wtorek, 27 sierpnia 2019

"Znak, któremu sprzeciwiać się będą"



Często zastanawiam się, w którym miejscu byłby Kościół, gdyby na dziedzińcu Piłata Chrystus swoim milczeniem nie przyklepał wyroku na siebie, albo jeszcze wcześniej, kiedy na Górze kuszenia prowadził dialog z „księciem ciemności” i odmówił mu poddańczego pokłonu?
Pewnie historia zapisałaby się zupełnie inną treścią.
A Nazareńczyk postanowił realizować proroctwo, które jeszcze przed jego narodzeniem nakreślił stary Symeon w rozmowie z brzemienną Maryją-”Oto Ten przeznaczony jest na upadek i powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą”(Łk 2,34)
Decydując się na krzyż w realizacji zbawczego planu, ostatecznie przekroczył próg zawiedzionej nadziei tych wszystkich, którzy zdawali się być zachwyceni jego nauczaniem i snuli dla siebie plany świetlanej przyszłości, a może i ciepłych posadek w królestwie, o którym On tak często mówił.
Kiedy historia Jezusa znalazła swój finał na Golgocie, odeszli ze spuszczonymi głowami i tylko pomiędzy sobą szeptali, że oczekiwali zupełnie czegoś innego - ”a myśmy się spodziewali” (Łk 24).
A mogło by być tak pięknie....
Wystarczyło się dogadać z Piłatem, zaproponować Namiestnikowi lojalność i obiecać, że w swoim nauczaniu raz po raz (tak przy okazji) przypomniałby owieczkom ze zniewolonego kraju, że ich los jest bezgranicznie uzależniony od Rzymu i jemu trzeba służyć.
Wrogiem Piłata w krnąbrnej prowincji ten wędrowny nauczyciel z pewnością nie był, bo nauczał o jakimś tam królestwie nie z tego świata. Prawdziwym przeciwnikiem Piłata w Palestynie byli zarządcy jerozolimskiej świątyni, a nieborak z Nazaretu im naraził się najbardziej.
W myśl zasady, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, Piłat był skłonny zawrzeć ugodę z Jezusem i wcale nie żądał od niego wiele.
Trochę konformizmu ze strony Nauczyciela z Nazaretu i byłoby po sprawie.
No i tu trzeba jasno powiedzieć, że Jezus Chrystus nigdy nie przystałby na konformizm w swoim postępowaniu (z łac. conformo - nadaję kształt), czyli na zmiana postępowania, przyjmowania za swoje poglądów uwarunkowanych rzeczywistym bądź wyobrażonym wpływem ludzi narzucających „poprawne”myślenie i postępowanie w danej grupie społecznej.
Przeraża mnie świat, w którym ludzie kierują się zasadą, że nie ważne jest moje wewnętrzne przekonanie, że coś jest słuszne, a zamiast tego ważnym się staje zachowanie przychylnie oceniane przez osoby, które kiedyś wdarły się na szczyty władzy i teraz żądają służalczo-poddańczego zachowania swoich „wyznawców”.
To niestety się dzieje obok nas, tu i teraz; bo czymże jest konfrontacyjny ton niektórych środowisk żądających na przykład od Kościoła wycofanej akceptacji coraz większych prowokacji w kwestiach wiary i obyczajów, co od zarania było jednym z filarów stanowiących istotę tej instytucji.
Kościół nie może przyjąć konformistycznej postawy wobec żądań nieprzychylnych mu środowisk i może należy tylko ubolewać, że na taki kompromis (w imię zgody za wszelką cenę) są otwarci niektórzy ludzie do tej pory wydający się być blisko Kościoła.
Jest mi smutno, gdy widzę konformizm ludzi na przykład z politycznymi aspiracjami, ale daleko bardziej boję się konformistów w kościelnych zaułkach, gotowych do kompromisów z wysłannikami „księcia ciemności”, którzy w opakowaniu nazywanym humanistycznymi wartościami próbują rozsiewać jad nienawiści do Chrystusowego dziedzictwa jakim jest Kościół.
Przeraża mnie to, że funkcjonują w naszej rzeczywistości osoby (niekiedy pyszniące się naukowymi tytułami i aspirujące do zabierania głosu w przyszłym naszym parlamencie), które nie wahają się nawet wykorzystywać tragedii spowodowanej przez siły natury (tak jak to miało miejsce niedawno na szczycie Giewontu) i winą za to nieszczęście obarczać krzyż wzniesiony tam z potrzeby wiary przez mieszkańców polskich Tatr.
Krzyż od dwóch tysięcy lat jest znakiem nadziei i drogowskazem życia milionów, ale od zawsze jest także znakiem sprzeciwu ludzi spod sztandaru „księcia ciemności”
Kryspin

wtorek, 20 sierpnia 2019

Przygotowanie do życia w miłości



Kiedy zaczynałem szkolną edukację w 1964 roku, mama ubrała mnie w odświętną koszulę, starannie zaprasowane krótkie spodenki i tak wyekspediowała na pierwsze w moim życiu rozpoczęcie roku szkolnego.
Gdy teraz wspominam tamten czas, to wydaje mi się, że byliśmy (myślę o sobie i całym pokoleniu moich rówieśników) szczęśliwcami.
Przed nami, siedmioletnimi szkolnymi rekrutami, jawiła się klarowna perspektywa, w której szkolne lata miały nam służyć do poznawania otaczającej nas rzeczywistości i kształtowania w naszych głowach postaw życzliwości wobec innych ludzi, bez drążenia różnic pomiędzy nimi. Może dlatego murzynek Bambo, o którym czytaliśmy w elementarzu, to był nasz koleżka z dalekiej afryki i nikt nie myślał o nim przez pryzmat koloru jego skóry, czy wyznania.
I tak dorastaliśmy w latach szkolnej edukacji, a ci, których rodziny w niedzielne przedpołudnia nie omijały parafialnych kościołów, dodatkowo poznawali katechizmowe zalecenia, jak należy kochać bliźniego na wzór bożej miłości, i tak wzrastaliśmy w dorosłość.
Rok po roku stawaliśmy się coraz bardziej dorośli, co pokazywało się na naszych twarzach najpierw meszkowatym zarostem, który z czasem stawał się zaczynem pierwszych wąsików dumnie naśladujących zarost bohaterów szkolnych lektur.
Dziewczyny w tym samym czasie z „brzydkich kaczątek” przemieniały się w śliczne „łabędzie”, których urodę podkreślały krągłości, gołym okiem mówiące o różnicy pomiędzy nimi, a ich kolegami ze szkolnej ławy.
Wszyscy byliśmy tego świadomi i może dlatego stopniowo zanikały wspólne zabawy (chłopaków z dziewczynami), a na ich miejscu pojawiały się pierwsze miłostki i randki proponowane przez jedną ze stron, aby w czasie parkowego spaceru nieśmiało dotknąć ręki dziewczyny, a na koniec, ukradkiem musnąć ją pocałunkiem na pożegnanie.
I to było piękne, delikatne wkraczanie w emocje dorosłych relacji pomiędzy rówieśnikami.
Czy w tym samym czasie budziły się pragnienia naszych rówieśników o odmiennych preferencjach seksualnych?
Pewnie tak, ale to pozostawało w sferze ich prywatności i nikomu nie było nic do tego.
Napisałem powyżej, że szkoła mojego dzieciństwa jawiła się klarowną perspektywą i kiedy odwracam się do wspomnień, zdecydowanie pomagała nam stawania się dorosłymi w każdej dziedzinie naszego życia.
Pewnie, że przekraczając kolejne wtajemniczenia naszej dojrzałości robiliśmy niekiedy błędy, których później żałowaliśmy, próbując naprawiać to, co było możliwe do naprawy.
Żal mi, że dzisiejsza szkoła nie daje przejrzystości w kwestii edukowania naszych pociech do odpowiedzialnej dorosłości.
Pomijam już to, że nasze dzieci co chwilę są wplątywane w spektakl nienawiści dorosłych, którzy używają ich niczym żywych tarcz, próbują dopiec okopanym w swoich przekonaniach politycznym przeciwnikom.
Przyznam, że przeraża mnie, od kilku miesięcy lansowany, pomysł wprowadzania do programów szkolnych, a co za tym idzie, do umysłów dzieci tematów, w których miłość sprowadza się do seksualnego zaspokojenia, a miarą dorosłości w zachowaniu jest wyzwolenie od jakichkolwiek hamulców w kwestiach moralności.
W książce, która była moim literackim debiutem, zauważyłem, że w naszych szkołach bardzo forsuje się potrzebę edukacji seksualnej, przygotowanie do życia w rodzinie sprowadza tylko do
sypialnianego łóżka małżonków (partnerów), a cała reszta jest jakby mniej ważna.
Stąd moje pytanie na koniec „Zakochanej koloratki”:
Dlaczego w programie edukacyjnym naszych pociech zupełnie pomija się kwestie ich przygotowania do życia w miłości?
Póki co, to pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi, i to mnie smuci.
Kryspin

wtorek, 13 sierpnia 2019

Kościół ma problem



     Może niektórym czytelnikom wyda się to już nieco nudne i pewnie zapracuję sobie na uwagi w stylu, że ktoś się zawiódł moim wracaniem do tematów, które do cna przewałkowały różnego rodzaju media od brukowców karmiących się każdą sensacją, nawet tą nie do końca rzetelną, po opiniotwórcze czasopisma rezerwujące dla siebie miano poważnych, publikujących tylko wyważone treści, i do tego podpisane głośnymi nazwiskami prasowych tuzów.
     Wracam do „tęczowej zarazy”, czyli problemu Kościoła, do którego odniósł się, w tych źle odebranych słowach, czołowy hierarcha tejże instytucji gromadzącej w trakcie liturgicznych zgromadzeń spore rzesze wyznawców.
     Może zanim przejdę do istoty dzisiejszego tematu, kolejny raz opowiem się po stronie krytykowanego przez niektóre środowiska biskupa, i kolejny raz postaram się to uzasadnić:
    Metropolita krakowski, co sam wielokrotnie tłumaczył, nie kierował określenia „tęczowa zaraza” do kogokolwiek ad personam, a nazwał tym mianem jedynie sposób manifestowania poglądów środowiska tęczowej flagi, czyli osób domagających się równego traktowania każdego człowieka bez względu na orientację seksualną.
    Trzeba też jednak jasno powiedzieć, że żądania manifestujących są słuszne, ale nieszczęśliwie, zważywszy na sposób, artykułowane.
    Każdemu człowiekowi należy się szacunek i nikogo nie powinno się stygmatyzować. To dotyczy także orientacji seksualnej, i co za tym idzie, także potrzeb w tej sprawie, jeżeli nie są one obiektywnie rzecz ujmując dewiacjami, nie mówiąc już o zachowaniach ściganych prawem, i tego nie neguje także Metropolita.
    Kościół ma jednak inny problem z ruchem gromadzącym ludzi spod tęczowej flagi i to nie dlatego, że ci pukają do drzwi tej instytucji, bo oni w nim już są: jako szeregowi wierni i ci w liturgicznych szatach także.
    Kiedyś, gdy rodzice przynieśli swoją nowo narodzoną pociechę do parafialnej świątyni, poprosili kapłana o chrzest dla ich owocu miłości, i nikt wtedy nie żądał deklaracji, że będzie to bezproblemowy członek wspólnoty wiary, bo Kościół ze swej natury od zawsze gromadzi ludzi z ich słabościami, które próbuje co prawda okiełznać w konfesjonałach przebaczenia, ale i tak czyni to z połowicznym skutkiem, bo apel: „idź i nie grzesz więcej”, rozmywa się w ludzkiej niedoskonałości.
    Problem dzisiejszego Kościoła polega na tym, że on sam w sobie wymaga zmian, niektórych bardzo radykalnych, dotykających nawet niezmiennych, jak się dotąd wydawało, ustaleń określanych mianem dogmatów, a niekiedy i takich, które tylko przez wieki obrosły przeświadczeniem niemożności zmian (na przykład kwestia celibatu wśród duchownych).
    Problemem Kościoła nie jest „tęczowa zaraza”, ale swoista rewolucja wśród pewnych środowisk i jednoczesnym braku woli dialogu z obu stron.
    Tęczowa barwa niezadowolonej grupy domagającej się swoich praw w Kościele, to nie jedyny odgłos domagających się spełnienia swoich oczekiwań.
    W kolejce oczekujących na swoje miejsce w katolickiej wspólnocie wiary stoją także i inni „wykluczani”, jak chociażby małżonkowie skażeni piętnem nieudanej miłości zaklepanej kiedyś sakramentalnym „Tak”.
    W ich przypadku Kościół zdaje się zauważać problem, dlatego też widać działanie Franciszka idące w stronę poluźnienia więzów zakazów w stosunku do tej grupy wiernych.
    Pewnie podobne stanowisko przyjmie Watykan w kwestii tęczowych buntowników, ale wszystko w miarę rozsądku, którego z pewnością zaprzeczeniem jest forsowanie przez środowiska LGBT żądania, by Kościół stał się „tęczowym”, bo w tym kierunku niestety zmierzają prowokacje: kolorowa korona ikony częstochowskiej, czy parodia liturgii sprawowana przez faceta z durszlakiem na głowie.
    Kościół nigdy nie powinien być zawłaszczany przez jakąkolwiek opcję, czy orientację, bo zaprzeczyłby misji, dla której prawie dwa tysiące lat temu powołał go Jezus Chrystus .
Kryspin, 

środa, 7 sierpnia 2019

"Psy szczekają, karawana idzie dalej"



Od kilku miesięcy trwa spektakl wzajemnych pretensji w kwestiach prawa do zajmowania stanowiska w sprawach o których katolicka nauka wydawała się do tej pory jasna i jednoznaczna.
Kościół nigdy nie dopuści do kompromisu z nieporządkiem moralnym, za jako uważa praktykowanie zachowań seksualnych innych od tych, które od wieków wyznaczały poprawność praktyk zgodnych z głoszoną teologią moralną. Ta zaś swoje korzenie ma w dogmatach, niepodważalnych ustaleniach mających z kolei swoje kotwice w tradycji Kościoła i nauczaniu samego Jezusa Chrystusa, czyli w Piśmie świętym.
-Roma locuta, causa finita - Rzym przemówił, sprawa skończona.
Jeżeli do tego dorzucić jeszcze hierarchiczną podległość i posłuszeństwo tworzące drabinę zależności, w której na samym szczycie prawa do zabierania głosu Kościół posadowił biskupów, w prostej linii sukcesorów apostolskich przyjaciół Mistrza, to ostatni zgrzyt, kiedy to hierarcha krakowski dokonał oceny środowisk głoszących wolność od kościelnych zakazów i tę ideologię określił „tęczową zarazą”; to staliśmy się nie tylko świadkami, ale i uczestnikami tego kryzysu.
Tylko kwestią czasu było więc to, aż środowiska mało przychylne Kościołowi podniosą krzyk na jawną, w ich ocenie prowokację ze strony ważnego przedstawiciela Episkopatu i w konsekwencji posypały się głosy, że taka zniewaga winna być brzemienną w skutkach, dla arcybiskupa, no i dla całego środowiska, które się utożsamia z tym obraźliwym stwierdzeniem.
Swoje święte oburzenie, dołożyli prominentni politycy opozycji, którzy od wielu miesięcy zagryzają palce szukając skutecznego sposobu dowalenia rządzącym i w konsekwencji przejęciu „korytka” władzy, i tu niczym manna z nieba wpadł im w ręce kazus arcybiskupa, który wdał się w konflikt z ruchami popieranymi przez politycznych opozycjonistów.
Teraz wystarczyło tylko kilka konferencji prasowych i krytyczna ocena wypowiedzi hierarchy, a i na koniec stanowcze żądanie, by ten podniósł łapki do góry i ze wstydem przyznał, że przesadził, no i na koniec odszedł w niesławie z zajmowanego urzędu.
-„Psy szczekają, karawana idzie dalej”, można by podsumować raban, jaki zrobiono wokół słów z krakowskiej homilii arcybiskupa, gdyby nie głos ze środka tejże karawany.
Na scenie politycznej oceny zjawił się kolejny krytyczny cenzor słów hierarchy, choć określenie, że był to głos ze środka karawany, w kontekście słów, jakie padły, stawia znak zapytania, czy aby wypowiedział je przedstawiciel przychylny Kościołowi.
Znany, można rzec medialny zakonnik, zaapelował wprost do arcybiskupa, by ten nie tylko przeprosił za złe słowa z wawelskiej katedry, ale uznając swój błąd, zrzekł się piastowanego urzędu, a zaraz potem rozpoczął pokutę, by z dala od świata, w modlitwie i odosobnieniu próbować naprawić krzywdy, jakich się do;puścił swoją homilią.
Przyznam, że z niedowierzaniem przyjąłem słowa znanego Dominikanina, bo choć nie podlega on bezpośrednio biskupiej władzy, bo ślubował posłuszeństwo swoim zakonnym przełożonym, to jednak w hierarchicznym porządku nie ma prawa do takiego ataku wobec bądź co bądź jednego z najwyższych rangą przedstawiciela naszego kościoła.
Zdenerwowany zakonnik w białym habicie wiedział, że jego sugestie, żądania, warte są przysłowiowego „funta kłaków” i może dlatego zaraz po tym zaapelował, aby i inni pisali listy wzywające nie tylko do dymisji hierarchy, ale i zmian w ocenie moralnej tak drażliwych i niesłusznie ostro określonych przez biskupa sprawach.
To bardzo przykre, że jesteśmy obecnie świadkami kłótni, sporów, przepychanek:kto ma rację i kto komu dołoży; bo w efekcie nie będzie od tych (zajadłych nienawiścią) słów, ani o jotę lepiej.
Zakonnik na koniec swojej krytycznej oceny zaapelował o listy poparcia dla swojego „świętego oburzenia” i może to jest ten promyk nadziei na lepsze jutro polskiego Kościoła.
Może warto aby obudziła się w nas potrzeba głośnego mówienia o tych sprawach, które winny ulec zmianie, by Kościół stał się prawdziwy i nasz jednocześnie.
Piszmy o tym co nas boli w Kościele, nie koniecznie ograniczając się do oceny stwierdzenia o „tęczowej zarazie”
Kryspin,