środa, 18 grudnia 2019

Samotne święta bolą szczególnie.



„ Od jedenastu lat, kiedy umarł mój mąż, boję się kolejnych świąt Bożego Narodzenia, bo będą to bardzo smutne dla mnie dni.
Choć mam dwoje dzieci, to nie mogę liczyć na to, że razem będziemy oczekiwali na pierwszą gwiazdkę, wspólną wieczerzę wigilijną, by później uśmiechać się przy rozpakowywaniu prezentów.
To już nie dla mnie, bo choć mam dwoje dorosłych dzieci, to ze względu na odległość pomiędzy naszymi domami (syn mieszka w Norwegii, córka w Kanadzie), musi mi wystarczyć chwila rozmowy z nimi przez telefon, choć akurat w tym dniu nie specjalnie mam na nią ochotę.
Niekiedy wydaje mi się, że ktoś kiedyś wymyślił święta tylko po to, aby karać nimi tych, którzy pozostają w tych dniach bez kogokolwiek bliskiego....”
Samotność boli, samotność w świątecznym czasie, kiedy człowiek powinien się uśmiechać i przeżywać radość, boli szczególnie.
Co prawda jest wśród nas wielu wrażliwych, którzy nie licząc czasu, a niekiedy i niemałych środków finansowych, corocznie próbują „naprawiać” niesprawiedliwy los, który niektórych ludzi doświadcza ponad miarę.
-Dlaczego Dobry Boże tyle krzyży składasz na słabe, ludzkie ramiona?
-Czymże zawiniło Ci małe dziecko na oddziale onkologicznym, które pewnie nie dożyje kolejnych świąt, a i te są smutne, bo spędzone na kolejnej porcji chemii?
-Dlaczego pozwalasz, by walił się świat i sens życia ojcu, który stracił pracę, zupełnie nie widząc światełka nadziei i zżyma się na samą myśl, jak ma to powiedzieć najbliższym?
I tak można by mnożyć te pytania, ale Ty jesteś póki co malutki i nieporadny w betlejemskiej stajni, i pewnie przyjdzie nam czekać do czasu, kiedy odpowiedzią Boga stanie się krzyż, choć i tego do końca nie potrafimy zrozumieć....
W tym samym, retorycznym tonie pozostanie pytanie:
Dlaczego Dobry Bóg skazuje niektórych ludzi na przeżywanie samotności, choć nigdy o nią nie prosili i może dlatego jest im tak ciężko ją znosić.
Pamiętam z dzieciństwa rekolekcje parafialne i nauki misjonarza, który próbował dzieciom wytłumaczyć sens cierpienia, chorób dotykających nawet najmniejsze dzieci.
Rekolekcjonista wyciągnął przed siebie krzyż i trzymając go wysoko, powiedział, że to prezent od Pana Jezusa, dar doskonałej miłości, jaką na krzyżu rozsiewał Zbawiciel.
Trudno zrozumieć logikę Boga, który wybrał, Odkupienie naszych win przez krzyż, który „zafundował” swojemu synowi....
Czy więc samotność jest takim kolejnym, trudnym darem od Boga?
Pewnie już rozdano paczki ze świątecznych zbiórek, na mniejszych lub większych salach ludzie wrażliwych serc nakarmili bezdomnych i teraz pewnie sposobią się do domowej wigilii.
Przy nakrytym białym obrusem stole poustawiają nakrycia dla wszystkich zaproszonych na wigilijną wieczerzę, i pozostanie jedno wolne miejsce dla podróżnego, który niespodziewanie mógłby zapukać do ich drzwi.
A może warto wsłuchać się w cichy smutek samotnego człowieka, który może niedaleko: za ścianą, lub dwa domy od nas zza firanki będzie wpatrywał się w betlejemską gwiazdę wspominając czas, kiedy i wokół niego było życie, szczebiot dziecięcych głosów i gromkie tony śpiewanej wspólnie z innymi kolędy.
A może warto zaprosić kogoś samotnego na wspólne przeżywanie radości Bożego Narodzenia. Pewnie on (ona), zaskoczeni waszą propozycją, nie przyniosą ze sobą paczuszki z podarunkami dla domowników, i może nawet wyszukanymi słowami nie potrafią podziękować za gościnę, to ich oczy, w których może po raz pierwszy od lat rozbłyśnie iskierka radości, będą najpiękniejszym prezentem od nich.
I tego życzmy sobie nawzajem:
Abyśmy wszyscy dzielili się radością ze wspólnego przeżywania świąt Bożego Narodzenia.
Kryspin


środa, 11 grudnia 2019

Bożonarodzeniowe anty-aggiornamento



Mroźny grudniowy poranek, a właściwie schyłek nocy, bo do 6.00 rano pozostawało jeszcze sporo czasu i na dworze panował mrok.
Pamiętam takie grudniowe poranki, kiedy w towarzystwie mamy każdego dnia adwentowego oczekiwania przemierzałem drogę do kościoła, by razem z pokaźną gromadą niedorostków takich jak ja przeżywać szczególną liturgię adwentowej mszy.
To było niesamowite doznanie, które zaczynało się już chwilę po opuszczeniu ciepłego domu. Na ulicach iskrzyły się światełka zlewające się w jeden nurt niczym górskie strumyki, które wraz ze zbliżaniem się do kościoła stawały się się rzeką świateł stworzonych przez zapalone, kolorowe lampiony, dumnie trzymane w rękach małolatów spieszących na ranną liturgię.
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że te świecące rekwizyty nie pochodziły ze stoiska w pobliskim markecie, bo tych zwyczajnie jeszcze nie było, a jedynym towarem kojarzonym z dalekimi Chinami był ryż z półek osiedlowego sklepu.
Lampiony robiły dzieciaki w szkole na zajęciach z prac ręcznych, ale w przypadku tych mniejszych, nie mających jeszcze umiejętności samodzielnego budowania kolorowo świecących lampek, do pomocy stawali ojcowie i pomagali im w domowym zaciszu tworzyć delikatną konstrukcję z kolorowej krepy.
Najpiękniejszym wspomnieniem z tamtych Rorat na zawsze pozostanie mi obraz kościoła pogrążonego w mroku i moment liturgii, kiedy celebrans intonował: „Chwała na wysokości Bogu..” i ciemności świątyni eksplodowały zapalanymi w tym momencie wszystkimi światłami.
Minęło od tego czasu tyle lat, że tamte obrazy dla wielu są już tylko historią, bo świat się zmienia.
Przy małym, drewnianym kościółku, który mijam za każdym razem, kiedy muszę załatwić coś w pobliskiej miejscowości, na początku adwentu zainstalowano ogromną, sztuczną choinkę ze srebrnymi, plastikowymi ozdobami i pewnie jak co roku obok niej pojawi się dmuchany św. Mikołaj, aby całość dopasowała się do otoczenia przystrojonego w świecące, pozawieszane na okolicznych latarniach neony, jakby chciały stworzyć nastrój nadchodzącego święta.
Pewnie w niedalekiej przyszłości ktoś opracuje także sposób na sztuczny śnieg, rozsypywany wokół naszych domów, by było tak jak kiedyś.
Ale to wszystko będzie tylko rodzajem teatralnej scenografii, którą potem posprząta się do magazynów, by za rok na nowo z niej tworzyć ten rekonstrukcyjny miraż.
Świat już taki jest i to co było, już nie wróci, bo człowiek łatwo przyzwyczaja się do dobrego i nie chce wracać do siermiężnej rzeczywistości minionych lat-twierdzą koryfeusze postępu i w ten ton zdaje się wpisywać także współczesny Kościół.
Przecież żyjemy tradycją, zdają się głosić kapłani wyliczając, że tak naprawdę się nic nie zmieniło.
Nadal w świątyniach celebruje się adwentowe roraty...... a że nie są to już poranne msze? Popołudniowa pora jest bardziej stosowna, bo dzieciaki i tak mają deficyt snu w codziennych obowiązkach, które serwuje im życie.
Nadal w świątyniach są instalowane bożonarodzeniowe żłóbki, a że z plastikowymi figurkami, to przecież może i lepiej, bo są bardziej bliskie dzieciom wychowanym na klockach Lego.
A że coraz mniej ich przy tych nowoczesnych żłóbkach....to wina laicyzacji życia, od której one także nie są wolne i trudno.
W połowie XX wieku Kościół wprowadzając idee Soboru Watykańskiego II przyjął zasadę, że tenże winien dostosowywać się do zmieniającego się świata, dlatego Ojcowie tegoż zgromadzenia wprowadzili słynne Aggiornamento, czyli dostosowanie się Kościoła do dzisiejszego dnia.
Nie negując słuszności tamtych założeń, sądzę,że Kościół dzisiaj winien wprowadzić chociażby w w tak drobnych sprawach, jak pielęgnowanie około-świątecznych zwyczajów, zasadę anty-aggiornamento, co mogłoby być dobrym darem dla tych, którym święta Bożego Narodzenia, ale i te inne, kojarzą się z czymś więcej aniżeli tylko z tym, co niesie ze sobą komercja.
Kryspin

środa, 4 grudnia 2019

Lęki Herodów



A może zmierzyłby się pan z takim tematem i zajął stanowisko?
Niedawno leżałam w szpitalu. Budząc się z narkozy pierwsze co zobaczyłam to wiszący naprzeciwko konający na krzyżu człowiek.
Unieruchomiona w łóżku nie miałam ucieczki od tego widoku przez kilkanaście dni. Każdorazowe otwarcie oczu nieuchronnie zmuszało mnie do konstatacji :”Memento mori”
Proszę mi wierzyć że dla człowieka walczącego o życie, balansującego na granicy śmierci taki widok jest psychiczną torturą.
Czy naprawdę nasz kraj musi być wszędzie oznaczony krzyżami jak psim moczem terytorium?”
Przyznam, że miałem wątpliwości, czy w formie publicznej mierzyć się z tym wywołanym przez czytelniczkę tematem, ale kiedy sam sobie zdawałem pytanie, czy jest on właściwym, zwłaszcza w kontekście nadchodzących świąt, kiedy (niezależnie od poziomu naszej wiary) będziemy przeżywać siłę bożonarodzeniowej tradycji, w medialnych doniesieniach pojawił się tenże sam problem:
Konkretnie decyzja radnych miasta Warszawy, że tego roku rezygnują z wigilijnego opłatka z duchownymi w tle.
Aby uciąć jakiekolwiek rozważania, czy to słuszna decyzja, przeciwniczki wigilijnego spotkania podjęły tę inicjatywę, powołując się na konstytucyjny rozdział Państwa i Kościoła, dodatkowo uznały także, że marnowanie półtorej godziny na rozmowy o niczym przy łamaniu się białym wafelkiem, to strata cennego czasu, który można wykorzystać chociażby na dopracowanie kolejnych, ważnych dla miasta uchwał.
W dalszej części medialnej dyskusji oponenci pielęgnowania tradycji także zauważają, że Kościół jest zbyt nachalny włażąc w sfery publicznego życia, kiedy już dawno utracił legitymację do tego, by mienić się rzecznikiem spraw duchowych ogółu.
Kiedy na świat przyszedł Boży Syn narodzony w betlejemskim żłobie, wywołał strach u Heroda i ten postanowił wymazać go historii przez morderstwo. Później, kiedy Nauczyciel z Galilei poinformował świat o swojej zbawczej misji, przedstawiciele Sanhedrynu zafundowali mu krzyż, a On jakby uprzedzając historię zapowiedział, że będzie to znak, któremu sprzeciwiać się będą.
No i przez wieki narodziło się wielu Robespierrów, Hitlerów, Stalinów, czy ojców „postępu” w stylu chińskiego „wizjonera” Mao Tse-tunga, którym przeszkadzał swoim przesłaniem.
Swoją drogą to bardzo przykre, że dzisiaj odżywa u nas, w niektórych ludziach niechęć, albo wręcz nienawiść do tego, co przez stulecia stanowiło siłę naszej tradycji i dlatego podnoszą krzyk sprzeciwu.
A może to swoisty wyrzut sumienia, który w ten sposób akcentuje i lęk przed zmarnowaną szansą bycia w pobliżu małego Jezusa i później tego na krzyżu, który może w dalece niezrozumiały dla nich sposób, manifestował miłość do każdego człowieka, także do tego, który niekiedy w bardzo obcesowy sposób stara się stawiać siebie po stronie Herodów.
Krzyż w szpitalnej sali, który dla wielu jest balsamem łagodzącym cierpienie, dla tej pani wywołuje przerażenie. Podobnie i biały opłatek, przez który przekazujemy dobre myśli osobom będącym wokół nas, to są wyrzuty sumienia dla „wyzwolonych” radnych, którzy już bardzo daleko odeszli nie tylko od korzeni, tradycji, czy jak byśmy to nazywali, ale i od istoty ludzkiego przeznaczenia. Pani ze szpitala boi się kołaczącego się w jej umyśle zawołania:”Memento mori”, bo dla niej po spełnieniu się tej zapowiedzi nie pozostanie już nic.
Dla radnych przerażonych perspektywą zobowiązania, które wypowiedzieliby przy łamaniu się chlebem, Bóg zachowuje jeszcze promyk nadziei, że może kiedyś przełamią w sobie nienawiść i w ich sercach na nowo zagości nadzieja.
Kryspin