poniedziałek, 21 grudnia 2020

Prawda wiary pod pręgierzem dociekliwych pytań

 


Za nami kolejne Boże Narodzenie, które w tym roku przeżywaliśmy najczęściej zdalnie, bo rzeczywistość w cieniu pandemii wymusiła narzuconą wszystkim ostrożność, więc kolejne wspomnienie narodzin najważniejszego dla chrześcijan dziecka przeżywaliśmy z dystansem.

To jednak nie zmieniło, utrwalonego biblijnym przekazem obrazu betlejemskiej stajni, w której Bóg zapragnął zainicjować ziemską historię swojego Syna.

No i tu pojawiają się wątpliwości, które wielokrotnie podnoszą czytelnicy mojej rubryki.

Co prawda nie poddają w wątpliwość samego faktu narodzin małego Jezusa w Betlejem, ale już okoliczności tych narodzin budzą znaki zapytania.

Czy rzeczywiście należy przyjąć za prawdę historię, którą przecież spisano dobre kilkadziesiąt lat później, a do tego wszystkiego autorzy Ewangelii opisujących okoliczności przyjścia na świat przyszłego Mesjasza, wcale nie byli świadkami tychże zdarzeń?

Wątpliwości, co do prawdy ewangelicznych przekazów dotykają czytelników także w odniesieniu do późniejszej historii Nauczyciela z Nazaretu, bo także tutaj występuje przedział czasowy pomiędzy rzeczywistością opisywaną przez ewangelistów, a latami powstania samych spisanych Ewangelii.

Jeżeli do tego dołożyć fakt, że najstarsze artefakty zawierające ocalałe fragmenty ewangelicznych tekstów, datowane są na początek II wieku i wziąwszy pod uwagę to, że bezpośredni świadkowie Jezusa nie posługiwali się umiejętnością pisania, wątpliwości wydają się być zasadne.

I na koniec jeszcze jedno pytanie, które stawiają co bardziej dociekliwi:

-Jak należy traktować inne ewangelie, które nie znalazły się w kanonie ksiąg Nowego Testamentu, choć były niemniej popularnymi świadectwami opisującymi dzieje założyciela przyszłej wielkiej religii, a które dopiero w IV wieku, raczkujący póki co Kościół, uznał za mało istotne i zaliczył je do tekstów apokryficznych, bądź wręcz gnostycznych (Czyli obarczonych błędem teologicznej poprawności)

Kościół swoje nauczanie opiera na dwóch filarach:

-Pierwszy stanowi spisany kanon ksiąg nazywanych Nowym Testamentem,

-Drugim równie ważnym jest Tradycja zawierająca nauczanie i interpretacje objawionych prawd wiary przez Ojców Kościoła i późniejszych, uznanych autorytetów teologicznych działających w tej instytucji na przestrzeni kolejnych stuleci.

Trzeba przyznać, że takie autorytarne potraktowanie materii wiary, w którym ludzie będący znaczącymi w hierarchii uznania współczesnych im wiernych, sprawdzało się na przestrzeni prawie całej historii Kościoła i rzadko kiedy ktoś ośmielał się mieć odmienne zdanie, bojąc się nie tylko obstrukcji, ale i infamii często kończącej się na inkwizycyjnym stosie.

Właściwie tylko Luter, niepokorny mnich na początku XVI wieku pozwolił sobie na zdanie odrębne i zanegował wiele z dotychczasowych kanonów.

Później, prawie przez pół tysiąclecia, sprawy wydawały się być pod kontrolą i nikomu nie przychodziło nawet na myśl, aby zadawać niewygodne pytania i autorytaryzm nauczania miał się nadzwyczaj dobrze.

Niektórzy obserwatorzy życia uznają, że żyjemy w bardzo ciekawych czasach, kiedy każde następne pokolenie krytycznie podchodzi do doświadczenia przeszłości i dawne autorytety zdają się stawać tylko historyczną ciekawostką.

Nie inaczej jest w kwestiach wiary, co Kościół określa, używając błędnego, ale i tłumaczenia swojego wygodnego unikania odpowiedzi na trudne pytania, mianem laicyzacji życia.

A mnie się wydaje, że obecnie wchodzimy w czas pełnej świadomości i otwartych pytań, które stawiane są Kościołowi nie dlatego, że wierzący szukają usprawiedliwienia swojego chłodnego podejścia do prawd, które jakoś wyblakły wraz z rozwojem wiedzy, ale ich świadomość domaga się prawdy obiektywnej.

Kryspin

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Boże Narodzenie w wyjątkowym czasie

 


Ponad dwa tysiące lat temu Józef, ubogi cieśla z Nazaretu, spełniając obowiązek zafundowany mieszkańcom Izraela, wybrał się w daleką drogę do rodowego miasta Betlejem, by tam zapisać się w rejestrze poddanych wielkiego Rzymu.

Jego wyprawa była szczególnie trudna, bo odbywał ją w towarzystwie brzemiennej małżonki, a skromne środki nie pozwalały na nadzieję godziwego noclegu, gdyż zwyczajnie na takowy nie było ich stać.

Dopełnieniem kłopotów stało się to, że dla Maryi przyszedł czas rozwiązania i swojego pierworodnego syna musiała urodzić w skalnej grocie służącej jako schronienie dla wypasanych na okolicznych zboczach owiec. Jedynymi świadkami tych narodzin byli okoliczni pasterze, cieszący się cudem narodzin dzieciątka.

Nie wszyscy jednak podzielali radość z tych narodzin, bo pomny przepowiedni proroków, nienawiścią pałał do maleństwa Herod obawiający się ograniczenia swojej władzy.

Ta chora obsesja stała się wkrótce rzeczywistością, którą historia już po wsze czasy zapamiętała jako „Rzeź niewiniątek”, kiedy z rozkazu satrapy siepacze wymordowali niemowlęta z całej okolicy.

Teraz, kiedy minęły wieki, nam pozostał tylko obraz niezwykłego dziecka zrodzonego dla przyszłego odkupienia wszystkich ludzi, co pielęgnujemy wspomnieniem Bożego Narodzenia.

Już za kilka dni zasiądziemy przy wigilijnych stołach, aby wśród najbliższych, może przy śpiewie kolęd, choć na chwilę poczuć magię afirmacji nowo narodzonego życia, które przyniosło nadzieję.

W tym roku jednak magię świątecznej radości zakłócił czas, który pewnie na długie lata będzie obarczał nasze wspomnienia przygnębiającym określeniem:pandemia.

Z pewnością będzie on trwałą rysą dla tych, którzy w wyniku zakażenia covidem utracili najbliższych, bądź sami doznali takiego uszczerbku na zdrowiu, że jeszcze latami będą borykali się z jego skutkami.

To jednak nie jedyny ciemny punkt na radosnym przeżywaniu tegorocznego Bożego Narodzenia, a związany on jest z niepokojami społecznymi animowanymi pod hasłem:Strajku kobiet.

Od kilkunastu tygodni na ulicach naszych miast pojawiają się mniej lub bardziej liczne grupy demonstrantów manifestujących swoje niezadowolenie z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego dotyczącego restrykcji aborcyjnych.

Wśród haseł tych zgromadzeń często powtarzają się te, które określają obecną sytuację polskich kobiet, jako ich piekło.

Pragnę przypomnieć, że już pisałem o tym, że nie można dekretami zmuszać kogoś do moralnych wyborów , które ze swej natury winny być wolne od przymusu, i nadal tak uważam, ale?

No właśnie, wolność wyboru kobiety zakładająca, że to ona sama powinna mieć prawo do tego, czy chce urodzić dziecko, czy pozbyć się go przez aborcję, nie do końca wydaje się słuszna.

Chodzi mi o równość w prawie do życia każdej osoby i w tym przypadku dziecko, jeszcze przed narodzinami winno być traktowane podmiotowo ze wszystkimi prawami przynależnymi człowiekowi.

Pewnie teraz przysporzyłem sobie kolejną grupę adwersarzy, którzy nie pozostawią na mnie suchej nitki, a uwagi, że szerzę ciemnogród rodem ze średniowiecza, kiedy owoczesny świat już dawno uporał się z takimi dylematami moralnymi, będą najdelikatniejszymi.

No i trudno, ale mam prawo do swojego zdania, zwłaszcza w czasie kiedy będziemy sposobili się do radości przeżywania narodzin Bożego Syna.

Korzystając teraz ze sposobności pozwolę sobie na to, by złożyć wszystkim czytelnikom szczere życzenia radosnego przeżywania Bożego Narodzenia, bo ono oprócz ewangelicznego przesłania, uczy nas jeszcze jednego:

Mały Jezus urodził się w biedzie, co wcale nie zmąciło wyjątkowości cudu, kiedy na świecie pojawia się nowy człowiek, a każdy nawet będący małym okruchem, zasługuje na prawo do oglądania słońca i uśmiechu szczęścia u swoich rodziców.

Kryspin

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Mariaż tronu z ołtarzem

 

Gdybyśmy cofnęli się w latach do bardzo zamierzchłych kart, to na samym początku nie tylko naszej państwowej ale i chrześcijańskiej historii, to spotkali byśmy się z pierwszym poważnym kryzysem na linii ołtarza z tronem.

Król Bolesław z przydomkiem Śmiały uważał, że jako najważniejszemu człowiekowi w państwie przysługiwało prawo do bezkarności w kwestii obyczajów i się przeliczył, bo Kościół w osobie krakowskiego biskupa powiedział mu stanowcze Nie!

Hierarcha co prawda zapłacił najwyższą cenę za stanowczy sprzeciw, ale to on paradoksalnie odniósł zwycięstwo, i teraz jest jednym z patronów Polski.

Wracając do naszego czasu, trudno nie zauważyć obecnego ścisłego mariażu ołtarza z tronem, czyli porozumienia na linii Kościoła z państwem, a ściślej rzecz ujmując z władzami obozu obecnie będącego u władzy.

W mateczniku Radia Maryja, przy okazji kolejnej rocznicy powołania do życia tej instytucji, zjechali niedawno nie tylko kościelni sympatycy tej rozgłośni, ale także przedstawiciele rządzącej większości, aby wspólnie zamanifestować bliskość interesów wszystkich obecnych.

I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo każdy ma prawo do zamanifestowania swoich światopoglądowych preferencji, gdyby nie sama forma tego zjazdu i słowa gospodarza tego spotkania, który w mszalnej homilii marginalnie potraktował samą rocznicę katolickiej rozgłośni, czym zapewne zawiódł szeregowych odbiorców tego radia, a skupił się na obronie kapłańskiego stanu, który jego zdaniem ostatnio poddawany był bezprzykładnym atakom sił zła.

Gdyby Ojciec Dyrektor poprzestał na ogólnym stwierdzeniu, można by przejść jakoś do porządku dziennego nad jego przemówieniem, ale on brnął dalej w tej narracji, czym winien wprowadzić w osłupienie wszystkich uczestników.

W jego opinii osoba skompromitowana chociażby niedawnymi decyzjami samego Watykanu, biskup znany z krycia pedofilskich zachowań niektórych duchownych, zasłużył na miano męczennika zniszczonego napastliwością mediów, a kapłańskie grzechy to nic takiego, bo któż nie ulega pokusom?

Gdyby takie słowa padły na jakimś agitacyjnym wiecu, to można by to jakoś usprawiedliwić, ale w gronie słuchaczy było wielu ludzi odpowiedzialnych za walkę z patologiami w naszym kraju, jak chociażby minister sprawiedliwości w obecnym rządzie, który ten swoisty spektakl zbył milczeniem.

Toruńskie spotkanie stało się swoistą wodą na młyn dla środowisk opozycyjnych i medialnych ośrodków nieprzychylnych obecnie rządzącym, co wykorzystali w telewizyjnych relacjach, i trudno im się dziwić.

Dziennikarze komercyjnej stacji trafnie zasygnalizowali, że w takiej narracji najbardziej dotkniętymi stały się osoby, które osobiście doznały krzywd od ludzi w sutannach, i trudno nie przyznać im racji, choć uważam, że dotkniętych jest o wiele więcej osób.

Szef toruńskiej rozgłośni wpisał się w narrację tych twardogłowych ludzi Kościoła, którzy uważają, że przysłowiowa świętość tej instytucji jest niczym tarcza, o którą zawsze będą się rozbijać nawet największe skandale i kolejny raz sprawdzi się prawda przysłowia:

-„Psy szczekają, a karawana pójdzie dalej”.

Przymierze tronu z ołtarzem, nie tylko w naszej historii prawie zawsze kończyło się spektakularną katastrofą.

Obecni w Toruniu przedstawiciele ołtarza pewnie wiązali z nim nadzieję na to, że przyschną sprawy, którymi Kościół póki co nie może się chwalić, a przedstawiciele tronu zjawili się tam w nadziei, że kościelny elektorat doceni ich deklaratywną lojalność w nadchodzących wyborach.

Sęk w tym, że wśród radiosłuchaczy katolickiego radia jest coraz więcej tych, którzy nie są już bezmyślną maszynką do głosowania i nie do końca podobają się im: ani ucieczka do przodu hierarchicznych notabli w ocenie Kościelnej patologii, ani milczenie tych, z którymi wiążą nadzieję na sprawiedliwy osąd zła, niezależnie od tego, kto się go dopuścił.

Kryspin

wtorek, 1 grudnia 2020

Przyzwyczajenie jest drugą naturą

 

Pr

Przyzwyczajenie staje się drugą naturą.

Powiedzenie ukute już dawno nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza w czasie pandemii, bo jeżeli w okresie ustawowych obostrzeń rząd wyłączył działanie sklepów wielkopowierzchniowych i na cztery spusty zostały zamknięte centra handlowe, to owszem handel przeniósł się do internetu, gdzie rodacy realizowali swoje potrzeby w zakresie zakupów, ale?

No właśnie, już w minioną sobotę, kiedy powróciła możliwość odwiedzin w handlowych molochach, chętnych do tej formy bezpośredniego kontaktu ze sprzedawcami, ustawiły się tłumy.

Czyli chwilowy zakaz nie wpłynął na przyzwyczajenie wypracowane w naszej podświadomości przez lata.

Ale znowu nie do końca tak jest, bo wzrost obrotów w sieci stał się faktem i wielu dotychczasowych, tradycyjnych zakupoholików już na dobre przeniosło swoją „miłość” do rzeczywistości wirtualnej, jako nowo odkrytej, wygodniejszej formy zaspokojenia swoich zakupowych potrzeb.

Jeden z proboszczów okresu pandemii pochwalił się ostatnio pomysłem wykorzystania internetowej sieci do nowej formy duszpasterstwa.

W trakcie telewizyjnego wywiadu z dumą chwalił się aplikacją parafialnej strony, na której owieczki mogą zaspokajać potrzebę duchowej karmy, uczestnicząc wirtualnie w transmisji codziennych nabożeństw i nawet, jeżeli ktoś poczułby potrzebę materialnej wdzięczności wobec duszpasterskiego zaangażowania, mógłby skorzystać z aplikacji z podanym numerem konta, na które parafia zbiera ofiary.

Pewnie niebawem i inni kościelni włodarze powielą pomysł kolegi w sutannie i sieć zapełni się nowymi wirtualnymi stronami, i tylko trzeba się obawiać, czy w tym gąszczu odnajdą tę właściwą stronę parafianie.

Póki co państwo w miarę zadbało o zapewnienie laptopów na potrzeby maluchów zmuszonych do zdalnej nauki, a i tak ten system edukacji na odległość nie za bardzo się sprawdza, dlatego jego przeciwnicy coraz głośniej sygnalizują, że na dłuższą metę taka forma edukacji poskutkuje znaczącym obniżeniem poziomu edukacji, którego latami nie da się nadrobić.

Obawiam się że w przypadku seniorów ( a oni stanowią większość aktywnych parafian) szkody wirtualnego duszpasterstwa okażą się jeszcze większe.

Tworzenie swoistych protez rzeczywistości, a takimi są z pewnością pomysły duszpasterstwa wirtualnego, nie sprawdzą się.

Nie da się w sieci pielęgnować religijności, bo ona wymaga kontaktu w realu.

Nie da się w sieci sprawować chociażby niektórych sakramentów, które stanowią wagę wiary.

Obawiam się jednak, że pomysłowość niektórych duszpasterzy może wybiegać o wiele dalej i tylko patrzeć, kiedy pojawią się pomysły spowiedzi wirtualnej, a czemu nie.

Podany do wiadomości parafian telefon dyżurnego spowiednika mógłby służyć do sprawowania sakramentu pokuty na odległość.

Później dodatkowo konto na ofiarę, która byłaby formą zadośćuczynienia, czy pokuty, i po sprawie.

A eucharystię można by wysyłać poczteksem za potwierdzeniem odbioru, i wszyscy byliby szczęśliwi.

To oczywiście sarkazm z mojej strony i głęboko wierzę w to, że nikomu nigdy takie pomysły w realu nie przyjdą do głowy, ale do końca nie jestem przekonany, czy mam rację?

Może potrzeba było takiego zrządzenia losu, abyśmy osobiście dokonali w sobie oceny: ile w nas jest prawdziwej wiary, a ile odłamków dawnej tradycji?

To też znakomity sprawdzian dla całego Kościoła i dla tego hierarchicznego także, bo weryfikuje czy duszpasterskie oddziaływanie wyryło w duszach wiernych trwały ślad, czy tylko były pudrowaniem problemów.

Tak czy owak, przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą i to musi budzić obawę Kościoła w kwestii religijności po okresie pandemii.

Kryspin