wtorek, 31 stycznia 2017

Przekroczyć Tajemnicę


-„ Co mnie czeka po drugiej stronie życia?
Wielokrotnie spotykamy się z tym pytaniem, na które tak naprawdę nikt nie jest wstanie udzielić odpowiedzi.
-„Nikt, nigdy stamtąd nie wrócił i nie powiedział wprost, że istnieje ten inny świat rzeczywistości po ludzkiej śmierci!” Wielokrotnie słyszałem to stwierdzenie od ludzi, którzy zadawali mi takie pytanie, i wcale nie był to głos niewiary.
    Pewnie takie i inne pytania, rodzące się w umysłach ludzi wierzących, skutkują tym, że zaledwie co drugi katolik przyznaje, że spodziewa się dalszego ciągu swojego „życia po życiu”.
Co prawda u fundamentów katolickiej doktryny znajduje się olbrzymi dział teologii zwany Eschatologią, w którym Kościół tłumaczy zasady ostatecznego czasu: końca tego świata i przeznaczenia ludzi, jakim jest zbawienie; to jednak nie zaspakaja chęci zrozumienia i poznania jak będzie to wyglądało.
Inne religie teistyczne(islam, judaizm) oraz te pozostałe(zwłaszcza religie dalekiego wschodu, które pomimo że nie odnoszą się do idei Boga-Stwórcy wszechrzeczy), przyjmują istnienie dalszego ludzkiego istnienia po śmierci.
    Jest w tym jakiś uniwersalizm pragnienia nieśmiertelności, który nosi w sobie każdy żyjący. Nawet człowiek, który jasno deklaruje swoją niewiarę w wieczną przyszłość, mówiąc:”jestem niewierzący”, także w sobie je ma.
    Kilka tygodni temu w mediach pojawiła się informacja o śmierci młodego jeszcze człowieka, który będąc osobą publiczną, większości kojarzył się z kimś dalekim od spraw związanych z wiarą.
W kilka godzin po informacji o jego śmierci, telewizja wyemitowała ciekawy wywiad, wspomnienie, z bardzo już chorym bohaterem smutnej informacji dnia.
W rozmowie z redaktorem powiedział wtedy swoim odczuciu wiary, czymś, co słuchacze mogli uznać za uzasadnienie swojego nawrócenia.
Na początku swej wypowiedzi zaznaczył, że nie chciałby być stawiany w jednym szeregu ze znanymi wrogami wiary, którzy w świetle reporterskich fleszy dokonali przed śmiercią pojednania się z Bogiem.
„W pewnym momencie doznałem dziwnego uczucia, jakby ktoś dotknął mojego ramienia i poczułem wtedy niesamowity spokój i pewność, że w chwili, która zbliżą się do mnie nieuchronnie, nie będę sam”.
To był ostatni wywiad tego człowieka, a później już tylko były wspomnienia tych, którzy wspominając go za każdym razem mówili: „To był człowiek o dobrym sercu i dlatego tak wielu będzie go brakować”
Napisał do mnie 80 letni ateista (tak sam siebie określił) pytając o możliwość zbawienia poza wiarą katolicką.
Odpowiadając mu, powołałem się na przykład Huberta z „Zaufanej koloratki-konfesjonału krzywd”.
Poznałem historię krótkiego życia tego człowieka kilka lat po jego odejściu. Na pogrzebie tego młodego, świetnie zapowiadającego się lekarza, było wielu ludzi wdzięcznych za dobroć, którą realizował swoim życiem.
Hubert wychowany przez niewierzących rodziców nawet nie był ochrzczony, ale nikomu, kto znał go za życia, nawet przez myśl by nie przeszło, by Chrystus odmówił mu prawa do zbawienia!
Już słyszę głosy wyciągających wygodne dla siebie wnioski: „Jeśli sprawa się tak ma, to po co komu klepanie pacierzy, czas odstany gdzieś w ciemnym kącie świątyni i wysłuchiwanie nudnych nauk człowieka w złoconych liturgicznych szatach, skoro tak niewiele potrzeba, aby załapać się na ten pociąg naszego przeznaczenia- do wiecznego szczęścia?”
Rzeczywiście: bezmyślnie klepane pacierze, zaliczane niedzielne msze, czy sakramenty przyjmowane raz około Wielkanocy nie dadzą biletu na ten pociąg zmierzający do stacji Zbawienie, gdy zabraknie w nas świadomości potrzeby bycia dobrym, coraz lepszym człowiekiem.
Po to Chrystus powołał kiedyś swój Kościół, by ten, niczym dobry trener, pomagał być coraz lepszymi tym wszystkim, którzy uwierzyli, że poprzez byciem dobrym, coraz lepszym człowiekiem, zasłużą sobie na  niezwykły bilet do poznania tajemnicy.
Kryspin

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Metoda na strusia

    Ksiądz Wojciech, kapelan szpitala na południu Polski, przez lata zapracował sobie na miano kapłana z sercem, przez co bardzo polubili go pacjenci i personel leczniczej placówki. Jako jeszcze młody człowiek kipiał wręcz potrzebą niesienia pomocy i nadziei tym, których życie sponiewierało i przysłoniło słońce optymizmu na szpitalnych oddziałach. Po pewnym czasie czując niedosyt dotychczasowych zajęć, poprosił swojego biskupa, by mógł cyklicznie( także w ramach swojego urlopowego czasu) realizować powołanie niesienia Chrystusa także poza granicami diecezji, ba nawet Polski, w dalekim kraju Ameryki Południowej.
    Co roku wyjeżdżał na dwa miesiące, aby w dalekim Paragwaju mówić tamtejszym biednym ludziom, że kiedyś pojawił się na palestyńskiej ziemi taki dziwny gość, który pokochał ludzi tak do końca, że dla ich Zbawienia nie zawahał się oddać swojego życia na krzyżu. Ksiądz Wojciech nie tylko mówił im o Chrystusie, ale także starał się, w miarę swoich możliwości, zaradzać ich egzystencjalnym kłopotom i dlatego postanowił zrobić dla nich coś więcej.
    W indiańskiej rodzinie spotkał małą 4 letnią dziewczynkę, która w tamtych warunkach zostałaby skazana na na nieodwracalne kalectwo. Kapłan postanowił zorganizować operację dla małej, którą można by przeprowadzić w Polsce i do swoich bliskich powróciłaby już zdrowa.
I tu zaczęły się kłopoty, bo szpitalny duszpasterz nie tylko zarażał innych ideą pomagania na krańcu świata, ale stał się osobą medialną.
    Pytany przez dziennikarzy, co skłoniło go do szukania na krańcach świata przestrzeni do czynienia dobra, odpowiedział:”Tam też jest Kościół naszego Pana, a tak wielu ludzi go jeszcze nie poznało. Owszem, są tam kapłani, ale jest ich zbyt mało, by sprostać wyzwaniu. Obok szeregowych duszpasterzy są także hierarchowie tamtejszego Kościoła i ich postawa mnie zachwyciła. Oni są blisko ze swoimi wiernymi i zauważyłem, jak bardzo zależy im na pomaganiu najbiedniejszym. Tamtejsi biskupi tak bardzo różnią się od naszych duszpasterzy, którzy tkwią w jakimś odrealnionym świecie, bardzo daleko od ludzkich spraw!”
    Po takiej wypowiedzi ksiądz misjonarz musiał liczyć się z reakcją swoich zwierzchników. Konsekwencją był list biskupa ordynariusza, który pogroził zbyt wylewnemu kapłanowi i wezwał go do stonowania swoich wypowiedzi(duchowny miał przestać gwiazdorzyć!)
   Czarę goryczy ksiądz Wojciech przelał, gdy publicznie wypowiedział się na temat celibatu, twierdząc, że ten kościelny nakaz nałożony na kapłanów prowadzi do skandali z pedofilią wśród duchownych włącznie!
   Teraz odpowiedź przełożonych była szybka i stanowcza: Ksiądz Wojciech został ukarany suspensy (zakaz noszenia stroju duchownego i sprawowania czynności kapłańskich wynikających z mocy święceń!), aby nie wyglądało to na rodzaj zemsty, w uzasadnieniu napisano, że w postępowaniu duchownego doszukano się nieuczciwości w sprawach finansowych i gdyby to nie przemawiało; zachowanie księdza, jego wypowiedzi podyktowane są zaburzeniami psychicznymi!
    Kościół(zwłaszcza Polski) nie lubi problemów i zachowuje się jak struś.
Jeśli jest jakiś kłopot, to głowa w piach i przeczekanie, może ludzie zapomną.
   Kościół nie lubi rozwiązywać problemów, zwłaszcza takich, które mogłyby zburzyć samozadowolenie tej instytucji i to niezależnie na jakim poziomie pojawia się problem.
    Ostatnio sam doświadczyłem tego, gdy do moich drzwi zapukał miejscowy proboszcz. Muszę powiedzieć, że wykazał się nieostrożnością, bo kilka tygodni wcześniej zablokował możliwość mojego spotkania z czytelnikami(pisałem o tym), a teraz przestąpił próg mojego domu. Oczywiście ucieszyła mnie ta duszpasterska wizyta, bo mogłem poinformować go, że moje książki nie są przeciwko Kościołowi, a ukazują tylko(a może aż) problem, o którym powinno się rozmawiać. Położyłem na kolędowym stole moje książki(„Zakochaną koloratkę”,”Zatroskaną koloratkę-Pasterzy i najemników” oraz „Zaufaną koloratkę-konfesjonał krzywd”) i chciałem je ofiarować wielebnemu, by poznawszy ich treść, mógł obiektywnie się do nich ustosunkować.
Ksiądz zaskoczony moją „ofiarą”, po chwili namysłu zaproponował, że zabierze książki w drodze powrotnej, po skończonym kolędowym obchodzie.
Czekałem do późnych godzin wieczornych, ale się już nie pojawił.
Zapomniał-sądzę, że nie?
Głowa w piach i przeczekanie, może problem zniknie, albo ludzie zapomną?
Mam jednak nadzieję, że nie!
Kryspin

poniedziałek, 16 stycznia 2017

"Miałeś chamie złoty róg..."


-„Szanowny panie, odnoszę wrażenie, że bagatelizuje pan fakt znaczenia " pobożności", lub jej braku u kapłana. Może rozmijają się w tej kwestii teolodzy ( i księża )od parafian. Dla nas, zwykłych ludzi jest oczywiste, że kapłaństwo, jako, że jest sakramentem, ustawia poprzeczkę oczekiwań wyżej. Usprawiedliwianie księżowskich wybryków jest traktowaniem ich jak urzędników pana B., którzy po pracy mogą robić, co chcą.
    To fragment korespondencji czytelniczki, która odniosła się do artykułu, w którym wyjaśniałem wątpliwości dotyczące ważności sakramentów sprawowanych przez kapłana w stanie braku łaski uświęcającej.
Od razu pragnę wyjaśnić, że nie chciałem bagatelizować znaczenia pobożności lub jej braku u kapłana sprawującego sakramentalną posługę.
I tu dochodzimy do drugiego, istotnego warunku, jaki winien dochować zarówno szafarz (kapłan), jak i wierny przyjmujący sakrament: godziwe przyjęcie Bożego daru!
    Teologia w tym przypadku mówi o konieczności łaski uświęcającej(wolność od grzechu ciężkiego), by godnie przyjąć sakrament!
Aby do końca rozwiać wątpliwości: sakrament ważny ( np. w przypadku eucharystii) sprawia, że dokonuje się rzeczywistość konsekracji (przemiana chleba w ciało Chrystusa) niezależnie od stanu łaski szafarza(kapłana), ale to nie równa się temu, że on ten sakrament godnie sprawuje.
Wierny przystępujący do sakramentu eucharystii, otrzymuje rzeczywiście ciało Chrystusa i czyni to w sposób godny tylko w stanie wolnym od grzechu ciężkiego!
     Osobną sprawą są owoce wynikające z życia sakramentalnego i tu teologia mówi o wielkim znaczeniu pobożności zarówno szafarza(kapłana) jak i wiernego, który decyduje się na przyjęcie sakramentu.
Ludzie stojący z dala od Kościoła często odwołują się do negatywnych przykładów w ocenie ludzi wierzących.
    Co z tego, że ktoś składa pobożnie ręce i okupuje pierwsze miejsca w niedzielnych nabożeństwach, gdy w tygodniu folguje swoim ciemnym stronom: jest zazdrosny, nieuczciwy, pazerny na dobra tego świata, dla zdobycia których byłby gotowy na każde świństwo, żyje w nieformalnym związku i gdzie wtedy jest jego Bóg?
    Jeżeli ten zarzut stawiany jest pojedynczemu katolikowi, to sprawa wydaje się mało istotna, ale gdy adresowany jest do tych, którzy z racji swojego powołania, winni być przewodnikami w duchowym wzroście, to powinno stać się donośnym głosem dzwonu!
    Proboszcz mojej parafii, zapytany o liczbę owieczek w swoim stadzie, podał liczbę zapisanych wiernych, ale zaraz dodał, że tylko 1/3 pojawia się w kościele na niedzielnej eucharystii.
I konkluzja: laicyzacja, takie czasy, i rozłożone bezradnie ręce.
Moja mailowa korespondentka swój list zakończyła wspomnieniem swojej przeszłej już pracy:
….”Byłam przez wiele lat nauczycielką, znam wielu nauczycieli i proszę mi wierzyć, nie są mi znane przypadki afer obyczajowych i innych w tym gronie( może dlatego, że to w większości kobiety?) księża w naszym mieście i okolicy dostarczają stale powodów do oburzenia. To jest naprawdę trudne do zaakceptowania. Matematyk, który nie potrafi liczyć, straci pracę tak, jak polonista robiący błędy ortograficzne. Ktoś, kto rości sobie prawo do mówienia nam, jak mamy żyć, powinien dawać przykład. Wrażenie hipokryzji niektórych księży potęguje fakt, że odnoszą się do ludzi z wyższością, często niczym nieuzasadnioną , bo ani nie są lepiej wykształceni, ani bardziej moralni.”
    Może to wcale nie laicyzacja, może to wcale nie takie czasy, a zwyczajny brak owoców sakramentalnego życia, czcigodni kapłani?
    Ryba to symbol Kościoła od jego zarania i teraz aż boję się wysnuć kolejny wniosek, że psuje się od głowy i może w tym niemiłym zapachu rozkładu winno się szukać odpowiedzi, dlaczego tak wielu wierzących staje coraz dalej od niego?
I może tak na koniec jeszcze jeden cytat, który znają chyba wszyscy.
Gorzkie słowa z „Wesela”: „Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór: czapki wicher niesie, róg huka po lesie,ostał ci się ino sznur, ostał ci się ino sznur.”
Kryspin

poniedziałek, 9 stycznia 2017

"Nie rzuca się pereł przed wieprze!"

     Na początek fragment listu od czytelniczki.
-”Czy ksiądz, który ma kochankę lub kochanka i po spędzonej z nią (nim) upojnej nocy, rano sprawuje obowiązki kapłana: spowiada, udziela sakramentów, sprawuje mszę świętą; czy to jest ważne? Czy to w tym przypadku nie jest grzech ciężki!? „
Tego rodzaju pytania stawiają wierni, zwłaszcza w sytuacjach, gdy publiczną tajemnicą jest to, że ich duszpasterz nie grzeszy świętością.
Odpowiadając Pani Barbarze i innym, którzy zasiadając w kościelnej ławie tłuką się z podobnymi myślami, spieszę uspokoić:
-To wszystko, co się dzieje w trakcie mszy, czy innego obrzędu liturgicznego, jest ważne!
     Wyjaśnia to zasada: Ex opere operato (łac. „na podstawie dokonanej czynności”) – w teologii katolickiej formuła określająca obiektywną skuteczność działania sakramentów.
Oznacza ona, iż sakrament jest skuteczny poprzez sam fakt jego udzielenia, niezależnie od pobożności udzielającego oraz przyjmującego sakrament !
     Owszem szafarz sakramentu winien być w stanie łaski uświęcającej i kapłan wypełniający swoją misję ma tego świadomość, dlatego tak jak każdy inny wierzący człowiek winien korzystać z sakramentu pokuty, czyli spowiedzi.
Podobnym obowiązkiem obarczeni są także ci, którzy przystępując do sakramentów, także w takim stanie powinni być.
     Według nauki katolickiej, spośród siedmiu sakramentów, pięć nazywa się sakramentami żywych: eucharystia, namaszczenie chorych, bierzmowanie, małżeństwo i kapłaństwo!
Każdy z nich winien być przyjęty w stanie łaski uświęcającej i tylko w przypadku sakramentu chorych sprawa jest mniej jednoznaczna, gdy namaszczenia udziela się osobie bez jej świadomości. Może wtedy zachodzić wątpliwość, co do stanu łaski uświęcającej u takiej osoby.
Kościół w takiej okoliczności wychodzi z założenia, że tenże potrzebujący Bożego przebaczenia, taką wolę by wyraził.
Pozostałe dwa: chrzest i sakrament pojednania nazywa się sakramentami umarłych na duszy i ich przyjęcie jest równoznaczne z powrotem życia łaski uświęcającej.
Szczera, dobra spowiedź przywraca grzesznikowi stał przyjaźni z Bogiem.
    I tu rysuje się problem: Szczery i dobry, sakrament pojednania jest tylko wtedy, gdy ze strony grzesznika zostają spełnione wszystkie warunki konieczne: rachunek sumienia, żal za popełnione grzechy, postanowienie poprawy, szczere wyznanie swoich win i pokuta(zadośćuczynienie)
Każdy z pięciu warunków dobrej(ważnej) spowiedzi jest koniecznym, by można mówić o sakramencie pojednania i każdy winien mieć tego świadomość, gdy do niego przystępuje!
Zaniechanie któregokolwiek z nich jest poważnym zaniedbaniem przekreślającym ważność tego sakramentu!
Wielu z nas do spowiedzi podchodzi w bardzo instrumentalny sposób, traktując ją jak chemiczną pralnię, w której do bębna z detergentami wrzuca się ubabrane ubranie i po chwili powraca humor, bo ciuszki ponownie są czyste.
Najbardziej smutnym jest to, że w ten sposób sakrament pojednania często traktują także ci, od których można by wymagać bardziej starannego dotrzymania jego wymogów.
    Jeden z bohaterów „Zaufanej koloratki-konfesjonału krzywd”, ksiądz Marek opowiadając swoją kapłańską historię, z goryczą wspominał posługę spowiednika kapłanów, którzy systematycznie „załatwiali” sobie rozgrzeszenie bez postanowienia poprawy.
Bóg w swojej mądrości wyposażył nas, wierzących w klejnoty, dzięki którym gromadzimy swoiste środki, którymi kiedyś będziemy mogli zapłacić za miejsce w Jego Domu.
Z pewnością tymi cennymi perłami są sakramenty, w tym także ten przywracający uśmiech przyjaźni na Jego obliczu, czyli dobra spowiedź z naszych ułomności!
    Może warto by w tym miejscu przypomnieć sobie słowa Jego Syna, gdy przestrzegał o marnotrawstwie pereł rzucanych przed wieprze (Mt7,6)
Kryspin

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Poborca podatkowy w sutannie!


     W 1983 roku przełożeni zdecydowali, że miejscem mojej kapłańskiej posługi będzie duża miejska parafia. Oprócz mnie, młodego księdza z rocznym stażem, było tam jeszcze trzech kapłanów. Dwóch moich starszych kolegów, wikariuszy z długoletnim doświadczeniem i ksiądz proboszcz, zarządzający tym parafialnym stadem.
     Po zakończonych uroczystościach Bożego Narodzenia, podobnie jak w innych kościołach, rozpoczął się czas duszpasterskich odwiedzin w domach naszych parafian. Zważywszy na to, że było do „obsłużenia” kilka tysięcy mieszkań(parafia miała wtedy zapisanych ponad 17000 wiernych), na jednego księdza przypadało grubo ponad tysiąc spotkań, które musieliśmy zrealizować w krótkim czasie(niecałe dwa miesiące).
     Prosto licząc, średnia „dniówka”wynosiła 25-30 rodzin, z którymi musieliśmy się spotkać, przeznaczając na to około 5 godzin(od 15.00 do 20.00). Prosto licząc(uwzględniając czas przejścia od domu do domu), na spotkanie z rodziną pozostawało około 8 minut.
     Przywitanie z domownikami, wspólna modlitwa, rzucenie okiem na zeszyty od religii najmłodszych parafian, pytanie o życie rodzinne z położeniem akcentu na związek z kościołem: coniedzielna msza i sakrament pokuty choćby raz w roku. I tu następował festiwal powodów, którymi próbowali tłumaczyć swoje zaniedbania bycia porządnymi katolikami.
    Do rzadkości należeli ci, którzy ośmielali się w trakcie naszych odwiedzin poruszyć sprawy parafii: co im się podoba, a co nie; co chcieliby zmienić i czego oczekują od swoich duszpasterzy.
W zdecydowanej większości domownicy w trakcie corocznej kolędy zachowywali się bardzo oficjalnie i widać było, że jedyne, czego pragną to to, aby ta wizyta dobiegła już do końca.
    Owszem zdarzały się rodziny, które odczuwały niedosyt czasu, jaki gość w sutannie mógł przeznaczyć na spotkanie w ich domu, ale to był margines nie pozwalający mi na pozbycie się przekonania, że byłem traktowany bardziej jak poborca podatkowy, aniżeli pośrednik spraw duchowych.
No właśnie: biały obrus na stole, dwie świece, krzyż pośrodku i miseczka z wodą(nie zawsze święconą) i biała koperta leżąca obok.
     Z tamtej kolędy zapamiętałem szczególne odwiedziny. Na zapleczu starej kamienicy z odrapaną klatką schodową, w której roznosił się zapach publicznej toalety, mieściła się piętrowa oficyna. Pomimo wieczornego półmroku, nie zachęcała do wejścia. Rozpadające się drzwi pamiętały pewnie jeszcze czas minionej wojny, albo jeszcze wcześniejsze lata. Wszedłem do obskurnego korytarzyka, u końca którego majaczyło światło zza uchylonych drzwi. Wewnątrz tego lokum znajdowała się kuchnia; świadczył o tym stary piec, na którym stały zapuszczone brudem garnki, obok mieścił się stół nakryty strzępami ceraty, na nim stała niezliczona ilość butelek po alkoholu. W drzwiach do następnego pomieszczenia stała kobieta. Bez słowa, z zapraszającym gestem poprosiła mnie, abym wszedł dalej. Tam także nie było zbyt wiele światła, bo mrok łagodziła tylko jedna żarówka zwisająca z sufitu na gołym kablu. Na czymś, co kiedyś pewnie było tapczanem, leżał nieco zamroczony gospodarz tego przybytku. Na mój widok próbował się podnieść, aby powitać gościa w sutannie, ale nie zdołał, więc usiadł tylko na brzegu barłogu i nieporadnie wyciągnął przed siebie pomiętą kopertę.
Widząc moje zakłopotanie, nieco niewyraźnym głosem próbował przekonać mnie do przyjęcia ofiary:
-”Jesteśmy biedni, do kościoła nie bardzo często chodzimy, bo nasze zdrowie nam nie pozwala, ale co możemy, dajemy; bo tak trzeba”
Po powrocie na plebanię przekazałem proboszczowi „dzienny utarg” z mojego duszpasterskiego obchodu łącznie z pomiętą kopertą, w której było (drobniakami )około czterech złotych.
Mój szef w pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś żart Gdy opowiedziałem mu o tych szczególnych odwiedzinach, skrzywił się, odsunął drobniaki i po chwili stanowczo oznajmił:
-„Mam nadzieję, że ksiądz w kartotece odnotował, aby w przyszłości omijać taką patologię.
Pozwoliłem sobie wtedy nie zgodzić się z jego sugestią i odpowiedziałem:
-Może za rzadko trafiamy do takich właśnie ludzi?
-Czy nie o nich mówił nasz Zbawiciel, gdy stwierdził, że lekarza potrzebują najbardziej chorzy, a nie ci co się dobrze mają?
Kryspin