wtorek, 21 lipca 2020

W Kościele nie ma rozwodów



Życie nie znosi próżni, to stara prawda, która co chwilę daje o sobie znać, także w kwestiach związanych z Kościołem, a ostatnio sprawdziła się poprzez prasowe doniesienia o rozwodzie, który umożliwił ponowne zaślubiny człowiekowi, który od ponad dwudziestu lat był już w poprzednim związku małżeńskim.
Sprawa może by i nie wzbudziła takiego zainteresowania, gdyby nie chodziło o człowieka ze świecznika elit.
Z racji, że nie był to zwyczajny Kowalski, ruszyła lawina mniej lu bardziej wnikliwych komentarzy różnych „autorytetów”znających się na tej materii, a zaraz po nich swoje dołożyli mniej kompetentni, ale zawsze gotowi do ferowania swoich opinii.
Co bardziej wnikliwi rozszerzyli swoje wnioski na kościelne władze, konkludując, jakie to przyniesie negatywne skutki dla życia religijnego szeregowych członków tejże wspólnoty.
Mnie „ujął” jeden wpis zamieszczony na portalu społecznościowym, gdzie autor wręcz przypisał winę za postępującą laicyzację kościelnym władzom, firmującym takie bezprawne działania.
W tej chwili trzeba stwierdzić jednak jasno, że w kościele katolickim nie ma czegoś takiego jak rozwód, a jedynym co może nastąpić, to orzeczenie o nieważności sakramentu małżeństwa, czyli stwierdzenie, że takowego nigdy nie było, choćby wszystkim wydawało się inaczej.
Owszem, nagłośnienie pojedynczego przypadku i to w połączeniu z osobą znaną, może rozbudzać emocje i podejrzenia, że ktoś sobie coś załatwił.
Śmiem twierdzić, że wcale nie tak łatwo jest załatwić sobie taki papierek, bo każdy przypadek związany z orzekaniem w tej kwestii musi przechodzić procedurę sądową sprawowaną przez kościelny organ do tego powołany, który wnikliwie każdorazowo bada, czy zachodzą przesłanki do wydania ostatecznej decyzji.
Już kiedyś pisałem na temat małżeństw, które tkwią w układzie, który nigdy nie był sakramentem.
Takich przypadków z wadą powodującą nieważność małżeńskiej przysięgi jest bardzo wiele, i niektóre osoby z takich związków wnoszą sprawę o orzeczenie nieważności czegoś, co nigdy nie było sakramentem.
Wielu decydujących się na rozwiązanie swoich małżeństw uzyskuje orzeczenie w sądach cywilnych i na tym poprzestają, choć mogliby swoją sprawę załatwić także w kościelnym trybunale.
Dlaczego więc tego nie robią?
Przyczyną często podnoszoną jest niewiedza i obawy związanie z tym, jak poruszać się w zawiłościach kościelnego prawa.
Istotnymi hamulcowymi w tych kwestiach są także bierni duszpasterze, którzy bardzo niechętnie deklarują chęć pomocy małżonkom z rezygnacją godzącym się na swój los.
Wracając do internetowego wpisu o winie Kościoła za postępującą laicyzację, rzeczywistą winę widzę w bierności poszczególnych duszpasterzy, którzy w swoich rocznych sprawozdaniach ujmują małżonków niesakramentalnych, jako jakiś odsetek owieczek, którymi owszem trzeba się zajmować, ale tak tylko przy okazji, bo to przecież gorszy sort religijnej wspólnoty, który nie sprawdził się w religijnej poprawności.
Łatwiej przecież raz po raz poklepać ich po plecach i powiedzieć: Trudno, ale sami zdecydowaliście i choć zwiedliście pokładaną w waszym związku nadzieję, to Kościół tak do końca was nie odrzuca i bożej miłości pozostawia osąd nad niedotrzymaniem przez was danego przed ołtarzem słowa.
Tacy wyautowani ludzie z niesakramentalnych związków stają się pierwszymi kandydatami do tego, aby swoje życie prowadzić poza wspólnotą wierzących, i trudno się temu dziwić.
Swoją drogą zastanawiam się, co kościelne władze powiedziały by na to, gdyby w rocznych parafialnych sprawozdaniach lokalni duszpasterze ujmowali także ilość spraw małżeńskich załatwianych w kościelnych trybunałach?
Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz