wtorek, 28 lipca 2020

„Czy warto wierzyć?”



….” Mam do zadania multum pytań, które chciałbym zadać w kolejnych mailach: Jak teologia tłumaczy fakt, że dopiero 2 tys. lat temu Bóg przyszedł na ziemię?
Dla mnie to niezrozumiałe i dziwne!
Do tego wszystkiego tylko 17% ludzkości słyszało o Jezusie, i to też jest dziwne.”-napisał czytelnik i zaraz potem wspomniał spotkanie z prof. Sedlakiem, niekwestionowanym autorytetem teologii, cytując słowa tego myśliciela, którymi ten zakończył jedną ze głoszonych rekolekcyjnych nauk:...”Czy warto wierzyć? Jeszcze nie wiem”
Tak sobie myślę, że ten charyzmatyczny teolog jednak celowo postawił znak zapytania w końcu tego rozważania, i nie był to przejaw wątpliwości co do sensu wiary, a jedynie obraz stanu niepewności, który może pojawiać się w człowieku będącym na rozdrożu w kwestiach ostatecznego przeznaczenia.
Dlaczego Bóg zdecydował się wkroczyć w życie człowieka tak niedawno, bo przecież 2 tysiące lat, to zaledwie ułamek czasu, od kiedy nauka datuje istnienie istot rozumnych, czyli naszych bezpośrednich przodków.
Sądzę, że Bóg był zawsze blisko ludzkiego przekonania, iż jego przeznaczeniem jest coś więcej aniżeli kilkadziesiąt lat życia tu i teraz.
Historia religii odwołuje się do wczesnoludzkich wierzeń, kiedy w prymitywnych obrzędach nasi praprzodkowie wyrażali przekonanie o dalszym przeznaczeniu, i zawsze wtedy punktem odniesienia był On, Stwórca wszechrzeczy.
I choć używali różnych określeń, którymi starali się dotrzeć do Jego istoty, to zawsze chodziło o Niego, jako cel każdego ludzkiego życia.
Kiedy zadajemy sobie pytanie: dlaczego musiało minąć aż tyle lat, zanim Bóg zdecydował się przybliżyć do swoich stworzeń posyłając do naszej rzeczywistości swojego Syna, to trzeba zauważyć, że przyjście Zbawiciela było poprzedzone wieloma tysiącami lat dorastania do zrozumienia i przyjęcia jego osoby, o czym stanowi historia Starego Testamentu.
Inną kwestią jest to, czy człowiek był przygotowany na takie zbliżenie, bo odwołując się do historii, chyba nie, zaraz bowiem po tym zdarzeniu wprowadził podziały i z jednego pnia judaistycznej drogi stworzył zwalczające się nawzajem wielkie religie monoteistyczne: chrześcijaństwo i islam. I wszyscy zaklepali sobie prawo do monopolu prawdziwości swojej drogi.
Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć wielkie religie dalekiego wschodu, to tworzy się prawdziwy galimatias i naturalnym staje się pytanie: która droga jest prawdziwą?
Do tego wszystkiego należałoby jeszcze doliczyć około 40% ludzi, którzy porzucili wiarę w to, że przeznaczeniem każdego z nas jest nieśmiertelność, i wtedy mamy obraz kompletnego chaosu myśli.
Konkludując musimy dojść do przekonania, iż Bóg przewidział różne drogi, którymi człowiek może przybliżać się do zrozumienia, kim jest i dokąd zmierza.
Dla naszego środowiska kulturowego i naszych chrześcijańskich korzeni przewidział drogę w cieniu swojego Syna, ale to wcale nie stawia nas w uprzywilejowanej pozycji i nie upoważnia do uważania się za szczególnie wybranych.
Przestrzeganie reguł wyznawanej wiary, bez fanatycznego samozadowolenia i braku tolerancji względem tych, którzy w swoim przekonaniu także wierzą, choć może zgoła w odmienny sposób, to właściwe nastawienie, które może nam wzajemnie pomagać.
To człowiek przez wieki pobudował zasieki, poza którymi umieścił tych, których określił mianem niewiernych i skutecznie prowadził politykę nienawiści, którą nazywał ewangelizacją, albo szerzeniem jedynej prawdziwej wiary objawionej Prorokowi Allaha.
Ale dobry Bóg tego nie chce.
Dla niego liczy się tylko dobro w każdym z nas, bo w tym zawiera się istota prawdziwego człowieczeństwa i pozytywna odpowiedź na pytanie, które swego czasu przed słuchaczami prowokacyjnie postawił profesor Sedlak: „Czy warto wierzyć?”
Watro, i to wiem na pewno.
Kryspin

wtorek, 21 lipca 2020

W Kościele nie ma rozwodów



Życie nie znosi próżni, to stara prawda, która co chwilę daje o sobie znać, także w kwestiach związanych z Kościołem, a ostatnio sprawdziła się poprzez prasowe doniesienia o rozwodzie, który umożliwił ponowne zaślubiny człowiekowi, który od ponad dwudziestu lat był już w poprzednim związku małżeńskim.
Sprawa może by i nie wzbudziła takiego zainteresowania, gdyby nie chodziło o człowieka ze świecznika elit.
Z racji, że nie był to zwyczajny Kowalski, ruszyła lawina mniej lu bardziej wnikliwych komentarzy różnych „autorytetów”znających się na tej materii, a zaraz po nich swoje dołożyli mniej kompetentni, ale zawsze gotowi do ferowania swoich opinii.
Co bardziej wnikliwi rozszerzyli swoje wnioski na kościelne władze, konkludując, jakie to przyniesie negatywne skutki dla życia religijnego szeregowych członków tejże wspólnoty.
Mnie „ujął” jeden wpis zamieszczony na portalu społecznościowym, gdzie autor wręcz przypisał winę za postępującą laicyzację kościelnym władzom, firmującym takie bezprawne działania.
W tej chwili trzeba stwierdzić jednak jasno, że w kościele katolickim nie ma czegoś takiego jak rozwód, a jedynym co może nastąpić, to orzeczenie o nieważności sakramentu małżeństwa, czyli stwierdzenie, że takowego nigdy nie było, choćby wszystkim wydawało się inaczej.
Owszem, nagłośnienie pojedynczego przypadku i to w połączeniu z osobą znaną, może rozbudzać emocje i podejrzenia, że ktoś sobie coś załatwił.
Śmiem twierdzić, że wcale nie tak łatwo jest załatwić sobie taki papierek, bo każdy przypadek związany z orzekaniem w tej kwestii musi przechodzić procedurę sądową sprawowaną przez kościelny organ do tego powołany, który wnikliwie każdorazowo bada, czy zachodzą przesłanki do wydania ostatecznej decyzji.
Już kiedyś pisałem na temat małżeństw, które tkwią w układzie, który nigdy nie był sakramentem.
Takich przypadków z wadą powodującą nieważność małżeńskiej przysięgi jest bardzo wiele, i niektóre osoby z takich związków wnoszą sprawę o orzeczenie nieważności czegoś, co nigdy nie było sakramentem.
Wielu decydujących się na rozwiązanie swoich małżeństw uzyskuje orzeczenie w sądach cywilnych i na tym poprzestają, choć mogliby swoją sprawę załatwić także w kościelnym trybunale.
Dlaczego więc tego nie robią?
Przyczyną często podnoszoną jest niewiedza i obawy związanie z tym, jak poruszać się w zawiłościach kościelnego prawa.
Istotnymi hamulcowymi w tych kwestiach są także bierni duszpasterze, którzy bardzo niechętnie deklarują chęć pomocy małżonkom z rezygnacją godzącym się na swój los.
Wracając do internetowego wpisu o winie Kościoła za postępującą laicyzację, rzeczywistą winę widzę w bierności poszczególnych duszpasterzy, którzy w swoich rocznych sprawozdaniach ujmują małżonków niesakramentalnych, jako jakiś odsetek owieczek, którymi owszem trzeba się zajmować, ale tak tylko przy okazji, bo to przecież gorszy sort religijnej wspólnoty, który nie sprawdził się w religijnej poprawności.
Łatwiej przecież raz po raz poklepać ich po plecach i powiedzieć: Trudno, ale sami zdecydowaliście i choć zwiedliście pokładaną w waszym związku nadzieję, to Kościół tak do końca was nie odrzuca i bożej miłości pozostawia osąd nad niedotrzymaniem przez was danego przed ołtarzem słowa.
Tacy wyautowani ludzie z niesakramentalnych związków stają się pierwszymi kandydatami do tego, aby swoje życie prowadzić poza wspólnotą wierzących, i trudno się temu dziwić.
Swoją drogą zastanawiam się, co kościelne władze powiedziały by na to, gdyby w rocznych parafialnych sprawozdaniach lokalni duszpasterze ujmowali także ilość spraw małżeńskich załatwianych w kościelnych trybunałach?
Kryspin

wtorek, 14 lipca 2020

Nadzieja w młodych



Obawiam się, że to było ostatnie zwycięstwo w starciu dwóch filozofii życia, jakie przedstawili nam rywalizujący ze sobą kandydaci na urząd Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
Póki co naród opowiedział się po stronie obrony korzeni naszej państwowości, wartości tradycyjnej rodziny i przywiązania do tego, co niektórzy nazywają chrześcijańskim rodowodem.
Nie sposób przemilczeć jednak faktu, że zwolennicy otwartości na to, co daje świat, tylko o włos przegrali i pozostają z nadzieją, że już i do naszych bram puka europejskość w wydaniu, które dla nich budzi nadzieję na nieuchronność zmian, a dla wygranych obecnego wyścigu jawi się zapowiedzią nieuchronnej porażki w niedalekiej przyszłości.
Kiedy po II Wojnie Światowej zwolennicy nowego ładu próbowali stworzyć nowego człowieka wolnego od zabobonów przeszłości, przegrali z kretesem.
Teraz jest inaczej, bo nasze społeczeństwo w znaczącej liczbie opowiada się za tym , by stać się otwartymi na powiew wolności i tego domagają się coraz głośniej już nie tylko mniejszościowe orientacje, ale czemu wtórują także elity szczycące się wykształceniem i dobrą pozycją materialną realizując w wielkich miastach swój sen o dobrobycie.
Jeszcze niedawno uchodziliśmy za naród tradycyjne wierzący, kiedy to dumnie przytaczaliśmy dane statystyczne, mówiące o ponad 90% tych, którzy deklarowali się jako katolicy.
To jednak był już wtedy zafałszowany obraz, bo z tym tradycyjnym przywiązaniem do chrześcijańskiej tożsamości było różnie, czego symptomem był swoisty laksyzm w podejściu do realizacji naszego członkostwa w tej wspólnocie.
I tu trzeba wrzucić kamyk do ogródka Kościoła jako instytucji biernie nic nierobiącej w tej kwestii, a co za tym idzie, taki sam kamień trzeba by wrzucić do ogródka rodzin, które stanowią drobne cegiełki tejże budowli.
Ktoś powie, że to nie my jesteśmy winni wygodnictwu młodych, którzy zaniechali obowiązkom wynikającym z wiary i wolą niedzielną chwilę oddechu od całotygodniowego młyna spędzić z rodziną, może na łonie przyrody, aniżeli odstawać godzinę w dusznym kościele.
Księża w swoich parafialnych okopach także rozkładają ręce i mówią -trudno jest nam konkurować z tym, co daje świat.
Czyżby Chrystus przestał już być atrakcyjnym i skazany jest na przegraną?
Ponad czterdzieści lat temu byłem uczestnikiem rekolekcji oazowych organizowanych przez charyzmatycznego księdza Blachnickiego. W międzynarodowej grupie młodych spotkałem wtedy dwie dziewczyny z Czechosłowacji. Jedna z nich była córką wysoko postawionego we władzach partyjnych urzędnika i bardzo przeżywała to, że musiała okłamać ojca zatajając fakt, że ponad wakacyjny wypoczynek, wybrała rekolekcje; ale jak sama stwierdziła, czuła taką potrzebę.
Wtedy spotkałem tam wielu takich młodych, którzy poświęcając swój czas, realizowali wewnętrzną potrzebę wiary.
Młode pokolenie nie znudziło się Chrystusem, ale niekiedy potrzeba mu animatorów ich pragnienia, które jest w każdym człowieku.
I tu jest rola, ale i wielka odpowiedzialność spływająca na barki rodziców i Kościoła w rozumieniu globalnym.
Młodzi często buntują się przeciwko temu, w co wyposażają ich najbliżsi, ale ten sprzeciw nie dotyczy prawdziwych wartości, a jest skierowany na wypaczone obrazy : mówią nie wierze bez tolerancji i otwartości na różnorodność, ale też mówią nie wobec obłudy pustych słów, którymi są karmieni przez przedstawicieli Kościoła, wplatających w naukę o wierze swoje geszefty, próbując usprawiedliwiać nawet największe świństwa, które ni jak nie są przesłaniem Chrystusa.
Nie tylko przedstawiciele różnych opcji politycznych stają przed dylematem pozyskania młodych do swoich wizji, bo Kościół także staje przed takim samym wyzwaniem, ale w jego przypadku nie chodzi tylko o wygraną w kolejnych wyborach.
Od jego postawy zależy, czy Chrystus dla nich będzie wygranym, czy tylko nikomu nie potrzebnym wspomnieniem.
Kryspin


wtorek, 7 lipca 2020

Kościelna kampania.



Już za nami jest czas kampanijnej gorączki i zakończył się wyborczy tasiemiec, w którym w ostatnich tygodniach byliśmy świadkami i uczestnikami spektaklu obietnic i nadziei, którymi mamili nas kandydaci na najważniejszy urząd w Rzeczypospolitej.
Teraz pozostał czas na analizy wygranych i przegranych w tym wyścigu.
Jedni wyliczają rachunki zysków, inni analizują, w czym zawinili, że coś poszło nie tak.
A wszystko po to, by wyciągnąć wnioski na przyszłość, aby lepiej przygotować się do następnych wyborów.
Nie próbując wyręczać politycznych strategów, można jednak stwierdzić, że te wybory odzwierciedliły rzeczywistość podziału, który w naszym społeczeństwie jak nigdy dotąd ujawnił, że daleko nam do jednomyślności.
Mnie najbardziej zastanowiły rezultaty pierwszej tury głosowania, kiedy obok dwóch odmiennych wizji przyszłej Polski prezentowanych przez dwa najsilniejsze ugrupowania polityczne, wśród głosujących pojawili się, i to w znaczącej liczbie, wyborcy stojący w opozycji do tradycyjnych politycznych gigantów i oddali swój głos na człowieka spoza układu, deklarując swoją anty systemowość.
Osobną kwestią jest to, że ponad 10 milionów wyborców w ogóle nie zagłosowało, co też winno stać się przedmiotem analiz poszczególnych sztabów kandydatów.
Jeszcze jednym tematem, który był mało akcentowany, to kwestia wiary kandydatów i ich ewentualnego zabiegania o względy kościelnych hierarchów, co w przeszłości było wykorzystywane w trakcie kampanijnej gorączki.
Chyba tylko raz padło takie pytanie, po którym jeden z głównych pretendentów do prezydenckiego fotela określił się jako człowiek wierzący, ale jednocześnie nie czujący się częścią Kościoła w tradycyjnym rozumieniu. Niejako dopełnieniem jego deklaracji była wypowiedź kandydatki na pierwszą Damę Rzeczypospolitej, która określiła się jako katolik, ale mający żal do hierarchicznego Kościoła, za jego postawę w kwestiach aborcyjnych, co zdecydowało o tym, że także i ona jest poza czynnym gronem członków tej instytucji.
Czy można być katolikiem i jednocześnie stawać w opozycji do wartości będących czymś istotnym, swoistym kanonem wyznaczającym ramy przynależności do tego grona?
Z pewnością nie, ale to nie przekreśla deklaracji, że ktoś wierzy, o czym przekonują mnie liczne deklaracje czytelników mojej rubryki.
Wśród osób, które cotygodniową lekturę Angory rozpoczynają od spotkań z Księdzem w cywilu, stanowi duża grupa tych, którzy określają się mianem ludzi wierzących, ale jednocześnie nie będących związanymi z Kościołem w rozumieniu tradycyjnym.
Ich można by określić mianem wierzących anty systemowców, co trafnie określałoby ich krytyczną ocenę rzeczywistości stanowiącej realia dzisiejszego Kościoła.
Ci ludzie kiedyś się zawiedli na wartościach, a może raczej na rozmazaniu wartości, od których Kościół odszedł poprzez swoje działania, zaniechania, jednocześnie usilnie pielęgnując w swoich szeregach patologie, zwyczajnie je oswajając i jednocześnie nie robiąc nic by je naprawiać.
Inną grupą bliską wiary anty systemowej są z pewnością i ci, którzy odeszli od Kościoła z innych powodów.
Może ich zaangażowanie uległo osłabieniu z powodu osobistych zaniedbań? Tacy wierzący zamiast niedzielnych nabożeństw, zazwyczaj wybierają inne atrakcje, którymi kusi ich życie ?
To grupa przypomina grono wielomilionowej rzeszy tych, którzy nie głosują w żadnych wyborach.
I nad tymi wszystkimi powinni pochylić się duchowni, bo w tym tkwi odpowiedzialność kościelnych strategów, aby przekonać do swojej wizji jak największą rzeszę wierzących z grona anty systemu, i tych zaniedbanych z własnego powodu także.
Ale by skutecznie zadziałać w tej kwestii, potrzeba dobrej, aktywnej kampanii, na którą Kościół powinien być nieustannie gotowy. Takie działanie ma nawet swoją nazwę, która od wieków się sprawdza, to ewangelizacja.
Może w naszych realiach trzeba by dodać przedrostek neo, ale on wymaga nowego spojrzenia i wyciągania wniosków z dotychczasowych niepowodzeń.
Czy Kościół na to jeszcze stać?
Kryspin