Często zastanawiam się, w
którym miejscu byłby Kościół, gdyby na dziedzińcu Piłata
Chrystus swoim milczeniem nie przyklepał wyroku na siebie, albo
jeszcze wcześniej, kiedy na Górze kuszenia prowadził dialog z
„księciem ciemności” i odmówił mu poddańczego pokłonu?
Pewnie historia zapisałaby się
zupełnie inną treścią.
A Nazareńczyk postanowił
realizować proroctwo, które jeszcze przed jego narodzeniem
nakreślił stary Symeon w rozmowie z brzemienną Maryją-”Oto Ten
przeznaczony jest na upadek i powstanie wielu w Izraelu, i na znak,
któremu sprzeciwiać się będą”(Łk 2,34)
Decydując się na krzyż w
realizacji zbawczego planu, ostatecznie przekroczył próg
zawiedzionej nadziei tych wszystkich, którzy zdawali się być
zachwyceni jego nauczaniem i snuli dla siebie plany świetlanej
przyszłości, a może i ciepłych posadek w królestwie, o którym
On tak często mówił.
Kiedy historia Jezusa znalazła swój
finał na Golgocie, odeszli ze spuszczonymi głowami i tylko pomiędzy
sobą szeptali, że oczekiwali zupełnie czegoś innego - ”a myśmy
się spodziewali” (Łk 24).
A mogło by być tak pięknie....
Wystarczyło się dogadać z
Piłatem, zaproponować Namiestnikowi lojalność i obiecać, że w
swoim nauczaniu raz po raz (tak przy okazji) przypomniałby owieczkom
ze zniewolonego kraju, że ich los jest bezgranicznie uzależniony od
Rzymu i jemu trzeba służyć.
Wrogiem Piłata w krnąbrnej
prowincji ten wędrowny nauczyciel z pewnością nie był, bo nauczał
o jakimś tam królestwie nie z tego świata. Prawdziwym
przeciwnikiem Piłata w Palestynie byli zarządcy jerozolimskiej
świątyni, a nieborak z Nazaretu im naraził się najbardziej.
W myśl zasady, że wróg mojego wroga
jest moim przyjacielem, Piłat był skłonny zawrzeć ugodę z
Jezusem i wcale nie żądał od niego wiele.
Trochę konformizmu ze strony
Nauczyciela z Nazaretu i byłoby po sprawie.
No i tu trzeba jasno powiedzieć, że
Jezus Chrystus nigdy nie przystałby na konformizm w swoim
postępowaniu (z łac. conformo - nadaję kształt), czyli na zmiana
postępowania, przyjmowania za swoje poglądów uwarunkowanych
rzeczywistym bądź wyobrażonym wpływem ludzi narzucających
„poprawne”myślenie i postępowanie w danej grupie społecznej.
Przeraża mnie świat, w którym
ludzie kierują się zasadą, że nie ważne jest moje wewnętrzne
przekonanie, że coś jest słuszne, a zamiast tego ważnym się
staje zachowanie przychylnie oceniane przez osoby, które kiedyś
wdarły się na szczyty władzy i teraz żądają
służalczo-poddańczego zachowania swoich „wyznawców”.
To niestety się dzieje obok nas, tu i
teraz; bo czymże jest konfrontacyjny ton niektórych środowisk
żądających na przykład od Kościoła wycofanej akceptacji coraz
większych prowokacji w kwestiach wiary i obyczajów, co od zarania
było jednym z filarów stanowiących istotę tej instytucji.
Kościół nie może przyjąć
konformistycznej postawy wobec żądań nieprzychylnych mu środowisk
i może należy tylko ubolewać, że na taki kompromis (w imię zgody
za wszelką cenę) są otwarci niektórzy ludzie do tej pory
wydający się być blisko Kościoła.
Jest mi smutno, gdy widzę
konformizm ludzi na przykład z politycznymi aspiracjami, ale daleko
bardziej boję się konformistów w kościelnych zaułkach, gotowych
do kompromisów z wysłannikami „księcia ciemności”, którzy w
opakowaniu nazywanym humanistycznymi wartościami próbują rozsiewać
jad nienawiści do Chrystusowego dziedzictwa jakim jest Kościół.
Przeraża mnie to, że
funkcjonują w naszej rzeczywistości osoby (niekiedy pyszniące się
naukowymi tytułami i aspirujące do zabierania głosu w przyszłym
naszym parlamencie), które nie wahają się nawet wykorzystywać
tragedii spowodowanej przez siły natury (tak jak to miało miejsce
niedawno na szczycie Giewontu) i winą za to nieszczęście obarczać
krzyż wzniesiony tam z potrzeby wiary przez mieszkańców polskich
Tatr.
Krzyż od dwóch tysięcy lat jest
znakiem nadziei i drogowskazem życia milionów, ale od zawsze jest
także znakiem sprzeciwu ludzi spod sztandaru „księcia ciemności”
Kryspin