wtorek, 28 listopada 2017

Czy można oswoić i pokochać samotność?


     Gdy sięgam pamięcią do chwil, gdy rozpoczynałem dorosłość, to wracają mi obrazy pierwszych tygodni mojej seminaryjnej przygody. Było nas 34 na pierwszym roku. Każdy dzień wydawał się wtedy podobny: wczesna pobudka, ranne modlitwy, śniadanie w wielkim refektarzu, później wykłady, kolejny posiłek, chwila wytchnienia w seminaryjnym ogrodzie, później nauka własna i pół godziny na podwieczorek, gdy w pokojach zajadaliśmy się smakołykami, które pachniały domem....      A później już tylko wieczorna modlitwa w kaplicy i spoczynek, aby następnego poranka obudzić się do tego samego...
    Przerwą w seminaryjnej monotonii były święta, ale tylko te, na które mogliśmy się rozjechać do naszych rodzinnych domów. Każdy z nas odliczał wtedy godziny do tych dni, gdy mogliśmy choćby przez chwilę pooddychać przeszłością świata, który przecież paradoksalnie, z własnej woli pozostawiliśmy poza sobą.
    Kiedy wspominam tamten czas, gdy w opinii naszych moderatorów, mieliśmy przyzwyczajać się do przyszłego życia w samotności, to muszę powiedzieć, że ich założenia spełniły się mniej niż średnio.
    Doświadczyłem tego już poza murami seminarium, gdy rozpocząłem swoją duszpasterską przygodę w pierwszej parafii. Choć i tak los był dla mnie łaskawy, bo miałem po sąsiedzku dwóch moich kursowych kolegów, z którymi często się spotykaliśmy w wolnej chwili. Siadaliśmy wtedy we trójkę i rozmawialiśmy długie godziny o błahych sprawach i czułem, pewnie i oni także, że te nasze spotkania były ucieczką od samotności.
    Po jakimś czasie nasze spotkania stawały się jednak coraz rzadsze i nawet nie zauważyliśmy, jak oddalaliśmy się od siebie i pewnie, gdybyśmy wtedy potrafili szczerze porozmawiać, to pewnie przyznali byśmy, że wcale nie oswoiliśmy w sobie samotności i nie wspominali byśmy frazesów powtarzanych nam, przez seminaryjnych przełożonych:” Kapłan nigdy nie jest samotny, bo ma współbraci i parafię, która stanowi jego rodzinę.”
    Pamiętam pierwsze Boże Narodzenie i dni przed tym świętem, gdy codziennie przemierzałem ulice udając się do salki parafialnej, gdzie uczyłem maluchy o Bogu, który z miłości do ludzi posłał na świat swojego syna, który przed wiekami narodził się w dalekim Betlejem, abyśmy mogli z radością przeżywać ten świąteczny dzień .
    Po zajęciach wracałem ulicami, przy których mieściły się sklepy rozświetlone świątecznymi ozdobami i mijałem ludzi, którzy pomimo zimowego chłodu, z wypiekami radosnego podniecenia, szli z małymi i większymi pakunkami, i widziałem w ich oczach radość zbliżającego się wigilijnego wieczoru, gdy przy kolorowych choinkach będą obdzielać się świątecznymi niespodziankami
    Przyznam, że patrzyłem na nich z zazdrością, którą pewnie doświadczają bezdomni, gdy w zimowy, Bożonarodzeniowy wieczór zaglądają w okna szczęśliwców, cieszących się wśród bliskich radością bycia razem, gdy oni najboleśniej odczuwają swoją samotność.
    Wtedy pierwszy raz tak boleśnie odczułem samotność kapłańskiego powołania i zrozumiałem, że nigdy nie potrafię jej pokochać!
    Kiedyś młodzież w trakcie lekcji religii zadała mi pytanie:
„Jak księża radzą sobie z nakazem celibatu, który obowiązuje w Kościele Katolickim?”
    Odpowiedziałem im wtedy, że pewnie nie zawsze radzą sobie z tym wymogiem i może dlatego tak wielu księży jest smutnych i schowanych pod maskami powagi swojego powołania.
    Później jeszcze długo myślałem nad tym pytaniem i już tylko sobie zadawałem pytanie:
    Czy można oswoić samotność, gdy serce pragnie czegoś innego?
    Czy Chrystus powołując pośredników swojej miłości, jednocześnie nakazał im, by w swoim sercu oswoili samotność i pokochali ją?
    Powołanie do życia w samotności, to szczególny dar, który bardzo rzadko się zdarza i dlatego tak wielu kapłanów jest smutnych, niekiedy złośliwych, czy żyjących z nałożonymi maskami powagi, a nawet zarozumiałości.
    Czy zatem można oswoić....czy można pokochać samotność?
Pewnie tak, bo sam spotkałem w swoim życiu kilku uśmiechniętych kapłanów.

Kryspin,   

wtorek, 21 listopada 2017

Czy to jeszcze jest ten sam Kościół?


    Jeden z moich seminaryjnych profesorów zwykł powtarzać, że na szczęście Kościół jest instytucją
Bosko-ludzką. Boską, bo został założony przez Jezusa Chrystusa i to On jest gwarantem jego wiecznego trwania, bo ludzki element(także hierarchiczni decydenci) na przestrzeni dziejów już dawno by to wszystko (zacytuję dosłownie jego słowa) „rozpieprzyli”!
   Stary Profesor z pewnością opierał się na biblijnym cytacie św. Mateusza:”...I na tej skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą”(Mt 16)
Mnie inne zdanie nurtuje i niepokoi w kwestii Kościoła, które podaje św Łukasz i dlatego pozwolę sobie je zacytować:
”Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?”(Łk 18,1-8)
Ewangelista odwołuje się do powtórnego, zapowiedzianego przez Chrystusa przyjścia, którego Kościół jest świadomy i w swoim nauczaniu wiernym to podaje jako jedną z ważniejszych prawd .
„Paruzja”-Dzień Pański: Powrót Chrystusa na świat pod koniec dziejów jako triumfatora nad złem, wskrzesiciela umarłych i sędziego sprawiedliwego!
W korespondencji od czytelników „Księdza w cywilu” wielokrotnie odbieram krytyczne uwagi na temat Kościoła, jego stanowiska w wielu kwestiach, których ludzie zwyczajnie nie rozumieją, bodź otwarcie się z nimi nie zgadzają, i to można położyć na karb niedoinformowania maluczkich, że tak musi być, bo........
Są jednak i takie głosy (podnoszone przez ludzi, którym wiara nie jest czymś obojętnym), w których zadają wprost pytanie:
„Czy to jeszcze jest ten sam Kościół, który kiedyś założył Chrystus?”
Zaraz po tak zadanym pytaniu odwołują się do mniej lub bardziej głośnych (mało budujących) zdarzeń w Kościele, których mimo woli stają się świadkami i to burzy ich pewność wiary.
Jeżeli do tego dołożyć mało „duszpasterskie” zachowania niektórych kapłanów, z którymi dane jest im żyć w środowisku parafialnym, to można powiedzieć o gotowym przepisie na katastrofę, którą widać gołym okiem, choćby po systematycznie zmniejszającej się ilości tzw. wiernych praktykujących coniedzielną mszę!
Czy to jeszcze jest ten sam Kościół, który założył Chrystus?”
   Na tak postawione pytanie już padła odpowiedź, która pomimo upływu lat, nic nie straciła na aktualności.
Udzielił jej 2000 lat temu sam Chrystus w przypowieści o winnicy.
Kościół jest tym winnym ogrodem, którego właścicielem jest Bóg, i tylko On po wsze czasy!
Zbawiciel przed swoim odejściem, przekazał go ludziom w dzierżawę, by się nim opiekowali i byli za niego odpowiedzialni.
   Czytając kolejne zdania z tejże przypowieści dowiadujemy się o nieuczciwych dzierżawcach Bożego ogrodu, którzy podejmując się pracy nad jego uprawą, zaplanowali haniebny plan przejęcia jego własności (zabijemy dziedzica i winnica stanie się naszą własnością)
   Rodzi się pytanie: Kogo miał na myśli Chrystus, mówiąc o nieuczciwych dzierżawcach?
Na to pytanie każdy z nas musi sam sobie udzielić odpowiedzi, niezależnie od tego kim jest w tej Bożej Winnicy.
   W zakończeniu „Zatroskanej koloratki” napisałem, że marzy mi się Kościół czasu, gdy Boży Syn przekazywał go pierwszym, ludzkim dzierżawcom.
   Tak sobie myślę, że może dobrze by było, gdybyś Chryste jeszcze raz pojawił się na wyboistej drodze Kościoła, usiadł na kamieniu, zebrał wokół siebie wszystkich: począwszy od małego dziecka, które poprzez chrzest rozpoczęło przygodę w Twojej Winnicy, a na decydentach w purpurowych szatach (najważniejszych dzierżawcach Bożego Ogrodu) kończąc, przypomniał, że tylko od nas wszystkich zależy, czy w nim będą dojrzewały piękne grona, czy szlachetne krzewy porosną chwastami.

Kryspin, 

wtorek, 14 listopada 2017

Czy to tylko moje utopijne marzenie?


    Gdy po jakimś czasie kolejny raz czytam fragmenty „Koloratek”, odkrywam coś nowego w ich przesłaniu.
    Dzisiaj chciałbym przypomnieć fragment z „Zatroskanej koloratki-Pasterzy i najemników”, w którym opisałem kościół, do którego chciałbym chodzić:
   ”Na ławkach leżały małe książeczki, śpiewniki z zapisanymi tekstami kościelnych pieśni....Uprzedzę Pani pytanie...Nie, nie giną, bo i po co ktoś miałby je stąd zabierać?
Gdy je wyłożyliśmy, powiedziałem, że jeżeli ktoś chce poćwiczyć w domu, to może wypożyczyć sobie śpiewnik....No i na [początku „rozeszło” się kilkanaście sztuka, ale po jakimś czasie powróciły i są tu, służąc wszystkim.
Po chwili doszliśmy do końca nawy i zatrzymaliśmy się przed lekko podwyższonym miejscem, na którym w samym centrum stał duży stół nakryty białym obrusem.
To normalny, gościnny stół i normalny biały obrus, taki sam, jaki kładziemy na przybycie gości.
I na tym zakończyłoby się nasze kościelne spotkanie, gdyby nie moje kolejne zdziwienie...
-Tak, ma Pani rację....odpowiedział przyklękając nieco z boku- Nie ma takiego cytatu w Biblii.
„Witajcie przyjaciele”-przeczytał słowa widniejące na drzwiczkami tabernakulum tak ciepło, że przez chwilę zgłupiałam, odnosząc wrażenie, że słyszę kogoś zupełnie innego.
Było w tym tyle radości i ciepła, a jednocześnie słowa emanowały wielkością Tego, który je wypowiadał.
Przez chwilę poczułam coś w rodzaju zaszczytu, wyróżnienia, jakiego doznaje człowiek w rozmowie z kimś niezwykłym, gdy ten szczerze obdarza go swoją przyjaźnią,...
Pani Małgosiu, jesteśmy teraz w gościnie naszego najlepszego Przyjaciela, który zawsze ma dla nas czas i cieszy się, gdy do niego przychodzimy: z naszymi sukcesami, smutkami, niezrozumieniem, niekiedy bólem; bo od tego jest przyjaciel, powiernik naszych spraw, prawda?
U nas nie ma obowiązku bycia na niedzielnej mszy....Naszym owieczkom nie narzucamy żadnych odgórnych nakazów.... ale czy wypełnia przykazanie ktoś przychodzący do świątyni zdyszany, spocony od pośpiechu i nieustannie przebierający nogami, albo ziewający z miną znużonego mopsa, czekając, kiedy wreszcie odstoi swój obowiązek i czym prędzej czmychnie do swojej codzienności?
-”Nabożnie uczestniczyć”, prawda?., ..
-Nasi wierni uczestnictwo w niedzielnej mszy traktują jak zaproszenie na przyjęcie, Uczta z Chrystusem, Bożym Synem!...
Na taki „raut”nie wypada przychodzić bez prezentu i taki prezent ze swojego tygodnia składają ci, którzy przychodzą na spotkanie z Nim.
Pewnie, że nie jesteśmy aniołami, nie jesteśmy doskonali, nic z tych rzeczy - i On to wie
Moja córeczka, gdy miała zaledwie kilka lat, uwielbiała dawać mi prezenty, niekiedy z okazji imienin, urodzin, czy innych uroczystości; ale zawsze robiła ja własnoręcznie:wyklejanka,niekiedy rysunek, albo zabawka z kasztana i zapałek.
Siadała mi wtedy na kolanach i wręczając niespodziankę, szeptała mi do ucha:”kocham cię tatusiu”.
I choć niekiedy jej dzieło nie było najbardziej udane, zapałka wypadała i pajacyk zostawał o jednej nóżce, sreberko nie chciało słuchać kleju i złośliwie odpadało, a słonko było za bardzo pomarańczowe, bo właściwa kredka gdzieś uciekła w czasie zabawy, to sprawiała mi za każdym razem niesamowitą radość; i choćby nie kończyła tej „ceremonii” rozkosznymi słowami szeptanymi bezpośrednio do mnie, to i tak odczuwałem jej miłość.
Tak samo jest w naszych relacjach z Nim; tak wiele i niewiele jednocześnie potrzeba, abyśmy w naszym zabieganym życiu znaleźli choćby mały podarunek dla tego Gospodarza przyjęcia, naszego Przyjaciela...”
Marzy mi się taki kościół, taka parafia...,.Czy to tylko moje utopijne pragnienie?

Kryspin, 

wtorek, 7 listopada 2017

Smutek radosnego święta.


   Mamy za sobą kolejny szczyt listopadowych wypraw na groby naszych bliskich. Policja podsumowała akcję „Znicz” podając tragiczne statystyki ludzkiej nieostrożności, które jak co roku dostarczyła kolejnych „lokatorów” naszych miejsc wiecznego spoczynku.
   Pewnie jak co roku, także główni organizatorzy cmentarnych uroczystości, czyli strona kościelna, dokonała takiego podsumowania.
   Co prawda nikt nie poustawiał elektronicznych czytników, które przy wejściowych bramach policzyłyby przybyłych na te uroczystości, ale jakoś można było dokonać chociażby porównania do lat minionych, przeliczając zawartość płóciennych woreczków umieszczonych na długich kijach, aby nie ominąć żadnego z odwiedzających w tym dniu swoich bliskich zmarłych.
   Swoją drogą to bardzo zmyślny sposób, dzięki któremu panowie z rad parafialnych, mogli rzetelnie wypełnić zadanie postawione przed nimi: zebrać ofiarność co do ostatniego ziarenka(także od tych, którzy widząc nadchodzących poborców cmentarnej daniny, próbowali schronić się za pomnikami)
   Oczywiście składka została poprzedzona informacją wielebnego celebransa, który w kilku słowach wyjaśnił cel zbiórki.
  Na cmentarzu, na którym byłem tego roku, zebrani zostali poinformowani, że pieniążki będą przeznaczone na gruntowny remont zabytkowego kościółka, który od wieków jest chlubą miasta, jako najstarszy, drewniany zabytek budowli sakralnej w okolicy.
   Co prawda jakąś kasę dorzuci Unia Europejska(o czym enigmatycznie wspomniał kościelny organizator tej imprezy), ale na owieczki zgromadzone przy mogiłach przypadł obowiązek wsparcia tego zamierzenia w kwocie(tu pominę jej wielkość).
   O godzinie 14.00 na cmentarzu rozpoczęły się oficjalne, kościelne uroczystości Wszystkich Świętych.
Ku mojemu zdziwieniu mszę polową (pod gołym niebem), co powinno być żelaznym i pierwszym punktem religijnych celebracji, poprzedziła procesja żałobna z pięcioma przystankami(logicznym i religijnie uzasadnionym powinna odbywać się w następnym dniu, gdy Kościół wspomina i modli się za wszystkich zmarłych).
   Co prawda kondukt modlitewny ograniczył się tylko do kilku alejek rozległego cmentarza, ale dzięki solidnemu nagłośnieniu, mogli w nim czuć się uczestnikami wszyscy, nawet stojący w najbardziej oddalonych miejscach nekropolii.
   I tu miałem co najmniej mieszane uczucia, bo szczerze zamierzałem uczestniczyć w procesyjnej modlitwie, ale …..
   No właśnie- po każdej modlitewnej przerwie, gdy modliliśmy się w intencjach naszych zmarłych, następował czas, gdy kondukt posuwał się do następnego przystanku i wtedy wkraczał parafialny „wirtuoz”, miejscowy organista. Za każdym razem, gdy zaczynał kolejną pieśń, miałem wrażenie, jakbym się przeniósł do okupowanej Warszawy, gdzie uliczny grajek wyśpiewywał kuplety przeciwko okupantowi.
   Wielkim uproszczeniem jednak byłoby zwalić całą winę na nieboraka, który pewnie i miał dobre chęci, ale „repertuar” kościelnych pieśni go ograniczał i było jak było.
   Dzień Wszystkich Świętych z założenia jest dniem radosnym, przenikniętym nadzieją, że nasi zmarli dostąpili szczęścia zbawionych, więc smętne zawodzenie pieśni sprzed wieków, nie pasuje do radości nadziei.
Pewnie mój punkt widzenia podziela coraz więcej ludzi, bo w trakcie cmentarnych uroczystości zauważyłem (pomimo, że pogoda tego roku była w miarę łaskawa) wyjątkowo mało ludzi przy grobach.
   Gdy wracałem po zakończonej mszy, na drodze prowadzącej do cmentarza mijałem bardzo wielu ludzi, którzy udawali się na mogiły swoich bliskich dopiero po zakończonym nabożeństwie.
   Może w podsumowaniu tego szczególnego święta warto zastanowić się także nad tym dostojni przedstawiciele Kościoła.
   Cmentarze i tam spoczywający, to tylko przeszłość wiary.
Kryspin, 

niedziela, 5 listopada 2017

Cel i zamierzenia projektu "Perły z szuflady"

   Perły w szufladach zapomnienia.
   Dla mnie los był łaskawy i dzięki życzliwym ludziom, którzy zorganizowali promocję mojej pierwszej książki:"Zakochanej koloratki" w TV("Pytanie na śniadanie"), redaktorom stacji radiowych oraz przedstawicielom prasy, stałem się mniej anonimowym autorem i przez to mogłem dotrzeć do większego grona czytelników.
  Później było mi już łatwiej,  bo uwierzyłem w to, iż powinienem pisać dalej i w efekcie powstały kolejne części "Koloratki".
   Kolejnym szczęśliwym trafem stała się propozycja stałej współpracy z ogólnopolskim tygodnikiem Angora, gdzie od dwóch lat prowadzę rubrykę "Księdza w cywilu".
   Przez ten okres mógłbym liczyć w tysiącach głosy czytelników, którzy potwierdzają mi potrzebę takiej prasowej formy rozmowy  na tematy,  których oficjalnie nikt ( chodzi o ludzi czynnie działających w strukturach Kościoła) nie chce dotykać.
   Ostatnio otrzymałem bardzo przyjemną dla mnie informację, że uchwałą Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, zostałem przyjęty do tego szacownego grona i tak sobie pomyślałem, że to kolejny powód do tego, bym zrobił coś dobrego dla wszystkich.
   Pewnie mógłbym oznajmić, że mój dług wobec życzliwego losu najlepiej spłacę kolejną moją książką, ale byłoby to minimalizmem z mojej strony i dlatego postanowiłem dzięki  Klubowi Przyjaciół Książki wcielić w życie projekt o nazwie: "Perły z szuflady"!
   Całość zamierzenia przewidziana jest na pięć lat.
   Co trzy miesiące będziemy powiększać kolekcję "Pereł z szuflady"o kolejną książkę współczesnego autora( może jeszcze mało znanego), który zasługuje, by jego twórczość poznało  szersze grono czytelników.
Każda z książek będzie, w swej zewnętrznej formie, unikatowa!
1- wszystkie tomy (20) będą miały jednolitą szatę graficzną:  ręcznie robioną( w artystycznej introligatorni ) obwolutę z naturalnej skóry!
2-każda książka będzie opatrzona autentycznym autografem autora!
3-Każdy kolejny tom tej wyjątkowej kolekcji będzie dostępny tylko dla osób mających umowę członkowską  KPK
4-Członkowie KPK, którzy nabędą jedną z książek tej niezwykłej kolekcji, nabędą prawa rekomendowania nowych członków KPK  zapewniając sobie darmowe nabywanie kolejnych tomów "Pereł z szuflady"
5- Aktywni członkowie KPK będą zapraszani na wieczory autorskie i inne imprezy organizowane przez KPK.
   To tylko kilka powodów, dla których warto przystąpić do naszego Klubu....
Ale najważniejszym i kluczowym zarazem jest ten, że dzięki temu  staniemy się Mecenasami dobrej literatury i przyczynimy się do tego, by wartościowe dokonania literackie nie skończyły żywota w szufladach zapomnienia!
Teraz na koniec mój gorący apel:
   Tego wszystkiego nie zdołam dokonać sam i dlatego gorąco zapraszam Was do otwartej aktywności w tym zamierzeniu.
   Dla niektórych,( którym chce się więcej), mam propozycję ściślejszej współpracy w tworzeniu wielkości projektu KPK.
   Te osoby proszę o kontakt tel: 536 425 831,
 lub mailowy: kryspinkrystek@onet.eu
P.S.
   Poszukuję także udziałowców otwartych na ciekawą formę aktywności biznesowej, koniecznej do rozwoju projektu "Perły z szuflady". W tym przypadku proszę także o kontakt telefoniczny:536 425 831
Kryspin
  
     

sobota, 4 listopada 2017

Perły w szufladach zapomnienia.

   -Chciałbym wydać książkę....
Tak rozpocząłem rozmowę z Panem Piotrem, jak się później okazało, wydawcą mojej pierwszej książki.
Początek tamtego spotkania wcale nie napawał mnie optymizmem, bo właściciel wydawnictwa skutecznie zgasił zapał w moich oczach, gdy krótko podsumował moją prośbę:
-"Oczywiście każdy może wydać książkę, jeżeli ma pieniądze i zapał przelany na papier.....ale po co?
-Dzisiaj książek prawie nikt nie czyta....no może jeżeli do druku trafiłaby jakaś sensacja, albo jakiś celebryta zapragnął poprawić sobie humor i poczuć się literatem.....?
-No to mogłoby mieć jakiś sens....?"-zakończył smutnym głosem, a po chwili podprowadził mnie do regału, na którym karnym rzędem stały książki.
-"Niech pan spojrzy, to są książki, nawet dobre, wartościowe, ale zostały wydane w kilkudziesięciu egzemplarzach i pewnie za kilka lat pokryje je kurz zapomnienia, bo ich autorzy nie mieli szczęścia, by świat ich zauważył i docenił....
-Może Pan, a raczej Pana książka będzie miała więcej szczęścia i nie skończy tak jak te perełki, których przeznaczeniem są jedynie szuflady autorów.....
A oni, choć obdarzeni Bożą iskierką, prawdziwym talentem, już nigdy nic nie napiszą, bo i po co?"
   Choć minęło kilka lat od tamtej rozmowy i dziwnym zrządzeniem losu nie doświadczyłem smutku nieznanego autora, to jednak nieustannie dźwięczą mi w duszy te smutne słowa starego wydawcy, który na koniec wspomniał o szufladach zapomnienia, w których lądują perły literatury.
   Teraz po latach wiem, że właśnie wtedy zrodził się we mnie niepokój i pragnienie,aby zrobić coś, by ocalić od zapomnienia wartościowe książki i być może ich autorom przywrócić wiarę, że powinni Bożą iskierkę talentu rozniecić płomieniem kolejnych, wspaniałych książek.
    Efektem tamtego impulsu stał się pomysł powołania do życia Klubu Przyjaciół Książki. To wyjątkowy Klub, do którego chciałbym zaprosić wszystkich tych, którzy nie zatracili pragnienia czytania.
   Teraz pewnie usłyszę głosy, że przecież takie potrzeby każdy może realizować bez jednoczenia się w jakimś Klubie, bo to zaspakajają biblioteki publiczne, a dla bardziej majętnych księgarnie zawalone po brzegi  hitami literatury, agdyby i tego było mało, książki można przecież kupić  wszędzie, nawet na poczcie, o marketach nie wspominając.
   To prawda, ale nie do końca, bo tam nie dokopiemy się do tych pozycji, dla których powstał KPK.
   Tylko KPK, realizując projekt:"Perły z szuflady", umożliwi szerszemu gronu czytelników dotarcie do perełek z szuflad zapomnienia, o których wcześniej wspomniałem.
   Tyle na dziś.
Jutro przybliżę szczegóły projektu "Perły z szuflady".
Kryspin



piątek, 3 listopada 2017

A mnie się jeszcze chce!!!

   Minęło zaledwie kilka dni od moich urodzin. To był szczególny dzień, który przeżyłem w gronie najbliższych i przyjaciół.
60 lat minęło jak chwila i wszedłem w wiek  seniora.
   Okropne jest to słowo, które kojarzy mi się z Uniwersytetem Trzeciego Wieku i zaraz przed oczami mam  zgraję staruchów, którym wtłoczono do głowy, że wszystko już jest za nimi, a jeżeli już chcieliby coś zrobić ze swoją starością, to niech oswajają ją w gronie tetryków bawiących się w zdobywanie wiedzy o szydełkowaniu lub innych bzdetach.
By było to ubrane w jakąś "poważniejszą" formę, wymyślono tę idiotyczną nazwę.
   Jeżeli w pobliżu nie ma takowej formy aktywności staruszków, to zawsze można sobie wymyślić namiastkę normalności, o której kiedyś poinformował mnie mój starszy kuzyn.
   Żartobliwie poinformował mnie, że właśnie założył firmę i widząc moje zaciekawione zdziwienie, dodał: "To prywatny żłobek i przedszkole, czyli opieka nad wnukami". Był rozbawiony moim zdziwieniem, ale zaraz spoważniał i widziałem, że w jego oczach nie było już blasku, którym zachwycał, gdy prowadził poważne biznesy.
"Teraz już tylko to mi zostało dokończył już bez uśmiechu"
   A mnie wcale to nie odpowiada i nie zamierzam powielać przekonania, że w pewnym wieku człowiek wkracza na ostateczny tor i powinien żyć tylko wspomnieniem dawnej aktywności!
Mnie się jeszcze chce i choć może niektórzy określą mnie "niepoprawnym optymistą", to wcale nie zamierzam przejść w stan beznadziei!
Mnie się jeszcze chce robić coś pożytecznego, działać i zarażać innych chęcią do tworzenia rzeczy wielkich!
Pewnie kiedyś i mnie dopadnie czas, gdy powiem sobie: wszystko już za mną, czas podsumować swoje życie i przyszykować się do tej ostatniej podróży, ale na miły Bóg jeszcze nie teraz, bo mnie się jeszcze chce zrobić coś, co po mnie zostanie!
60 lat to szmat czasu i gdy powracam wspomnieniami do tego, co minęło, to trochę żal tego, co już poza mną, ale bilans i tak jest na plus: Miałem czas szczęśliwej miłości, dochowałem się dwojga wspaniałych dzieci, napisałem kilka książek, a teraz nadal kocham i jestem kochany przez cudowną kobietę, do tego mam grono niesamowitych przyjaciół i czego jeszcze więcej pragnąć?
   Ale mnie się jeszcze chce czegoś więcej.
   Przez długi  czas obijałem się w gronie ludzi, którzy przez lata byli związani z biznesem marketingowym. Niektórzy odn0osili w nim wielkie {mierzone w milionach złotych}sukcesy, ale wielu żyło ciągle niespełnioną nadzieją, że może i im się uda.
   Napisałem ,że "obijałem się", bo tak naprawdę coś mnie hamowało, by na maksa poświęcić się takiej formie biznesowej.
Najbardziej, w kolejnych "niesamowitych" okazjach do zarabiania fortuny , raziły mnie dwie sprawy:
1- prawie każdy kolejny biznes marketingowy był importem z nieodłącznymi przykładami, jak to gdzieś tam ktoś zarobił już krocie i teraz pora, aby i u nas było podobnie....
2-dorabianie historii o cudownym działaniu jakiegoś specyfiku, aby pozyskać jak największą liczbę osób w tzw, strukturze i na tym zarabiać!
   Nie czułem się dobrze w biznesie, który opierając się na emocjach, budował iluzję i pozostawiał po sobie ogon zawiedzionych(tych w kwestii zdrowia i tych w nadziei na zrobienie biznesu)
Długo szukałem odpowiedzi, czy jest możliwy etyczny biznes marketingowy i wydaje mi się, że znalazłem takowy.
   Nie....nie jest to kolejny produkt z importu, nie ma mniej lub bardziej wymyślonej historii sukcesu tych, którzy już stali się milionerami, ale sądzę, że udało mi się znaleźć sposób, by zrobić coś wielkiego dla wielu!
   Aby nie zanudzić czytelników zbyt długim postem, pozwolę sobie pozostawić margines niewiadomej do następnego spotkania i niebawem przybliżę Wam, co chodzi mi po głowie.
   Mam nadzieję, że zainteresuję moim projektem tych wszystkich, którym (niezależnie od wieku) jeszcze chce się zrobić coś-dla siebie i dla innych,
Kryspin