Życie nie znosi próżni, to
stara prawda, która co chwilę daje o sobie znać, także w
kwestiach związanych z Kościołem, a ostatnio sprawdziła się
poprzez prasowe doniesienia o rozwodzie, który umożliwił ponowne
zaślubiny człowiekowi, który od ponad dwudziestu lat był już w
poprzednim związku małżeńskim.
Sprawa może by i nie wzbudziła
takiego zainteresowania, gdyby nie chodziło o człowieka ze
świecznika elit.
Z racji, że nie był to zwyczajny
Kowalski, ruszyła lawina mniej lu bardziej wnikliwych komentarzy
różnych „autorytetów”znających się na tej materii, a zaraz
po nich swoje dołożyli mniej kompetentni, ale zawsze gotowi do
ferowania swoich opinii.
Co bardziej wnikliwi rozszerzyli
swoje wnioski na kościelne władze, konkludując, jakie to
przyniesie negatywne skutki dla życia religijnego szeregowych
członków tejże wspólnoty.
Mnie „ujął” jeden wpis
zamieszczony na portalu społecznościowym, gdzie autor wręcz
przypisał winę za postępującą laicyzację kościelnym władzom,
firmującym takie bezprawne działania.
W tej chwili trzeba stwierdzić
jednak jasno, że w kościele katolickim nie ma czegoś takiego jak
rozwód, a jedynym co może nastąpić, to orzeczenie o nieważności
sakramentu małżeństwa, czyli stwierdzenie, że takowego nigdy nie
było, choćby wszystkim wydawało się inaczej.
Owszem, nagłośnienie pojedynczego
przypadku i to w połączeniu z osobą znaną, może rozbudzać
emocje i podejrzenia, że ktoś sobie coś załatwił.
Śmiem twierdzić, że wcale nie
tak łatwo jest załatwić sobie taki papierek, bo każdy przypadek
związany z orzekaniem w tej kwestii musi przechodzić procedurę
sądową sprawowaną przez kościelny organ do tego powołany, który
wnikliwie każdorazowo bada, czy zachodzą przesłanki do wydania
ostatecznej decyzji.
Już kiedyś pisałem na temat
małżeństw, które tkwią w układzie, który nigdy nie był
sakramentem.
Takich przypadków z wadą
powodującą nieważność małżeńskiej przysięgi jest bardzo
wiele, i niektóre osoby z takich związków wnoszą sprawę o
orzeczenie nieważności czegoś, co nigdy nie było sakramentem.
Wielu decydujących się na
rozwiązanie swoich małżeństw uzyskuje orzeczenie w sądach
cywilnych i na tym poprzestają, choć mogliby swoją sprawę
załatwić także w kościelnym trybunale.
Dlaczego więc tego nie robią?
Przyczyną często podnoszoną
jest niewiedza i obawy związanie z tym, jak poruszać się w
zawiłościach kościelnego prawa.
Istotnymi hamulcowymi w tych
kwestiach są także bierni duszpasterze, którzy bardzo niechętnie
deklarują chęć pomocy małżonkom z rezygnacją godzącym się na
swój los.
Wracając do internetowego wpisu o
winie Kościoła za postępującą laicyzację, rzeczywistą winę
widzę w bierności poszczególnych duszpasterzy, którzy w swoich
rocznych sprawozdaniach ujmują małżonków niesakramentalnych, jako
jakiś odsetek owieczek, którymi owszem trzeba się zajmować, ale
tak tylko przy okazji, bo to przecież gorszy sort religijnej
wspólnoty, który nie sprawdził się w religijnej poprawności.
Łatwiej przecież raz po raz
poklepać ich po plecach i powiedzieć: Trudno, ale sami
zdecydowaliście i choć zwiedliście pokładaną w waszym związku
nadzieję, to Kościół tak do końca was nie odrzuca i bożej
miłości pozostawia osąd nad niedotrzymaniem przez was danego przed
ołtarzem słowa.
Tacy wyautowani ludzie z
niesakramentalnych związków stają się pierwszymi kandydatami do
tego, aby swoje życie prowadzić poza wspólnotą wierzących, i
trudno się temu dziwić.
Swoją drogą zastanawiam się, co
kościelne władze powiedziały by na to, gdyby w rocznych
parafialnych sprawozdaniach lokalni duszpasterze ujmowali także
ilość spraw małżeńskich załatwianych w kościelnych
trybunałach?
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz