Już za nami jest czas kampanijnej
gorączki i zakończył się wyborczy tasiemiec, w którym w
ostatnich tygodniach byliśmy świadkami i uczestnikami spektaklu
obietnic i nadziei, którymi mamili nas kandydaci na najważniejszy
urząd w Rzeczypospolitej.
Teraz pozostał czas na analizy
wygranych i przegranych w tym wyścigu.
Jedni wyliczają rachunki zysków, inni
analizują, w czym zawinili, że coś poszło nie tak.
A wszystko po to, by wyciągnąć
wnioski na przyszłość, aby lepiej przygotować się do następnych
wyborów.
Nie próbując wyręczać
politycznych strategów, można jednak stwierdzić, że te wybory
odzwierciedliły rzeczywistość podziału, który w naszym
społeczeństwie jak nigdy dotąd ujawnił, że daleko nam do
jednomyślności.
Mnie najbardziej zastanowiły
rezultaty pierwszej tury głosowania, kiedy obok dwóch odmiennych
wizji przyszłej Polski prezentowanych przez dwa najsilniejsze
ugrupowania polityczne, wśród głosujących pojawili się, i to w
znaczącej liczbie, wyborcy stojący w opozycji do tradycyjnych
politycznych gigantów i oddali swój głos na człowieka spoza
układu, deklarując swoją anty systemowość.
Osobną
kwestią jest to, że ponad 10 milionów wyborców w ogóle nie
zagłosowało, co też winno stać się przedmiotem analiz
poszczególnych sztabów kandydatów.
Jeszcze
jednym tematem, który był mało akcentowany, to kwestia wiary
kandydatów i ich ewentualnego zabiegania o względy kościelnych
hierarchów, co w przeszłości było wykorzystywane w trakcie
kampanijnej gorączki.
Chyba
tylko raz padło takie pytanie, po którym jeden z głównych
pretendentów do prezydenckiego fotela określił się jako człowiek
wierzący, ale jednocześnie nie czujący się częścią Kościoła
w tradycyjnym rozumieniu. Niejako dopełnieniem jego deklaracji była
wypowiedź kandydatki na pierwszą Damę Rzeczypospolitej, która
określiła się jako katolik, ale mający żal do hierarchicznego
Kościoła, za jego postawę w kwestiach aborcyjnych, co zdecydowało
o tym, że także i ona jest poza czynnym gronem członków tej
instytucji.
Czy
można być katolikiem i jednocześnie stawać w opozycji do wartości
będących czymś istotnym, swoistym kanonem wyznaczającym ramy
przynależności do tego grona?
Z
pewnością nie, ale to nie przekreśla deklaracji, że ktoś wierzy,
o czym przekonują mnie liczne deklaracje czytelników mojej rubryki.
Wśród
osób, które cotygodniową lekturę Angory rozpoczynają od spotkań
z Księdzem w cywilu, stanowi duża grupa tych, którzy określają
się mianem ludzi wierzących, ale jednocześnie nie będących
związanymi z Kościołem w rozumieniu tradycyjnym.
Ich
można by określić mianem wierzących anty systemowców, co trafnie
określałoby ich krytyczną ocenę rzeczywistości stanowiącej
realia dzisiejszego Kościoła.
Ci
ludzie kiedyś się zawiedli na wartościach, a może raczej na
rozmazaniu wartości, od których Kościół odszedł poprzez swoje
działania, zaniechania, jednocześnie usilnie pielęgnując w
swoich szeregach patologie, zwyczajnie je oswajając i jednocześnie
nie robiąc nic by je naprawiać.
Inną
grupą bliską wiary anty systemowej są z pewnością i ci, którzy
odeszli od Kościoła z innych powodów.
Może
ich zaangażowanie uległo osłabieniu z powodu osobistych zaniedbań?
Tacy wierzący zamiast niedzielnych nabożeństw, zazwyczaj wybierają
inne atrakcje, którymi kusi ich życie ?
To
grupa przypomina grono wielomilionowej rzeszy tych, którzy nie
głosują w żadnych wyborach.
I
nad tymi wszystkimi powinni pochylić się duchowni, bo w tym tkwi
odpowiedzialność kościelnych strategów, aby przekonać do swojej
wizji jak największą rzeszę wierzących z grona anty systemu, i
tych zaniedbanych z własnego powodu także.
Ale
by skutecznie zadziałać w tej kwestii, potrzeba dobrej, aktywnej
kampanii, na którą Kościół powinien być nieustannie gotowy.
Takie działanie ma nawet swoją nazwę, która od wieków się
sprawdza, to ewangelizacja.
Może
w naszych realiach trzeba by dodać przedrostek neo, ale on wymaga
nowego spojrzenia i wyciągania wniosków z dotychczasowych
niepowodzeń.
Czy
Kościół na to jeszcze stać?
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz