wtorek, 30 stycznia 2018

Etyka w szkole-religia w kościele!


   Już kilka razy pisałem na temat religii w procesie edukacyjnym młodego człowieka i podtrzymując moją krytyczną ocenę dotyczącą miejsca, w którym on się dokonuje (szkoła), zastanawiam się, dlaczego nikt nie wyciąga wniosków z mizerii katechetycznych działań?
   Przecież jasno widać, że coś jest nie tak!
Od czasu konkordatowego porozumienia, które zaowocowało przeprowdzką kościelnych edukatorów z przyparafialnych salek na edukacyjne „salony” w szkołach, minęło już tyle czasu, że doczekaliśmy się nowego pokolenia dorosłych absolwentów katechizacji po nowemu i co?
Religijność mierzona niedzielnymi praktykami leci na łeb, na szyję i nie trzeba już przychodzić na pół godziny przed mszą, aby znaleźć miejsce siedzące w kościelnej ławie.
   Ciekawa jest też struktura wiekowa uczestników niedzielnych nabożeństw.
Gro wiernych (wypełniających kościelne przykazanie o nabożym uczestnictwie we mszy świętej), to ludzie dawno już mający wiosnę życia za sobą.
   W kościołach nie ma ludzi młodych, no może z wyjątkiem dzieciaków, bo przed nimi pierwsza komunia i młodzieży, ale tylko tej przed bierzmowaniem.
Jestem z pokolenia lekcji religii przy kościele, ale o Bogu pierwsze nauki pobierałem w domu, gdy matka klękala z nami do wieczornego pacierza, a w niedzielę całą rodziną szliśmy na mszę.
   Cotygodniowe spotkania w salce katechetycznej były dla nas tylko dopełnieniem naszego duchowego dojrzewania, a religijne wzrastanie w wiarę odbywało się w domu i to się sprawdzało.
Ktoś teraz powie, że wspominam czas bezpowrotnie miniony, bo ludzie są teraz zapracowani, dorośli zmęczeni tygodniem bieganiny z chlebkiem i do tego jeszcze muszą tak robić, by i na masełko starczyło.
-„Pewnie, że religijna edukacja w szkołach, pozostawia wiele do życzenia”- przyznał mi rację proboszcz mojej parafii, gdy przy okzaji kolędy zamieniliśmy kilka zdań na temat takiej formy katechezy. Przez chwilę odniosłem wrażenie, że zdawał się podzielać moją wątpliwość dotyczącą takiej formy nauczania o Bogu, ale zaraz dodał:
-” Nauczyciel matematyki nie musi być geniuszem, aby nauczył dzieciaki tabliczki mnożenia i po latach jakoś wszyscy sobie radzą z liczeniem, prawda?”
-No pewnie nie do konca- odpowiedziałem wtedy, ale na dalsze drążenie tematu zabrakło czasu, bo wielebny nagle wstał i oznajmił, że niestety musi już iść, bo inni czekają na jego odwiedziny.
Tak sobie myślę, że misł rację proboszcz, ale tylko w ostatnim zdaniu.
Niech szkoła zajmuje się edukacją do tego, by młody człowiek potrafił się odnaleźć w dorosłym życiu. By umiał czytać i pisać, poznał prawa nauk empirycznych, zgłębiał wiedzę przydatną w jego dorosłym życiu zawodowym.
I może jeszcze jedno: by szkoła kształciła go do bycia człowiekiem.
W to ostatnie zadanie pedagogiczne znakomicie wpasowuje się etyka, przdmiot szalenie potrzebny, aby absolwent edukacyjnej placówki nie kształtował w sobie tylko zdolności do bycia korporacyjnym robotem nastawionym na ciągłą gonitwę.
Mądry nauczyciel etyki potrafi w nim ocalić pragnienie bycia człowiekiem w dorosłym życiu.
A Kościół jak powinien odnaleźć się w tym wszystkim?
Oczywiście permanentnie edukować i uczyć wiary, ale w cieniu świątyni.
Tak sobie myślę, że siostra zakonna - katechetka powstrzymywałaby wtedy swoją frustrację i nie nazywałaby rozbrykanych maluchów „baranami” (o czym ostatnio informowały media), a ksiadz wikariusz nie wypełniałby czasu spotkania z młodzieżą opowiadaniem o osiągach nowo zakupionego samochodu ( relacja od zniesmaczonych uczniów jednego z liceów)
A pozostała armia katechetów?
Swoje „powołanie” do bycia nauczycielem mogliby realizować jako animatorzy parafialnych grup pogłębiających swoją religijną wiedzę, lub być wsparciem dla rodziców nie mających nawyku religijnej gorliwości.

Kryspin,

wtorek, 23 stycznia 2018

"Grozi zawaleniem-nie wchodzić!"


    Mamy środek zimy.
    Trochę się spóźniła tego roku, bo święta Bożego Narodzenia i Nowy rok nie nastały w białej otulinie i można było naiwnie myśleć, że może będzie już tak dalej, aż do wiosny, ale nie.
Styczeń przypomniał nam, że mamy zimę i posypało śniegiem, który utrwalił mróz.
-To dobrze, mówią ci, którzy uszykowali zimowy sprzęt i zamierzają poszaleć na białych stokach.
-Cieszą się dzieciaki, które wśród prezentów pod choinkami odnalazły sanki im łyżwy, a nadchodzące ferie będą znakomitym czasem, by je sprawdzić na ośnieżonych pagórkach i przyszkolnych lodowiskach.
-Z nadzieją przyglądają się śnieżnej pierzynie rolnicy, bo zasiali oziminy i bali się, że bez puchowej osłony, pomarzną delikatne roślinki.
-Mniej optymistycznie atak zimy odbieramy my, mieszkańcy wiejskiego osiedla, bo z niepokojem oczekujemy wiosennych roztopów, bo one kiedyś przyjdą i wtedy droga wokół naszych domów, kolejny raz zamieni się w tor przeszkód.
    I nie chodzi o to, że mieszkamy w zapomnianej dziurze, z której do cywilizacji prowadzą polne dukty, nic z tych rzeczy. Od lat mamy zrobioną drogę, która prowadzi wprost do głównej trasy łączącej nas z wielkim miastem, ale?
    No właśnie, od samego początku, gdy zbudowano tę nitkę łączącą nas z cywilizacją, pewnie w ramach oszczędności, ograniczono się do użycia materiałów niskiej jakości i skutkiem tego, każdej wiosny nasz drogowy kontakt wymaga ponownej naprawy.
Wiosna każdego roku funduje nam nowe, coraz to większe dziury i chcąc, nie chcąc jesteśmy zmuszeni do korzystania z objazdów, by do końca nie zniszczyć samochodów.
    Ludzie odpowiedzialni za przejezdność naszego osiedlowego szlaku, żyją w błogim zadowoleniu i w sprawozdaniach z dbałości o powierzone im zadanie, pewnie raportują, że stan nawierzchni nie uległ znaczącemu pogorszeniu i kilka taczek wylanego asfaltu załatwi sprawę na kolejny rok.
-„A że coraz więcej ludzi szuka objazdów, by dojechać do celu, to ich wybór i nie będziemy sobie zaprzątać tym głowy”-odpowiedzą na stawiane wątpliwości.
    Na okładce „Zatroskanej koloratki” umieściłem widok kościelnego muru. Jest tam zawieszony krzyż, by każdy mógł nawet z daleka rozpoznać wyjątkowość budowli. Na ścianie z czerwonych cegieł pojawiło się coś jeszcze, wielkie pęknięcie, które powinno zaniepokoić tych, którzy z racji pełnionych funkcji (kościelna hierarchia) ponoszą odpowiedzialność za kondycję tej budowli.
    Kościół jest budowlą i drogą, którą zmierzamy ku przeznaczeniu wytyczonym nam przez Chrystusa, ukazującego cel, jakim jest wieczność w domu Ojca.
    Na wiosnę w drodze z mojego osiedla pojawią się kolejne dziury, które zimą zniszczyła zamarzająca woda i pewnie coraz więcej moich sąsiadów podejmie decyzję o porzuceniu najkrótszego dojazdu do celu.
    A ja zastanawiam się, jak długo jeszcze Kościół coraz większe szczeliny tej niszczejącej budowli będzie łatał lepką mazią (tak tylko do zatuszowania nieprzyjemnego widoku)
    Przykrym jest to, że zamiast działania, słyszymy tylko słowa, słowa....
Ograniczę się tylko do jednego przykładu, choć można by stworzyć „litanię” zaniedbań działań naprawczych pęknięć kościelnej budowli.
    Papież Franciszek w czasie pielgrzymki do Ameryki Łacińskiej przepraszał za grzechy pedofilii wśród duchownych i nawet zapłakał nad losem skrzywdzonych (myślę, że szczerze), zapewniając jednocześnie, że od teraz już będzie zero tolerancji dla takiej patologii.
    To były tylko słowa, może i szczytne w deklaracjach, ale jednak tylko słowa.
Pękające mury w kościelnej budowli nie naprawi się taczką zaprawy piasku i wapna. Do tego potrzeba gruntownego remontu, by ludzie, którzy przecież też widzą te zniszczenia, nie byli zmuszeni do wyboru innej drogi .( a przecież już tak robią, o czym świadczą Kościelne statystyki.)
    Na niektórych, zaniedbanych i zniszczonych zębem czasu budynkach, dla przestrogi umieszcza się tabliczkę: „Grozi zawaleniem, nie wchodzić!”


Kryspin

środa, 17 stycznia 2018

Restrykcja, czy kompromis?


    W 1919 roku uchwałą Kongresu Stanów Zjednoczonych wprowadzono 19 poprawkę do Konstytucji USA , która zakazywała produkowania i dystrybuowania na terenie całego kraju wyrobów alkoholowych, oraz co za tym idzie, spożywanie tychże stało się zabronione.
    Prohibicja w tym państwie trwała aż do roku 1933 i nie odnosząc spodziewanego skutku, została zniesiona.
   Co więcej, jej restrykcyjne przepisy zaowocowały patologią i masowym łamaniem nierealnego prawa:. To wtedy powstały nielegalne fortuny ludzi ze świata przestępczego, którzy dorobili się kroci na nielegalnym przemycie, a i wielu mniejszych, ale „zaradnych” biznesmenów dokładało do tego swoje zyski z nielegalnej dystrybucji zakazanych trunków ( tylko w Nowym Jorku w 1925 było od 30000 do 100000 lokali serwujących spragnionym zakazane napoje)
    Zwolennicy uchwalenia senackiej poprawki w 1919 , argumentowali że alkohol sam w sobie niesie pokłady zła i jako taki jest przyczyną nieszczęść nie tylko dla samych nadużywających, ale także dla wszystkich pozostałych, doświadczających przemocy od zapijaczonych ojców, czy nędzy domowników, gdy skromne środki na utrzymanie rodzin nałogowcy zamieniali na kolejne butelki.
    Zniesienie restrykcyjnej poprawki nie równało się przyznaniu, że alkohol jest czymś dobrym, a tylko było wnioskiem, że nie da się ustawą, nawet najbardziej radykalną, wymóc przestrzegania jej zapisów. Zamiast tego, ograniczono między innymi dostęp do alkoholu nieletnim (do 21 lat!) , czy wprowadzono twardy zakaz spożywania napojów wyskokowych w miejscach publicznych.
Jeżeli do tego doliczyć lata mozolnej pracy nad świadomością wśród młodych i stworzenie swoistej mody na trzeźwość, to chyba dało lepsze efekty od zadekretowanego :Nie!
    W naszej rodzimej dyskusji politycznej, kolejny raz pojawił się, chyba ulubiony przez wszystkie ugrupowanie polityczne, temat kompromisu aborcyjnego.
    Dla jednych obowiązujące obecnie przepisy w sprawach aborcji są zbyt liberalne i najlepiej byłoby, gdyby tego procederu zupełnie zakazano; a stojący po drugiej stronie politycznej barykady, wręcz przeciwnie - obecny stan, to ciemnogród rodem ze średniowiecza i należałoby znieść wszystkie ograniczenia co do czasu i powodu, dla którego kobiecie wolno by było zdecydować o życiu lub śmierci nienarodzonego.
    Nieco z boku tego sporu stoi obecnie Kościół, choć zważywszy na ciężar sprawy, winien zająć stanowisko, a jednak hierarchowie ograniczają się tylko do zdawkowego przypominania, że ich poglądy w tej kwestii mają wagę dogmatyczną i nie podlegają kompromisowi!
    To swoisty rodzaj dyplomacji, w której przedstawiciele Kościoła działają niejako z drugiego rzędu, bo we władzy ustawodawczej mają wielu polityków, którzy za poparcie podpisali moralny cyrograf lojalności i przy takiej okazji winni go wypełnić.
    To dalece bezpieczniejsze, aniżeli otwarta kampania antyaborcyjna, która mogłaby się okazać klapą, zważywszy na niskie notowania autorytetów w sutannach - zwłaszcza w grupie ludzi młodych, opowiadających się co prawda za religijnymi wskazaniami, ale tak nie do końca.
    Może więc warto, aby w Kościelnych władzach zastanowiono się, czy można zrobić coś więcej, ponad to co do tej pory uczyniono, aby aborcja nie zdawała się być jedynym sposobem pozbycia się „problemu”.
Ciąży nie usuwają tylko kobiety będące poza wiarą.
    Czy można zrobić więcej ?
Ostatnio, przy okazji kolędy, odwiedził mnie proboszcz mojej parafii no i miałem sposobność ponowić próbę ofiarowania mu moich „Koloratek”. Po miłej rozmowie podziękował i stwierdził, że nie weźmie ich, bo nie znajdzie czasu, by je przeczytać.
    No cóż, trochę zrobiło mi się przykro, ale może i dobrze, że tak się stało, bo to zainspirowało mnie do kolejnego apelu, który ośmielam się skierować do czcigodnych Hierarchów Kościoła.
   W „Zatroskanej koloratce” znajdziecie fragment o „Domu mam”( zbieżny z poruszanym dziś tematem).
 Znajdźcie, proszę, odrobinę czasu i przeczytajcie te kilkanaście stron.

Kryspin  

wtorek, 9 stycznia 2018

Aby wszyscy stanowili jedno

                                                  
-”Aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał.”(J.17,21)
   Te słowa zapisane przez bezpośredniego świadka, jakim z pewnością był najmłodszy, ale i najbardziej bliski Jezusowi uczeń Jan, uważam za najbardziej istotne.
    Chrystus jeszcze przed swoim zapowiadanym powrotem do Domu Ojca, przeżywał niepokój o to, czy Jego uczniowie potrafią sprostać temu wyzwaniu?
    Co prawda, przez trzy lata przebywania z nimi, przygotowywał ich do tego dzieła, ale ?
Ze smutkiem trzeba stwierdzić, że coś chyba poszło nie tak.
    Aby świat uwierzył, żeś Ty mnie posłał, Kościół założony przeze mnie winien być jednością!
Kościół Rzymsko-katolicki, Kościół Greko-katolicki, Kościół Prawosławny, Kościoły Protestanckie i można by jeszcze bardziej to wszystko szczegółowo rozdrabniać na wszelkiej maści odłamy, które powołują się na chrześcijańskie korzenie i na to, że tylko one są na tej właściwej ścieżce, którą On zapoczątkował.
*
   Przed kilkoma tygodniami w mediach pojawiły się zestawienia na temat religijności naszych rodaków. Można tam zapoznać się z procentowymi danymi: ilu ludzi praktykuje coniedzielną mszę, ile osób przystępuje systematycznie do komunii, ile zawiera się sakramentalnych małżeństw itd.
I na koniec podsumowanie (pewnie będące głosem hierarchów), że Kościół traci na popularności i trzeba w tej kwestii podjąć jakieś działania.
    Pewnie za jakiś czas dowiemy się o kolejnych inicjatywach, które wiernym zostaną przedłożone w kolejnych „przemyślanych” zaleceniach Episkopatu.
  Krótko po ogłoszeniu w/w raportu mieliśmy święta Bożego Narodzenia, które pewnie nieco uspokoiły niepokój Kościelnych Pasterzy, bo w bożonarodzeniowych uroczystościach biorą udział nawet ci, którzy na co dzień zaniżają statystyki.
   Później niejako z rozpędu zaliczyliśmy Uroczystość Objawienia Pańskiego, czyli popularne święto Trzech Króli i tu kolejny „sukces” oddolnej inicjatywy, czyli zorganizowane, kolorowe przemarsze Trzech Króli.
Na ulice naszych miast, miasteczek i pomniejszych parafialnych wspólnot wyległo mrowie osób w papierowych koronach na głowach, by przywołać w pamięci wydarzenie (które być może i miało miejsce?) w czasie przyjścia na świat Naszego Pana.
    No i fajnie-można by podsumować współczesnym językiem, ale?
A mnie wcale nie powalił na kolana ten przemarsz i byłbym dalekim od zachwytu wyrażanego przez niektórych księży biskupów, widzących w tej nowej, kościelnej akcji światełko w ciemności tunelu kryzysu, o którym tak niedawno donosiły statystyki publikowane w mediach.
   Trzej mędrcy przy małym Jezusie byli tylko przez chwilę i powrócili do siebie.
Papierowe korony z niedawnego korowodu pewnie już teraz wylądowały gdzieś po kątach zapomnienia, a przebierańcy?
No może kiedyś powtórzą przemarsz, bo było to takie miłe i dzieci miały uciechę....
    Problem Kościoła pozostanie i słupki poparcia będą nadal dołować i to coraz bardziej.
Dlaczego tak jest i gdzie należy szukać przyczyn tego współczesnego exodusu od wiary?
   Odpowiedź na to pytanie zawiera się w całej historii Kościoła, który przez wieki, kopiąc rowy podziałów(Katolicyzm, Prawosławie, Protestantyzm) zapracował sobie na owoce, które teraz zbiera.
   Młodzi bohaterowie kultowych „Samych swoich” na propozycję powrotu po nocnej ucieczce z rodzinnych domów, odpowiedzieli krótko:
„Nie wrócimy do was, póki trzyma was przy sobie tylko złość”
   Miał rację Jezus, gdy modlił się o jedność przyszłego Kościoła, bo tylko wtedy może on nieść wiarę światu.

Kryspin,   

wtorek, 2 stycznia 2018

Prosty proboszcz biskupem?


    Przed laty, gdy moi seminaryjni koledzy w większości zakończyli już swój czas oczekiwania na pierwszy, znaczący awans w kościelnych strukturach i otrzymali dekrety proboszczowskie, w naszej Tv był emitowany serial „Plebania”. To pierwszy nasz rodzimy obraz starający się przybliżyć życie w cieniu kościelnego, kapłańskiego domu.
     Dla wielu szeregowych katolików był to z pewnością ciekawy temat i dlatego w notowaniach oglądalności ten serial zajmował wysokie miejsce.
    Przyznam, że dla mnie, ze względu na osobiste wspomnienia mojej kapłańskiej młodości, był mi bliski, bo wiele z wątków plebanijnych zdarzeń pokrywało się z tym, co zachowałem w moich wspomnieniach, dlatego z przyjemnością zaliczałem kolejne odcinki tej telewizyjnej telenoweli.
W tamtym czasie spotkałem się kilka razy z „moimi” proboszczami i mając w pamięci telewizyjny obraz życia na plebanii, zapytałem ich o wrażenia z nim związane.
    I tu zdziwiłem się, bo ich oceny zawsze były negatywne i zawierały się w krytycznym stwierdzeniu: -
„To bzdury nie mające żadnego odniesienia do rzeczywistości i szkoda nam czasu na te cukierkowate obrazki, dlatego ich nie oglądamy!”
    Koniec tematu, pomyślałem wtedy i tylko potem, gdy wróciłem do siebie, zastanawiałem się, co było nie tak w postępowaniu bohaterów „Plebanii”, czym zapracowali sobie na tak krytyczną ocenę tych, którzy tworzą rzeczywistość życia na plebanii?
    Kiedy na naszych ekranach pojawił się serial „Ranczo”, twórcy tego obrazu także postarali się o to, byśmy przez uchylone drzwi probostwa w Wilkowyjach poznali codzienność życia duchownych, pracujących w tym środowisku.
    Przyznam, że jestem fanem historii tej małej gminy, w której autorzy w zabawny, nieco ironiczny sposób pokazują nam polskie „piekiełko”, w którym życie zwykłych ludzi przebiega obok kościelno-politycznego sosu.
    Śledząc życie tej podlaskiej gminy, obserwujemy między innymi historie awansu poszczególnych bohaterów: pracowite kobiety zakładają dochodowy biznes, wójt robi karierę polityczną, a lata pracy miejscowego proboszcza zostają docenione przez Kościół i ksiądz zostaje biskupem.
    Może pozostańmy przy tym ostatnim przykładzie kariery, gdy zwykły proboszcz doznaje godności biskupiej...
Gdybym teraz zapytał „moich” proboszczów, czy takie coś jest możliwe?
Ich odpowiedź byłaby podobna do tej sprzed lat:
- „ Bzdura, o której nie warto rozmawiać.”
    Kościół ma sprawdzony przepis na dochodzenie do godności biskupiej i jest on następujący:
Młody(najczęściej wykazujący się intelektem) ksiądz po święceniach idzie do pracy parafialnej na jakiś rok. Później przełożeni kierują go na kolejne studia (najlepiej zagraniczne-Watykan jest dobrym kierunkiem), po których kandydat do kościelnych zaszczytów ( w przyszłości), wraca z tytułem naukowym i podejmuje pracę wykładowcy w seminarium, bądź zasila kadry kurialne i tam pnie się po kolejnych szczebelkach kościelnej drabiny, przy okazji dorabiając sobie w parafiach (pomoc przy niedzielnych mszach, niekiedy przewodniczenie lokalnym uroczystościom, które nobilitują samą swoją obecnością)
    No i mamy gotowy przepis na kandydata do kościelnych godności wyższego szczebla ( nie mylmy ich z nagrodami pocieszenia, jakimi są tytuły prałatów, czy kanoników, którymi obdzielani są ci mniej godni)
Prosty proboszcz biskupem?
    No cóż póki co, to tylko bujna wyobraźnia twórców telewizyjnego serialu, bo w życiu(kościelnym) raczej się nie zdarza.
    A mnie się spodobał ten serialowy pomysł, by proboszczowie- praktycy parafialnego życia byli brani pod uwagę przy obsadzaniu pasterskich stanowisk, bo z pewnością łatwiej rozumieliby problemy owieczek z parafialnych stad.
    Może więc czcigodni „Reżyserzy” kościelnych karier powinni obejrzeć „Ranczo”?
Sądzę, że tak!

Kryspin