny decyzję biskupa i przyjął na siebie ciężar bycia proboszczem w tak niegościnnym miejscu.
Jak mi powiedział w trakcie moich odwiedzin, od samego początku poczuł, że to miejsce i ludzie z tej zapyziałej wspólnoty oczekiwali na kogoś takiego jak on.
Uporządkowanie zaniedbań zajęło mu kilka dobrych lat, a najgorszym było przezwyciężenie nieufności miejscowych, którzy początkowo traktowali go jak kogoś na chwilę, by przykładem poprzedników salwować się ucieczką z tego zapomnianego przez Boga i ludzi miejsca.
Ponad trzy lata mieszkał w jednym pokoiku, którego nie strawił pożar; tam spał, jadł skromne posiłki przygotowywane na starym piecyku i przyjmował rzadkie wizyty parafian, którzy musieli skorzystać z biura parafialnego.
Na ich hojność nie miał co liczyć, zwłaszcza po pierwszej kolędzie, kiedy zrozumiał, że sami niewiele mieli i w wielu przypadkach bardziej od niego potrzebowali wsparcia.
Nic tylko się rozpłakać i liczyć na to, że może kościelni zwierzchnicy nie pozwolą mu zbyt długo
być w tym miejscu zsyłki?
Takie czarne myśli niejednokrotnie towarzyszyły mu przed spaniem, ale zaraz odganiał od siebie je i niejednokrotnie sam sobie powtarzał, że ci ludzie nie zasługują na to, aby zawieść rodzącą się w nich nadzieję.
Teraz, kiedy wspomina tamten czas, uśmiecha się, bo najgorsze minęło i zrozumiał, że to miejsce jest jego przeznaczeniem, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Od ponad dziesięciu lat już nie organizuje tradycyjnych odwiedzin duszpasterskich, a zamiast tego często wprasza się do domów swoich parafian przy okazji ich rodzinnych uroczystości, i wcale nie czuje się tam nieproszonym gościem.
-„Przez lata poznałem ich wszystkich, dzieciaki rozpoznaję po imieniu, znam ich bolączki codzienności, i staram się im zaradzać nie tylko dobrym słowem, ale i w innym, egzystencjalnym charakterze także.
-Spotykam się z moimi przyjaciółmi z parafialnej trzódki bardzo często i znam ich na wylot. Oni także znają mnie równie dobrze i wiedzą, że także mam swoje ciemne sprawy z przeszłości, ale to tylko sprzyja naszemu wzajemnemu zaufaniu i dlatego mogę bez nuty wyższości kreślić nam wszystkim zadania jakie stawia przed nami nasz jedyny szef, Chrystus.”
W naszych parafialnych wspólnotach właśnie rozpoczyna się, choć poturbowany pandemią, czas duszpasterskich wizyt, tradycyjnej kolędy, która większości z nas kojarzy się z corocznym zbieraniem kopertowych danin i nic ponadto, a szkoda.
I tu mam gorącą prośbę do naszych kapłanów, aby te odwiedziny nie traktowali tylko jako swoistą wizytację, a coś w rodzaju spotkania przyjaciół.
Aby jednak tak się stało, potrzeba otwartej szczerości i rozmowy, w której ponad rozliczenia z religijnej poprawności, ważniejszym stanie się rozmowa przyjaciół, którzy w równym stopniu są świadomi odpowiedzialności za kierunek wyznaczony przez Zbawiciela.
Kryspin