środa, 31 października 2018

Jesteśmy uczstnikami wielkiego wyścigu



Napisał do mnie ojciec bardzo dorosłego już syna (40 lat), który poprosił o radę, wskazówkę, jak mógłby przekonać swoją dorosłą latorośl, by powrócił na drogę wiary, gdyż ten otwarcie deklaruje, że jest ateistą.
Mój internetowy rozmówca bez owijania w bawełnę wspomina w swoim liście, że kiedyś pewnie przyczynił się do tego, jaki światopogląd obrał syn, bo w życiu seniora zdarzyło się wcześniej kilka spraw, którymi nie świecił ojcowskim przykładem. Z pewnością takim zdarzeniem, mającym wpływ na krytyczny stosunek do spraw związanych z religią zdeklarowanego ateisty, miała decyzja ojca o rozstaniu się z jego matką i poszukanie swojego szczęścia inną kobietą.
Podsumowując- akcja (rozwód rodziców) doczekała się reakcji, czyli przekreślenia przez syna wszystkich wartości, jakimi ci starali się budować jego spojrzenie także na kwestię wiary.
Z pewnością obaj panowie już nieraz wałkowali drażliwy dla nich temat, o czym świadczy chociażby cytowana przez ojca odpowiedź syna - „ateisty”, który sam już mając swoje dorastające pociechy, przedstawił dziadkowi swój punkt widzenia w kwestii ich przyszłego wyboru:
-” Daję im wszystko co katolik potrzebuje na starcie: chrzest, pierwszą komunię, bierzmowanie; a dalej to będzie już ich wybór...”
Mój czytelnik zakończył list pytaniem:
Jak mam go przekonać, by wrócił do wiary?
A później, jakby sam szukając nadziei dla swojego pragnienia, przytoczył kolejne stwierdzenie syna:
-” Staram się wychować dzieci na dobrych ludzi. Nikogo nigdy nie oszukałem, jestem wrażliwym człowiekiem, który stara się pomagać potrzebującym i nigdy nie zachowuję się obojętnie wobec skrzywdzonych. Tego uczę moje dzieci, by wyrosły na dobrych ludzi....”
Szanowny Panie!
Nie podam skutecznej rady, by syn zmienił swoją deklarację w kwestii światopoglądu, ale ośmielę się stwierdzić, że swoim postępowaniem, wrażliwością na krzywdę i pragnieniem dobra w stosunku do innych ludzi, na co dzień realizuje to, co winno cechować ludzi wierzących.
Pewnie teraz narażę się (nie pierwszy raz) niedzielnym katolikom, którzy swoje zobowiązanie wiary rozumieją tylko przez spełnienie obowiązku świątecznego odstania w kościelnej ławie i nic poza tym.
Pan Bóg będzie nas kiedyś rozliczał właśnie z tego, o czym mówił syn („ateista”), czyli z dobra i wrażliwości względem drugiego człowieka.
Św. Paweł określił wiarę, jako udział w zawodach, których celem (metą) będzie ostateczne spotkanie ( każdego z nas) z tym, który jest organizatorem tychże zmagań.
Każdy człowiek, niezależnie od głoszonego przez siebie światopoglądu, w nim bierze udział i na swej trasie zdobywa punkty za bycie dobrym człowiekiem.
To są bonusy które w ostatecznym rozrachunku będą decydowały o nagrodzie.
Organizatorzy wielkich turów(kolarskich wyścigów)gdy doszli do wniosku, że w osiągnięciu sukcesu potrzeba współpracy, powołali profesjonalne zespoły, by wspólnie pracując osiągać sukcesy, i to się sprawdza!
Takim zespołem, obok wielu innych (wyznawcy innych religii, a także ludzie niewierzący) jest także Kościół powołany przez Chrystusa.
On jest naszym „trenerem”, który na trasie porozstawiał dla nas rodzaj „bufetu”.
Eucharystia i inne sakramenty to jedyne w swoim rodzaju odżywki, które mają wspomagać nasze nadwątlone siły, byśmy w dobrej formie dotarli do mety.
Ale tylko od nas zależy, czy z nich skorzystamy.
Kryspin, 

środa, 24 października 2018

Ukiszony sos zakłamania.



Miałem wtedy 13 lat, gdy w trakcie zabawy przed blokiem, nie zachowując ostrożności zaliczyłem bliskie spotkanie z motocyklem sąsiada, który w tym momencie, osiedlową dróżką, wracał do domu.
Wypadek choć wyglądający groźnie, nie spowodował większych szkód i po chwili leżenia na poboczu, postanowiłem czmychnąć czym prędzej do domu, bo wiedziałem, że to ja ponosiłem winę za to zdarzenie.
Dopiero w domu dokonałem samo obdukcji i na szczęście poza rozległym siniakiem i otarciem naskórka, nie poniosłem większych szkód. Sąsiad, jak dowiedziałem się następnego dnia w drodze do szkoły, także zbytnio nie ucierpiał, poza spektakularnym fikołkiem nad kierownicą swojej maszyny i rozdartymi spodniami.
Przez jakiś czas czułem się nawet dymnym z tamtego zdarzenia, w czym utwierdzali mnie moi koledzy wyrażając podziw dla mojego wyczynu.
Wszystko zmieniło się po moim powrocie do domu.
Mama na powitanie zadała mi pytanie, czy nie mam jej nic do powiedzenia?
Pewnie, że miałem, ale postanowiłem pójść w zaparte i odpowiedziałem:Nie!
Ponowiła z powagą swoje pytanie i po moim powtórnym zaprzeczeniu poczęstowała mnie bolesnym spoliczkowaniem.
Później dodała: „W życiu zdarzają się nam sprawy, za które winniśmy się wstydzić, ale daleko gorszym jest to, gdy do tego wszystkiego dokładamy kłamstwo, że nic się nie stało.”
Zaraz potem nakazała mi przeprosić sąsiada i przez kolejny tydzień zaliczyłem areszt domowy,będący karą za próbę kłamstwa, którym najbardziej ją zasmuciłem.
Od tamtego zdarzenia minęło prawie pół wieku, a ja nadal pamiętam jej smutne spojrzenie, że chciałem zakłamać rzeczywistość licząc na to, że można kłamstwem-zaprzeczeniem wyciszyć sprawę.
Fragment listu od czytelnika:
-”No i szambo polskiego kościoła wybuchło. Czy musiało? Musiało!!!
Polscy biskupi w ogóle nie wyciągnęli wniosków dotyczących spraw gwałcenia dzieci. Oni są tak zadufani i pełni pychy, że nic do nich nie dociera.
Czy można było temu zaradzić? Można było!
Pokazał to biskup diecezji opolskiej ks. Czaja pisząc list odczytany we wszystkich kościołach diecezji, w którym to przeprosił za grzechy ludzi Kościoła i podał szczegółowe dane o pedofilach w sutannach podając jednocześnie jak postępują śledztwa w tych sprawach i o karach z jakimi muszą się liczyć sprawcy tych przestępstw (z wydaleniem ze stanu kapłańskiego włącznie)”.
Kiedy w trakcie formacji seminaryjnej przygotowywano nas do kapłańskiej posługi, nasi moderatorzy często powtarzali, że księża nie biorą się z krainy aniołów, ale są tacy, jacy są wierni Kościoła. Czyli inaczej mówiąc, nie można oczekiwać, że słudzy ołtarza będą bytami doskonałymi, gdy swoje korzenie mają w grzesznych rodzicach.
Idąc dalej tym tokiem rozumowania: Księża mogą czuć się w jakimś stopniu rozgrzeszonymi, powołując się na swoiste obciążenie genetyczne.
Teza absurdalna?
Pewnie nie do końca, jeżeli co chwilę słyszymy apologetów dewiacyjnych zachowań ludzi w sutannach, którzy starają się bagatelizować, albo co gorsza rozgrzeszać takowe zdarzenia bez koniecznej pokuty.
Autor przytoczonego przeze mnie listu po słowach uznania dla biskupa opolskiego w zakończeniu pisze:
-”Nie wiem na co liczą inni biskupi. Może spadek uczestników niedzielnych mszy poniżej 30% jest jeszcze za mały? A może wierni są im niepotrzebni do kiszenia się we własnym sosie zakłamania?”
Po dziś dzień pamiętam bolesny (jedyny zresztą) policzek od mojej smutnej matki i na zawsze będę pamiętał jej słowa: „ W życiu zdarzają się nam czyny, za które winniśmy się wstydzić, ale dalece gorszym jest to, gdy do tego wszystkiego dokładamy kłamstwo, że nic się nie stało”.
W życiu Kościoła zdarzają się czyny, za które trzeba się zwyczajnie wstydzić i zakłamywanie rzeczywistości, że to tylko nieistotny margines, nie załatwi sprawy.
Kryspin, 

czwartek, 18 października 2018

"Kler" jest wizją reżysera, "Koloratki" całą prawdą o mrocznych stronach Kościoła!

Widziałeś "Kler"- to tylko wizja reżysera.
Jeżeli chcesz poznać całą prawdę o ciemnych stronach ludzi Kościoła, musisz przeczytać "Koloratki".
"Zakochana koloratka" to historia ludzkiej strony miłości, która z racji celibatu kapłanów jest dla nich tabu.
"Zatroskana koloratka" to obraz rzeczywistości życia za murami seminarium i jej wpływ na dalsze życie ludzi w sutannach.
"Zaufana koloratka" to praqwdzxiwe historie ukazujące krzywdy osób uwikłanych w konflikt sumienia będących jednocześnie członkami hierarchicznego kościoła. To także re;lacje osób, ktore doznmały krzywd od dewiantów w sutannach.
Książki możesz zamówić bezpośrednio u autora Tel:536 425 831

środa, 17 października 2018

Służba innym jest miarą wielkości władzy.



Jeszcze kilkadziesiąt godzin i będziemy mogli powiedzieć:
Nareszcie nadeszła cisza.
Z wolna opadną emocje po wielotygodniowym festiwalu wyborczych obietnic, które i tak zweryfikuje życie.
Zwycięzcy samorządowej batalii, jak i przegrani tejże, pewnie jeszcze przez jakiś czas będą analizować to, co się stało, by później mierzyć się z prozą codzienności.
W przypadku nierozstrzygniętych wyników ponownie, choć już nieco zmęczeni, ruszą do swoich środowisk, by ostatecznie przekonać niezdecydowanych i pozyskać ich przychylność do swoich zamierzeń.
Swoją drogą to jest jakiś fenomen, albo przekleństwo człowieka, że nosi w sobie pragnienie władzy, górowania nad innymi.
No ale ktoś musi się poświęcić, aby działać dla dobra wspólnego i po to są poszczególne szczeble organizacji samorządowych: od gminy poczynając, a na stanowiskach prezydentów największych miast kończąc, aby zajmowali się koordynacją powierzonych im lokalnych społeczności-zdefiniują znawcy zagadnienia.
Trudno się z tym nie zgodzić, ale pod jednym warunkiem, że ludzie, którym lokalna społeczność w wyborach zawierza mandat: wójta, burmistrza, prezydenta, czy chociażby prostego członka rady; podejmą się tych funkcji w poczuciu służby i zawierzenia, jakim ich obdarzono.
Kalendarz naszej tegorocznej kampanii został „zakłócony” okrągłą rocznicą wyboru na Stolicę Piotrową naszego wielkiego rodaka, kardynała krakowskiego Karola Wojtyłę, od 16.10.1978 roku papieża Jana Pawła II.
Przed czterema dekadami odbywało się konklawe, które miało wyłonić kolejnego następcę św. Piotra-nowego biskupa Wiecznego Miasta.
Wśród kardynałów elektorów zgromadzonych w Kaplicy Sykstyńskiej z pewnością (jak zawsze w historii) były frakcje popierające swoich „faworytów” i pewnie dlatego wybór nowego następcy św. Pitra także w tym wypadku niósł ze sobą sporą ilość emocji i spekulacji udzielających się także rzeszy zgromadzonych nas placu wiernych oraz turystów pragnących naocznie obserwować to wydarzenie.
Chociaż pewne szczegóły i sam przebieg głosowań, objęte są tajemnicą (ujawnienie tejże zagrożone jest kościelną karą ekskomuniki), to jedno wiadomo, że wybór nowego Papieża kończyło pytanie: „Czy przyjmujesz decyzję głosujących?”.
W październikowy wieczór 1978 roku Karol Wojtyła nie wygrał wyboru na Urząd Piotrowy, a został nań powołany, i na koniec wyraził zgodę, by otrzymując najwyższą godność w Kościele, piastować ją w poczuciu służby.
Tak sobie myślę, że wśród nowo wybranych sterników naszych lokalnych społeczności znalazło się wielu ludzi wierzących, dla których św. Jan Paweł II mógłby stać się patronem w ich samorządowej służbie.
Nasz Papież (jak określaliśmy Karola Wojtyłę po 16 października 1978 roku) w okresie prawie 27 lat swojej posługi zaskarbił sobie miłość wierzących, oraz szacunek i podziw tych pozostałych, bo nigdy nie dzielił ludzi ze względu na przekonania, a dla każdego miał w sobie dobroć serca i życzliwe zrozumienie.
I może dlatego także ci nominaci samorządowych zaszczytów, którym z Kościołem jest nie po drodze, mogliby także skorzystać z jego nauki o wartości służby dla dobra wspólnego.
Jan Paweł II może być także dla nich patronem, idolem, a może po prostu przykładem, że wielkość władzy mierzy się ogromem dobra, którym rządzący każdego dnia pracują na szacunek tych, którzy im tę władzę zawierzyli.
Kryspin

środa, 10 października 2018

Celibat gangreną dla Kościoła



Nie jestem jedynym, który w ostatnich dniach odwiedził salę kinową, aby obejrzeć najbardziej gorący obecnie obraz filmowy, jakim jest „Kler” Smarzowskiego.
Jak mogłem się spodziewać, miejsc wolnych na tym seansie trudno było uświadczyć, a widownię w przytłaczającej większości wypełnili widzowie w bardzo zbliżonym do mnie wieku (50+).
Nie zamierzam pisać teraz kolejnej recenzji tego dzieła, bo nie aspiruję do miana eksperta w krytyce filmowej, ale odwołam się do tego, że staram się być obserwatorem życia, a w nim ludzkich zachowań wobec sytuacji, w której się znajdujemy.
Po ponad dwugodzinnym seansie otworzyły się drzwi z sali projekcyjnej i zebrani ruszyli do wyjścia.
To najlepszy czas na wyrażenie pierwszych opinii na temat tego, co dopiero ujrzeliśmy na ekranie.
Zanim sam opuściłem mój kinowy fotel, przez chwilę przyglądałem się wychodzącym i pierwsze, co mnie uderzyło, to cisza, z jaką opuszczali widownię. Później, już na zewnątrz dało się słyszeć pierwsze słowa, którymi wyrażali swoją opinię na temat tego, czego za przyczyną reżysera, byli świadkami.
-”Taka niestety jest prawda”- powiedziała starsza kobieta do swojej koleżanki, która z poważną miną potwierdziła jej ocenę.
Później słyszałem jeszcze kilkoro z ludzi idących przede mną i za każdym razem dochodziły do mnie podobne opinie, z których na pewno nie dałoby się ułożyć laurki dla Kościoła.
„Kler” to smutny obraz, może jednostronnie ukazujący środowisko ludzi tej instytucji, ale niestety prawdziwy w pokazywaniu gangreny, jaka toczy ten organizm, czego nawet nie próbują negować bezkrytyczni obrońcy dobrego imienia szafarzy Bożych tajemnic.
Bp. Pieronek, a jakże, w „Kropce nad i” także potwierdził to, że Smarzowski pokazał tę ciemną stronę Kościoła do bólu prawdziwie i z tego powodu jest mu zwyczajnie wstyd.
Zaraz potem próbował jednak bronić swoich współbraci w hierarchicznych władzach i zapewniał, że Kościół robi wiele, by „gorącym żelazem” wypalić to, co jest złe, ale jednocześnie wyraził pogląd, że nie do końca uda się uzdrowić tego stanu.
Pozwoliłem sobie na użycie określenia „gangrena” w tej kwestii, o której traktuje „Kler”.
Gdybyśmy z takim przypadkiem zgłosili się do lekarza, to diagnoza byłaby krótka:
-”Trzeba działać i to natychmiast, bo zakażenie samo z siebie nie ustąpi i maść, czy puder nie przywróci zdrowia zainfekowanemu organizmowi!”
W początkowym stadium choroby pewnie skończyłoby się na silnym antybiotyku i po sprawie.
Obawiam się jednak, że w przypadku „gangreny” trawiącej Kościół mamy do czynienia już z bardzo zaawansowanym stadium i wtedy jedynym rozwiązaniem jest inwazyjna terapia ( odcięcie źródła zakażenia)
Inny gość M. Olejnik, Ks. Kloch w minionym tygodniu w podobnym tonie zapewniał prowadzącą o tym, że Kościół stara się mierzyć z problemem, o którym traktuje film Smarzowskiego i na tym pewnie chciałby zakończyć swój udział w programie, gdyby nie pytanie o celibat jako potencjalną praprzyczynę patologii w Kościele.
Tu gość w koloratce nabrał wody w usta i w kilku słowach starał się zaprzeczyć tej tezie, jako dalece nieuprawnioną.
Innego zdania był jednak reżyser filmu czyniąc jednym z bohaterów wiejskiego proboszcza będącego w nieformalnym związku z plebanijną gosposią.
I nie był to tylko odosobniony przypadek, o czym świadczą choćby badania ks. Baniaka, który podaje, że ponad 2/3 kapłanów jest na bakier z przyrzeczeniem składanym w chwili święceń, a 30% z nich ma dzieci z takich związków.
T nie jest jednak najgorszym, bo choć to „śmierdzący” objaw kościelnej gangreny, to jest w tym wszystkim coś gorszego.
-”Taka niestety jest prawda”- Te słowa kobiety wybrzmiały jak smutna akceptacja, i dlatego śmiem twierdzić, że ta pani i wielu jej podobnych wie o grzechach swoich pasterzy i godzi się na nie.
To taka relatywizacja zła - spowszednienie grzechu: „bo wszyscy tak robią.”
Absurd utrzymywania celibatu to bakteria odżywiająca gangrenę trawiącą Kościół.
Kryspi

środa, 3 października 2018

Księże Kloch

     Dzisiejszego wieczoru wysłuchałem "Kropki nad i", w której Pani Monika Olejnik prowadziła z Ks. Prof. Klochem dysputę na temat pedofilii w Kościele, i ręce mi opadły.
Nawet nie z tego powodu, że kapłan (bliski współpracownik episkopatu) wił się niczym piskorz w tłumaczeniu patologicznych zachowań swoich współbraci, bo to już chyba norma.
Każdy kolejny pytany z tego grona powiela ten sam scenariusz :" to jest zło, o którym należy nie tylko mówić, ale jednocześnie działać, by otoczyć należytą opieką ofiary zwyrodnialców i podejmować wysiłki, także stosując swoiste sito(badania psychologiczne) przy naborze kolejnych kandydatów do kapłaństwa."
     Pewnie ten czas, gdy wsłuchiwałem się w bełkot faceta w koloratce, uznałbym za stracony, gdyby nie ostatnie pytanie Pani redaktor o kwestię celibatu.
I tu ks. Kloch mnie zaskoczył.
     Co prawda nie podjął tematu i nier starał się udzielić odpowiedzi, czy zniesienie celibatu byłoby krokiem w dobrą stronę, a zamiast tego przytoczył fragment z książki amerykańskiej pisarki, która opisała przypadek pastora, który będąc na codzień szanowanym duszpasterzem, wieczorami gwałcił swoje dzieci i wnuki.
     Pewnie z rozpędu pani Olejnik po takiej odpowiedzi rzuciła kolejne pytanie: Czy w kościołach protestanckich jest też taki problem z pedofilią?
Ks. prof. znowu  odpowiedział mało przekonywująco: "Tego nie wiem, ale to ich problem."
     Szanowny księże Kloch!
Spieszę poinformować, że ani w kościele protestanckim, ani w kościele prawosławnym taki problem nie istnieje!!!!
     Pragnę także poinformować wielebnego, że pedofilia, choć odrażąjąca w swoim zwyrodnieniu, nie jest jedynym grzechem kościelnych sług.
Księża, to normalni faceci: zdrowi fizycznie(wymóg przy przyjmowaniu do seminarium), zadbani, pachnący, mało sterani fizyczną pracą, mający wiele wolnego czasu i często odczuwający samotność, którą próbują "leczyć"poprzez towarzyskie spotkania, odwiedziny przyjaciół, lub zamykając się w czterech ścianach zażywają terapii sącząć kolejne butelki mocnych trunków!
     Ks. prof. Baniak ośmielił się przed kilkoma laty przeprowadzić badania (za które dostało mu się od arcybiskupa!), w których wykazał, że ponad 70% kapłanów nie zachowuje celibatu, a ponad połowa(52%) utrzymuje nieformalne zwiążki z kobietami, aponad 30% ma z tych związków potomstwo!
No to jeszcze pozostaje te 30% sprawiedliwych, pewnie ks. Kloch odparłby mi na te dane; ale nic bardziej mylnego dostojny księże profesorze.
Kolejne 10% ze stu to księżą o skłonnościach homoseksualnych, z czego ponad połowa czynnie oddaje się takim seksualnym  praktykom.
No i ostanie 5% ze stu to pedofile, o których teraz zrobiło się głośno!
    Szkoda, że nie ma oficjalnych badań, na podstawie których możnaby odpowiedzieć ilu z nich to osoby chore od urodzenia na tę przypadłość, a ilu wybrało taką formę zaspokajania swoich seksualnych potrzeb w takiej formie, z nadzieją, że seks z małą dziewczynką, czy chłopcem jest bezpieczniejszy, bo dziecko  (zwłaszcza zastraszone) nie będzie mówiło o zabawach w plebanijnym zaciszu?
     Szanowni Hierarchowie!
     Ubolewacie, że w puskę trafiają wasze apele o wstrzemięźliwość przedmałżeńską, że coraz mniej młodych decyduje się na założenie rodziny i wybierają wolne związki.
Chrystus ostrzegał:"Co czynisz w ukryciu, będzie rozgłoszone po dachach".
    Dziwi was to, że Kościół już dawno przestał być autorytetem dla owieczek?
Przecież one wiedzą o księżach wszystko, o ich grzeszkach także i oprócz zgorszenia coraz częściej mówią, że celibat to główna przyczyna zła.
    Kiedyś napisałem, że Dobry Bóg rozliczy każde nasze złe czyny, ale także karzącą ręką potraktuje kościelnych decydentów w purpurach, którzy dla swojego(pozornego) dobra, nałożyli na swoich współbraci w kapłaństwie nakazy trudne, albo nawet niemożliwe do spełnienia-a wśród nich chyba na pierwszym miejscu jest celibat!
Kryspin

       

Vox populi, vox Dei



Chrystus trzymający na swoich ramionach małą owieczkę, która rozbrykana młodością pognała gdzieś w kolczaste zarośla i tylko dzięki jego miłości mogła powrócić do bezpiecznej owczarni, to obraz ukazujący istotę Bożego pomysłu na stworzenie wspólnoty wiary i wytyczenie prostej drogi do jedności z Nim, którą winien realizować Kościół.
Pewnie wielu z nas zapamiętało taką scenę, a może i do tej pory zdobi ona ścianę sypialni przypominając o pierwszym spotkaniu z Nim, gdy jako dziecko przyjmowaliśmy komunię w odświętnie udekorowanym kościele.
To był piękny okres bezgranicznej ufności, z jaką w towarzystwie dorosłych kroczyliśmy na niedzielne nabożeństwa i to było piękne.
Później dorośliśmy i nasze drogi nie zawsze powielały ścieżki dzieciństwa, i coraz trudniej było nam zachować tę dziecięcą, bezgraniczną ufność, a dorosłość wcale nam w tym nie pomagała.
Pomimo różnych życiowych zawirowań pozostało jednak w nas przekonanie, że w jakimś sensie czujemy więź z tym miejscem, gdzie w niedzielny poranek dźwiękiem kościelnego dzwonu On zaprasza nas do siebie.
I nic to, że coraz częściej pozostajemy głusi na jego wezwanie i później, nieco ze wstydem próbujemy znajdować wytłumaczenie: że życie tak pędzi, a my zmęczeni tygodniowymi obowiązkami pragniemy choć w niedzielny poranek zażyć spokoju, a do tego jeszcze ten ksiądz w parafii jakoś nie sprzyja naszej gorliwości, bo mówi tylko o polityce, bądź stale woła kasę.
Jeżeli do tego dołożyć „smrodek” obyczajowych skandali osób w sutannie, którymi od pewnego czasu bombardują nas media, to jakoś trudno się dziwić, że wielu z nas ma dosyć i czerwony budynek ze spiczastymi wieżyczkami omijamy coraz większym kołem.
Obraz Kościoła, jako owczarni z pasterzami, którzy zostali powołani, by przewodzić owieczkom w drodze na ostateczne pastwisko, towarzyszył tej instytucji od samego początku i przez wieli był utrwalany przez hierarchów, którzy poprzez kolejne dogmaty(prawdy bezdyskusyjne) utrwalali swoją władzę nad stadem, czyli szeregowymi owieczkami, którym pozostawało bezrefleksyjne przyjmowanie swojego losu.
Owszem, zdarzali się niepokorni, którzy ośmielali się mieć odmienne zdanie na temat wytyczonego szlaku, ale takich można było potraktować ekskomuniką (kościelnym wykluczeniem) i pozostali niepokorni z podkulonym ogonem karnie wracali do baraniego szeregu.
Sądzę, że bezpowrotnie odszedł już czas, gdy Kościół był bezdyskusyjnym sacrum dla laikatu, a monopol na nieomylność i absolutną władzę rezerwowała sobie garstka wybrańców w purpurach.
W jednym z telewizyjnych paneli dyskusyjnych przedstawicielka opcji dalekiej od Kościoła, stwierdziła, że nie są przeciwko ludziom wierzącym, a tylko walczą z instytucją, która czyni wiele zła w obecnym życiu.
Kobieta deklarująca swoją wiarę odpowiedziała jej, że Kościół, to nie instytucja, a wspólnota, do której ona należy i nikomu nie wolno negować dobra, które wyznacza ramy tejże.
Kościół, to wspólnota ludzi wierzących.
Tak sobie myślę, że taka świadomość, że jesteśmy wspólnotą, niesie nadzieję na to, że ona przetrwa.
Ostatnio hierarchowie wielokrotnie zapewniają, że Kościół dokona samooczyszczenia (Prymas mówi o policzeniu pedofilii w kapłańskich szeregach), ale to nic nie wnosi, bo nie dotyka przyczyn zła, a stara się tylko minimalizować skutki.
I tu widzę niezagospodarowane pole działania szeregowych owieczek.
Vox popili, vox Dei- głos ludu głosem Boga.
A gdyby tak wprowadzić prawo głosu ludu (szeregowych wierzących)w sprawach dotyczących Kościoła, tego lokalnego, parafialnego, jak i tego powszechnego?
Czy parafialne referendum( powiedzmy co dwa lata, takie swoiste votum zaufania dla proboszcza danej parafii), nie byłoby skutecznym w hamowaniu patologii nie mających nic wspólnego z duszpasterstwem?
A gdyby wśród wiernych przeprowadzić referendum (krajowe, lub powszechne) w sprawie celibatu duchownych, który od samego początku (XIII wiek) miał tylko na celu ochronę kościelnej kasy i od zawsze był źródłem patologicznych zachowań osób w sutannach?
Może to byłoby lekarstwem na dwie podstawowe „plagi” kaleczące Kościół- Wspólnotę?
Kryspin,