wtorek, 27 lutego 2018

"Wybierzcie godniejszego Patrona"



    Jesteśmy obecnie w oku cyklonu, jakim stała się nowelizacja ustawy IPN, która przewiduje restrykcje wobec tych, którzy szerzyliby nieprawdę o Holokauście, i kto ponosi odpowiedzialność za wojenną tragedię narodu żydowskiego.
    Aby stanąć w obronie dobrego imienia Polski, do pana Premiera pofatygowali się ci, którym ocaleni z wojennego pogromu członkowie Narodu Wybranego zawdzięczają najwięcej: Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, by na ręce szefa naszego rządu złożyć petycję, w której nawołują o wzajemną życzliwość obu naszych narodów(Polski i Izraela)
    Wspaniała inicjatywa pięknych ludzi, z których każdy mógłby służyć za wzór wielkiego serca, gotowego ponieść najwyższą karę (śmierć za pomoc Żydom w okupowanej Polsce) w imię miłości do drugiego człowieka.
    Pewnie podobnie myśleli uczniowie jednej ze szkół na południu naszego kraju, gdy ktoś rzucił pomysł, aby wybrali godnego patrona swojej placówki. Spośród kilku kandydatów, przytłaczającą większością opowiedzieli się z Ireną Sendlerową, legendą wśród nagrodzonych drzewkiem wdzięczności w ogrodzie Yad Vashem.
No i wtedy zdarzyło się coś, czego chyba się nikt nie spodziewał.
    Miejscowy duszpasterz wystosował do władz oświatowych list, który zamieścił także w mediach społecznościowych.
    Ksiądz Marian Piwko zaapelował w nim do mieszkańców wsi, by ci wybrali ponownie, ale tym razem „godnego patrona, który dla młodego pokolenia byłby moralnym i patriotycznym przykładem”. 
   Według zakonnika Irena Sendlerowa, "Sprawiedliwa wśród Narodów Świata”, która podczas wojny uratowała nawet 2,5 tysiąca żydowskich dzieci, nie będzie odpowiednią patronką?".
Ponieważ „przedwojenna feministka, obchodziła przed wojną rocznice rewolucji październikowej, po II wojnie światowej należała do PZPR, (...) dwukrotnie zamężna, rozwód (...) jako Żydówka była areligijna (...). Dziś zapewne podlegałaby dekomunizacji !
Irena Sendlerowa jak mało kto zasługuje na to, by być przykładem dla młodych ludzi, którym co prawda los oszczędził doświadczenia piekła wojny, ale nie zwolnił ich z konieczności dokonywania wyborów pomiędzy dobrem i złem.
  Przedwojenna feminista, kobieta szukająca nadziei w ideach głoszonych przez komunistycznych ideologów, zaniedbana w religijnych praktykach Żydówka, wyliczył skwapliwie zakonny „prokurator”.
   W tym wszystkim zapomniał jednak zauważyć, jak jednocześnie była bardo bliska Chrystusowi, choć zewnętrznie tak pozornie daleka od Niego.
Sendlerowa zachowała godność bycia człowiekiem w czasie, gdy miało to niską cenę, ale i zarazem zagrożoną najwyższą karą.
   Ona z pewnością nie była idolem dla tych, których potem określono mianem „szmalcowników”, ludzi dla których życie innego człowieka ( najczęściej Żyda) było tylko towarem, na którym można zarobić.
Jej postawa z pewnością nie pasowala także tym , którzy odwracając się od „problemu” mówili:
To nie moja sprawa, niech każdy dba tylko o swoje dobro, bo w imię czego mam się narażać?”,i zakopywali w sobie godność bycia człowiekiem, milcząco godząc się na kompromis ze złem.
   Teraz, gdy tamten czas pogardy do drugiego człowieka zdaje się być już tylko historią, przykrym jest, że nadal wśród nas jest wielu „szmalcowników” i tych, którzy odwracają się od drugiego człowieka, od jego problemów mówiąc-”to nie moja sprawa”.
Gdyby dwa tysiące lat temu, w głowach żydowskich (świątynnych) dostojników zrodził się pomysł ustalania kryteriów, kto móglby aspirować do miana Patrona, np. szkoły (były takowe przy synagogach), to Jezus z Nazaretu by takiej weryfikacji także nie przeszedł.
Kryspin

wtorek, 20 lutego 2018

Antyreligijny fundamentalista



   „Musi Pan jednak dopuścić do swojej świadomości, że Boga nie .było, nie ma i raczej nie będzie. Pan jednak uporczywie przemyca w swoich artykułach domniemanie, że Bóg to coś oczywistego i tylko człowiek podły lub niezbyt rozgarnięty może temu zaprzeczać. Posuwa się Pan w swojej pobłażliwej dobroci krok dalej, twierdząc, że to tylko błędy młodości, choroba buntu dorastania. Przejdą jak młodzieńczy trądzik. I Pan i wy wszyscy obsługujący największe oszustwo w historii ludzkości przejedziecie się na tym krowim placku. A stanie się tak dlatego, że opornie, ale cały czas ewoluuje świadomość człowieka, poszerza się wiedza.
I nie wszyscy odszczepieńcy są natychmiast karani przez Boga tragiczną śmiercią. Wielu przeżywa i głosi herezje całe długie życie. Ja właśnie do nich należę. I, jak śpiewał John Lennon w "Imagine", będzie nas coraz więcej i więcej...
W którymś momencie straci Pan ten pobłażliwy, ojcowski ton i dobre samopoczucie. I to mniemanie, że owieczki trzeba wciąż pouczać!”
    No i kolejny raz mi się dostało.
Tym razem od czytelnika, który jak sam zaznaczył: „głosi herezje całe długie życie”
    Zazwyczaj na prywatne maile odpisuję poza rubryką „Księdza w cywilu”, ale pod tym listem mogłoby się podpisać wielu czytelników, co zresztą autor nadmienia zauważając:”będzie nas więcej i więcej...”
    Kiedyś napisałem, że jesteśmy skazani na to, by być wierzącymi i nadal tak twierdzę.
Oczywiście nie można stawiać znaku równości i mówić, że wszyscy jesteśmy skazani na bycie członkami tego, czy innego wyznania religijnego, bo byłoby to uproszczenie i nietakt w stosunku do tych, którzy deklarują się jako ludzie niewierzący (kiedyś już przytaczałem dane statystyczne mówiące o tym, że prawie połowa naszej populacji opowiada się za tym, iż ludzkie życie nie ma jakiegokolwiek dalszego ciągu i śmierć jest końcem wszystkiego)
    W gronie moich znajomych, nawet przyjaciół, mam także takich, którzy niezależnie od często religijnych korzeni, teraz wyznają pogląd, że Boga nie ma. To jednak nie tworzy pomiędzy nami bariery i żadna ze stron nie prowadzi swoistej krucjaty udowadniania swojej racji.
    Spotykamy się, rozmawiamy na wiele tematów, ale szanujemy swoje przekonania. Ani ja nie zamierzam ich nawracać, ani oni nie negują mojej wiary.
Pewnie na tym mółbym zakończyć moją odpowiedź Panu „heretykowi”, gdyby nie ton jego wypowiedzi i określenia, których nigdy bym nie użył, bo po prostu tak nie uważam.
    Miarą oceny moralnego poziomu jakiegokolwiek człowieka nie może być „metka” związana z jego deklaracją światopoglądową.
Człowiek podły i niedouczony” nie jest dla mnie synonimem kogoś, kto z przekonania wyznaje materializm, i idąc dalej: uosobieniem cnót i mądrości nie określiłbym kogoś tylko dla tego, że co niedzielę pucuje kolanami kościelną ławę.
    W każdej grupie(wierzących i niewierzących) znajdują się ludzie zasługujących na szacunek, bo są zwyczajnie dobrymi, mądrymi.
Po obu stronach światopoglądowej barykady są także i niedouczeni prostacy, którzy swoje poglądy próbują narzucać innym, bo tak i już!
    Z jednym się zgodzę, że świadomość i wiedza ewoluuje i kolejne pokolenia są bardziej krytyczne w pojmowaniu rzeczywistości.
    To jednak w niczym nie podważa mojego stwierdzenia, że jesteśmy skazani na bycie wierzącymi.
Nauki empiryczne odpowiadają na wiele niewiadomych i pozwalają nam zrozumieć mechanizmy materialnego porządku, ale poza tym wszystkim są pytania: kim jestem, po co żyję, jaki sens ma cierpienie, gdzie jest kres mojego istnienia?
    Może właśnie po to jest: kościół, synagoga, meczet czy inny ośrodek religijnego wsparcia, a by tam każdy mógł uzyskać wsparcie w poszukiwaniu odpowiedzi.
    Dla kogoś deklarującego swój sceptycyzm, czy materializm, takimi doradcami są „przyjaciele mądrości”, jak od wieków określano filozofów i studiując ich dociekania, może szukać odpowiedzi.
    W moich felietonach nie stawiam się w roli kogoś, kto ma prawo zajmować się „pouczaniem owieczek”. Od tego Kościół ma swoich pasterzy: biskupów i kapłanów, którzy winni rzetelnie pomagać w szukaniu odpowiedzi na pytania dotyczące wiary.
Ksiądz w cywilu może tylko sygnalizować, że niekiedy coś jest nie tak w wypełnianiu powierzonego im zadania.
Bo chyba i w przypadku Michała, młodego gniewnego, który zdecydował się na porzucenie religijnej edukacji, coś było nie tak?
Kryspin, 

wtorek, 13 lutego 2018

Czas buntu dorastania



    Młody chłopak, jeszcze dziecko, bo miał niespełna piętnaście lat, poinformował swoich rodziców, że zdecydował o tym, iż nie będzie już więcej uczestniczył w religijnej edukacji i wypisał się ze szkolnej katechezy.
    Z pewnością był to szok dla najbliższych, bo rodzina żyła w małomiasteczkowej społeczności i decyzja małolata stała się lokalną sensacją.
    Nastolatek był w wieku, który psycholodzy określają:” czasem buntu dorastania” i pewnie nie on jeden doświadczał tego stanu.
    Michał (tak go nazwijmy) z pewnością poinformował o swoim zamiarze kolegów i może nawet próbował ich namówić, by poszli w jego ślady?
    Mogłyby o tym świadczyć rozmowy niektórych jego młodych przyjaciół, którzy dyskutowali pomiędzy sobą o propozycji kolegi
    Większość nie podzielała jego buntu i wtedy mówili otwarcie:
„Stary, daj sobie spokój, usiądź na chwilę ze swoją frustracją i nie rób pochopnie tego, czego później będziesz żałował”.
    Ale pewnie byli i tacy, którzy podobnie jak on nosili w sobie podobne zadry i też by zrobili podobny krok, ale brakowało im zwyczajnie odwagi.
    Pewnie wielu z nas mogłoby teraz stwierdzić, że takich Michałów jest wielu.
Może wśród naszych bliskich, a może i my sami przeżywaliśmy podobny czas buntu dorastania i nie tylko w kwestiach religijnych, próbowaliśmy zamanifestować swoje niezadowolenie wobec tego, w czym przyszło nam dorastać.
    Na szczęście ten czas mijał i później z perspektywy lat dochodziliśmy do wniosku, że tamta rzeczywistość wcale nie zasługiwała na tak totalną naszą krytykę.
   Nie tylko jednak upływający czas leczy bunt dorastającego nastolatka.
W tym procesie dochodzenia do „dorosłego spokoju” bardzo ważną jest rola mądrych dorosłych: rodziców, wychowawców, a w przypadku buntu religijnego-księży.
   Paradoksalnie potwierdzają to ci, którzy nigdy nie potrafili się wyzwolić z czasu buntu dorastania, pomimo że już dawno skończyli naście lat. Oni mówią wprost:
-”Zabrakło nam mądrej miłości dorosłych, którzy nie pomogli nam, gdy najbardziej tego potrzebowaliśmy.”
    Michałowi niedane było doświadczyć lekarstwa (czasu i mądrej miłości dorosłych) na okres buntu dorastania. Jego młode życie przerwał pijany kierowca, który go zabił.
    Pewnie wielu po śmierci nastolatka stwierdziło, że był to okrutny przypadek losu i z tym trzeba się zgodzić.
    Ale pewnie odmiennego zdania był kapłan, który prowadził smutną ceremonię pożegnania Michała.
Choć w w trakcie kazania pogrzebowego nie padło stwierdzenie, że to była kara, którą Bóg dotknął tego młodego człowieka, to jednak w kontekście wystąpienia kapłana mówiącego o gorszącej decyzji, jaką krótko przed śmiercią Michał podjął w kwestii religii, aż naddo wyrażała intencję celebransa.
    W parafialnej świątyni, obok pogrążonej w żałobie rodziny, byli obecni jego rówieśnicy ze szkolnej ławy. Może wielu z nich, podobnie jak Michał, właśnie teraz przeżywało swój w czas buntu dorastania?
    Dla nich los okazał się bardziej łaskawy, bo przed nimi nadal pozostał dar czasu, którym będą leczyli okres swojej „choroby młodości”
    Obawiam się jednak, że wspomnienie pogrzebowej przemowy proboszcza, już na zawsze pozbawi ich niemniej ważnego „lekarstwa” ich młodzieńczego buntu: mądrości kapłana, który potrafiłby przeprowadzać ich przez najtrudniejsze sprawy.
    Z pewnością egzaminu z mądrej miłości nie zdał miejscowy duszpasterz i na niewiele zdadzą się przeprosiny, które rodzinie Michała przesłał biskup diecezji, w której tenże kapłan pracuje.
    Tak sobie myślę, że najbardziej smutnym, w trakcie pogrzebu tego młodego „buntownika”, był sam Bóg.
Kryspin

wtorek, 6 lutego 2018

Bilet do proboszczowskiego raju


     Kiedy odbierał dekret przyznający mu pierwszą samodzielną parafię, wiedział, że nie był to bilet do proboszczowskiego Edenu. Tę świadomość miał także jego biskup i może dlatego obiecał mu, że to tylko tak na chwilę, najwyżej na krótki czas, aż znajdzie się coś lepszego.

    Do miejsca, które miało się stać jego nowym, kapłańskim domem, pojechał następnego dnia.

    Parafialny kościółek stał się na lekkim wzgórzu i nawet pięknie wyglądał, gdy patrzyło się na niego z oddali. Dodatkowo, był wtedy piękny, słoneczny dzień i wszystko wyglądało ślicznie.
Gdy nowo mianowany proboszcz dotarł na miejsce, zrozumiał, że rzeczywistość już nie była tak sielankowa.
    Kościół na zewnątrz jeszcze jakoś wyglądał i nie zapowiadał tego, co krył za olbrzymimi, drewnianymi drzwiami, choć wzbudziło jego niepokój to, że budynek stał wśród chwastów, które zarosły okalające go alejki.
    Najgorsza prawda kryła się w środku. To była zwyczajna ruina, z odpadającymi tynkami i śladami farby, której niewiele pozostało na ciemnych ścianach.
   W prezbiterium, za głównym ołtarzem, znajdowały się trzy neogotyckie okna, w których pewnie kiedyś mieściły się witraże, ale teraz po nich zostały tylko ślady w postaci kolorowych fragmentów, gdy pozostałe ubytki ktoś połatał zwykłymi szybkami.
    Jeszcze gorsza niespodzianka czekała nowego proboszcza, gdy zobaczył plebanię, a raczej to, co z niej zostało po pożarze, który zniszczył znaczną część kościelnego domostwa. Aby obraz przygnębienia był pełen, tego budynku prawie nie było widać, bo wokół porosły go zielone chaszcze sięgające prawie do dachu.
    Tak było ponad dwadzieścia lat temu, gdy proboszcz obejmował (tymczasowo, jak zapewniał go biskup) parafię.
   Teraz kościół na wzgórzu stoi jak dawniej i jest piękny, nie tylko z oddali. Wchodząc do środka trudno nie zachwycić się blaskiem marmurowej posadzki, bielą misternie odnowionego sufitu i kolorami tęczy, gdy promienie słońca wpadają do środka przez witrażowe okna świątyni.
   Na zewnątrz nie ma śladu po kiedyś wszędobylskich chwastach, a alejki wokół świątyni zapraszają do spaceru wokół. Nieco poniżej, na zboczu mieści się parafialny cmentarz, na którym można podziwiać porządek, jakby dopiero co skończono wielkie sprzątanie.
   Niezwykłości otoczenia kościółka na wzgórzu dopełnia ogród prowadzący w kierunku lśniącej bielą plebanii. Miejscowi mówią, że nawet w Watykanie nie ma tak zadbanej zieleni i są zwyczajnie dumni.
   To mała (614 osób) i biedna parafia, w której większość ludzi żyje ze skromnych emerytur, tylko niektórzy mają małe poletka, z których ledwo starcza na życie, ale jak twierdzi ich proboszcz:
- „ Oni są bogaci miłością” i zaraz dodaje:” -Ja tylko dokładam im swoją miłość do nich i może w tym tkwi tajemnica tego wszystkiego, co widać.?”
-”Nie mamy w parafii żadnych kredytów, nie dostaliśmy dotacji i nigdy nie wołałem, aby dali na cokolwiek. Jedynie, co robiłem, to podsuwałem im pomysły, co moglibyśmy razem zrobić i robiliśmy to.
Zresztą to dotyczy nie tylko tego, co cieszy oko, ale także tych spraw, które są najbardziej miłe Panu Bogu, a które nieustannie radują moją kapłańską duszę”
Biskup w minionych latach wielokrotnie proponował mu „awans” na lepszą parafię, ale zaprzestał widząc, że on wrósł w swoich parafian i jest szczęśliwym.
*
Księża jeszcze w czasie wikariuszowskiego „stażu” przechodzą okres teoretycznego szkolenia, jak poruszać się w sprawach związanych z zarządzaniem parafią i na koniec zdają egzamin proboszczowski.
Może warto by było kandydatów na proboszczów, posyłać choćby na kilka tygodni do takich parafii jak ta z kościółkiem na wzgórzu, by tam mogli sobie przypomnieć na czym polega istota kapłańskiej służby.
Pewnie w każdej diecezji znalazłoby się choćby kilku takich księży proboszczów, którzy mogliby się podjąć tego zadania.
Kryspin