niedziela, 28 listopada 2021

Rydwan od władz

 


Czasem trudno zająć stanowisko wobec tekstów, którymi jestem częstowany w korespondencji od niektórych czytelników „Księdza w cywilu”, i nie chodzi o to, że mają odmienne zdanie na temat moich przemyśleń, bo przecież każdy ma prawo do swojego stanowiska, ale trudno polemizować z kimś, kto akcentując swój pogląd, jednocześnie posługuje się językiem nie pozostawiającym miejsca na inne zdanie.

Tak było w przypadku maila podpisanego z imienia i nazwiska z dopiskiem: zwykły normalny Polak.

Czytelnik wyłuszczył szczegółowo swoje żale w stosunku do Kościoła oplatając je ostrym atakiem na polityków obecnie reprezentującym obóz władzy, wiążąc te dwa byty jako największych wrogów zwykłych, normalnych Polaków i jak można domniemywać, wierzących ludzi.

Choć skupił się szczególnie na jednym z ministrów obecnego rządu, to ostrze krytyki było skierowane na całą formację, którą przyrównał do targowicy XVIII wieku, kiedy wskutek partykularyzmu niektórych możnych tamtego czasu, spadło na naszą ojczyznę nieszczęście mające później skutek w okresie rozbiorowej gehenny.

Przy tej okazji dołączył do tego grona naszych biskupów, jako agentów reprezentujących interesy Rzymskiego hegemona, który za nic ma dobro jakiejś tam Polski, bo liczy się tylko korzyść watykańskiej centrali.

Trochę nie pasuje mi w tym wszystkim zakończenie tego zbioru zarzutów, kiedy czytelnik zwraca się do samego szefa kościelnej centrali, wyrażające nadzieję, że jeszcze długo w zdrowiu będzie rządził tą instytucją.

Pewnie można by pozostawić to bez odpowiedzi odkładając go na półkę z adnotacją, że był to tylko głos jakiegoś frustrata wylewającego swoje urojone żale, ale po dłuższym zastanowieniu doszedłem do przekonania, że jest coś w tym, co winno niepokoić.

Z pewnością czytelnik miał rację przywołując błędy naszego Kościoła z minionych wieków, przez co zapisał on mało chlubną historię, od której nie może się odcinać.

Sęk w tym, że w obecnej sytuacji nasi hierarchowie w jakimś stopniu powielają błędy przeszłości ładując się do rydwanu, który podstawiają mu obecne władze.

I tu mam zgryz, kto w tej układance rozdaje karty?

Czy to władzom zależy na przychylności ludzi w purpurach i dlatego podejmują decyzje o swoistej klerykalizacji naszej rzeczywistości, czy samemu Kościołowi wprost zależy na zapewnieniu sobie uprzywilejowanej pozycji w obecnych realiach?

Nie starając się odpowiedzieć na to pytanie, można jednak stwierdzić, że nikomu nie wyjdzie na dobre pielęgnowanie takiego układu.

Rządzący wprost idą na zwarcie z opozycyjnymi siłami, które skwapliwie wykorzystują taką polaryzację naszego życia, bo przecież nie wszystkim odpowiada taki sojusz ołtarza z tronem.

Sam Kościół także traci na tym „sprzyjającym” póki co układzie, bo wielu wiernym wcale nie zależy na przychylności władzy, bo jak uczy historia, ona skazana jest na zmianę.

Z racji wieku nalezę do pokolenia, które pamięta czasy, kiedy Kościół po ciemnym okresie powojennej marginalizacji prowadzonej przez siły wyraźnie mu nie sprzyjające, zachował swoją autonomiczną tożsamość i trwał wzmocniony siłą wiary pokolenia, które nie zwiodło się mirażem nowego ładu.

Dla młodszego pokolenia to już jednak tylko historia i trudno mu dokonywać ocen czasu, który znają tylko z relacji starszych.

Póki co wśród naszych hierarchów w znakomitej większości przeważają ludzie mojego wieku lub nawet starsi i dziwi mnie to, że zostali ogarnięci swoistą historyczną amnezją i nie pamiętają, że dobrostan kościelnego poletka jest równoznaczny z autonomią wolną od pokus przywilejów od władzy, bo ona jak łaska pańska na pstrym koniu się porusza i w efekcie ni jak nie przystaje do prawdy o Kościele, którego trwanie zapewnił sam Chrystus, bez konieczności przyjaźni z cesarskim tronem.

Kryspin

poniedziałek, 22 listopada 2021

"Marzy mi się orędzie"

 

Otrzymałem niedawno list od czytelnika, który wyraził troskę i niepokój o przyszłość instytucji, której stał się członkiem od chwili chrztu.

W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że moja skromna osoba nie jest najbardziej stosownym adresatem jego apelu, ale później odniosłem wrażenie, że on w bezsilnej trosce zrozumiał, że może za moim pośrednictwem ten apel znajdzie lepszą drogę do uszu i sumień tych, którzy byli rzeczywistymi adresatami jego słów.

Może miał rację, bo choć i ja niekiedy odnoszę wrażenie, że i moje medialne przemyślenia trafiają w próżnię, to jednak wiem, że w kościelnych kręgach „Ksiądz w cywilu” ma stałych czytelników, i to budzi moją nadzieję.

„Czy podjąłby się Pan wyjaśnienia, dlaczego władze kościelne milczą w zaistniałej sytuacji społecznej, obyczajowej i politycznej? Przecież doskonale widać jak społeczeństwo jest podzielone, kościoły pustoszeją, destrukcja demokracji postępuje a wolność obywatelska jest zagrożona. W mojej ocenie na dobry początek wystarczyłoby jednostronicowe, zgrabne oświadczenie do wiernych, aby pobudzić ludzi do myślenia i rozpocząć naprawę tej chorej sytuacji. Czyż Kościół Katolicki nie powinien być drogowskazem na suwerena? Nie ma już innych autorytetów. Trzeba sprawę postawić jasno. Marzy mi się, że w najbliższą niedzielę usłyszę orędzie, w którym zostałyby poruszone najbardziej palące sprawy.”

W dalszej części apelu następuje swoiste wyliczenie najważniejszych spraw, w których Kościół winien zabierać głos, ale w ramach swoich kompetencji i duszpasterskiej troski, jak chociażby w kwestii aborcji, która dla wierzących zawsze jest czymś moralnie złym i to winno przyświecać jego nauczaniu, ale winno ono być kierowane przede wszystkim do ludzi wyznających religijne wartości.

Kolejnym tematem krytycznego stanowiska mojego korespondenta stał się niczym nie uzasadniony „fenomen” Radiu Maryja, które według niego jest szkodliwym medium, dzielącym społeczeństwo i jako takie nie powinno zasługiwać na hołubione kościelnych władz.

Wreszcie sprawa nieustannego przyklaskiwania władzom, które wielokrotnie podejmują działania obliczone na podział wśród społeczeństwa, co także nie służy samemu Kościołowi i skutkuje narastającym kryzysem.

Milczenie wobec nacjonalistycznym środowiskom ni jak nie przystającym do filozofii miłości wobec wszystkich ludzi, to kolejny błąd zaniechania w kościelnym stanowisku.

I na koniec podsumowanie, którym zostałem zobligowany do zajęcia stanowiska:

Ciekaw jestem Pańskiej opinii w tej sprawie, bo szacuję, że czasu na dobrą zmianę w Kościele mamy tylko na jedno do dwóch pokoleń Polaków.

Pozdrawiam”

No cóż, podzielam ten niepokój i także uważam, że Kościół nie ma czasu na bierne oczekiwanie, iż ktoś za niego załatwi palące sprawy; a kunktatorstwo, bo tak trzeba nazwać jego bierność wobec stawianych w tym liście problemów, w prosty sposób doprowadzi do jego marginalizacji i ostatecznie upadnie jego moralny autorytet.

Kryspin

wtorek, 16 listopada 2021

Człowiek nie powinien być owocem naukowej hodowli

 


Galton, uważany za ojca nowej dziedziny wiedzy twierdził, że zdolność rozwoju każdej cywilizacji uzależniona jest od kondycji psychicznej i fizycznej rasy ludzkiej. Badania statystyczne nad wybitnymi rodzinami umocniły go w przekonaniu, że większość cech fizycznych i psychicznych, zarówno zamiłowanie do poezji, jak i skłonności zbrodnicze, przekazywane są z pokolenia na pokolenie w procesie dziedziczenia. Galton uważał, że najprostszym remedium na wzrost przestępczości, samobójstw, dewiacji, alkoholizmu, niedorozwoju umysłowego i wrodzonego kalectwa jest naukowa hodowla człowieka. Zachęcaniem zdolnych, majętnych do płodzenia dużej liczby potomstwa i uniemożliwianiem prokreacji „małowartościowym” miała się zająć nowa nauka – eugenika.

„Naukowa hodowla człowieka” eliminująca w zarodku możliwość patologii, także w sferze fizycznej, miała być wyrazem postępu i nadziei dla ludzkości.

Od czasu, kiedy głosił swoje „naukowe” przemyślenia minęło już sporo lat i wiele się zadziało.

Przez historię przetoczył się koszmar nazizmu, który w pogoni za doskonałością rasy skwapliwie wykorzystywał przemyślenia twórcy eugeniki, tworząc ułudę doskonałości rasy nadludzi, i nic to że tworzenie doskonałości związane było z nieznanym dotąd w historii okrucieństwem, na które skazano miliony tych gorszych, bo liczył się tylko końcowy „zysk”.

Kiedy ostatnio odżyła sprawa aborcji na życzenie, która na ulice naszych miast wyprowadziła tysiące zwolenniczek dowolności w tym zakresie, zastanowiłem się nad prawdziwym powodem tych protestów.

Owszem, liderzy tych wystąpień powoływali się na potrzebę ochrony zdrowia potencjalnych matek, ale największą traumą, na którą remedium miałaby być możliwość przerwania ciąży bez zbędnego tłumaczenia się, stał strach przed urodzeniem dziecka obciążonego wadami genetycznymi lub niedorozwojem fizycznym, ale to nie jedyne powody decyzji o zakończeniu ciąży, o czym stanowi jasno postawione żądanie dowolności aborcji we wczesnym okresie.

Póki co nasz ustawodawca staje w opozycji wobec żądań zwolenników nowoczesności, którą już przecież zaakceptował „postępowy” świat, który szeroko otworzył drzwi do eugeniki w nowym wydaniu i tylko kwestią czasu zdaje się być i u nas nieuniknione.

W cieniu tych moralnych zawirowań stanął polski Kościół, który znalazł się w sytuacji niezręcznej, bo przecież teraz jest w miarę po jego myśli, chociaż „nowe” zaczęło dobijać się do kurialnych drzwi, kiedy pod biskupimi rezydencjami zatrzymywali się uczestnicy protestów jasno manifestujący swój sprzeciw wobec fundamentalizmu tej instytucji w tejże kwestii.

Pewnie nie potrzeba być prorokiem, aby przewidzieć, że Kościół znalazł się na przegranej pozycji w tej batalii o rząd dusz, bo dla nikogo nie było czymś zaskakującym, że na ulicach naszych miast w jednym szeregu maszerowali ludzie wolni od kościelnej przynależności razem z tymi, którzy często dołączali do ich grona po dopiero co zaliczonej niedzielnej liturgii.

Trzeba jasno powiedzieć, że nie da się zadekretować poprawności poglądów w kwestii tak poważnej i delikatnej jak prawo do życia poczętego dziecka, i nic, nawet najbardziej restrykcyjna rządowa ustawa nie zastąpi mądrego podejścia Kościoła do tej kwestii.

I nie chodzi tu o konformizm wobec narastającego sprzeciwu tych, którzy wyznają inne wartości, aniżeli głoszona przez wieki doktryna instytucji nie będącej dla nich żadnym odniesieniem.

Bierne wyczekiwanie na rozwój wydarzeń i swoiste kunktatorstwo obliczone na korzyści mariażu „ołtarza z tronem”, to także prosty sposób na spektakularną porażkę.

Kościół nie może być niemym w kwestii prawa do życia każdego poczętego dziecka, ale swoje duszpasterskie nauczanie powinien kierować przede wszystkim do tych, którzy może w zawirowaniach życia pogubili wartości, które kiedyś wyznaczały ich „kręgosłup” wiary”.

Kryspin

niedziela, 7 listopada 2021

"Niewinni" o brudnych sumieniach

 


U ciężarnej kobiety lekarze stwierdzili wady rozwojowe płodu i dodatkowo wystąpiły u niej dodatkowe powikłania bezpośrednio zagrażające jej życiu.

W szpitalu jednak nie zrobiono nic, aby ratować matkę tłumacząc medyczną bezczynność restrykcyjnym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego, który zaostrzył kryteria dozwalające na przerwanie ciąży.

Kobieta, której nie udzielono należytej pomocy lekarskiej zmarła i to wyzwoliło gniew środowisk popierających dowolność w zakresie aborcji, czego przejawem stały się kolejne demonstracje tychże środowisk.

Co prawda nie jestem lekarzem, jak i pewnie większość wyrażających swoją złość po niepotrzebnej śmierci niedoszłej matki tego, to jednak zastanawiam się dlaczego do tego doszło?

Przecież ustawa wyraźnie mówi, że w przypadku zagrożenia życia kobiety przerwanie ciąży jest zgodne z prawem i nic nie stało na przeszkodzie, aby medycy z powiatowej lecznicy z tego prawa skorzystali.

Jeżeli nawet komuś z lekarzy zdawało się ,że prawo jest w tym wypadku nie dość precyzyjne, to zważywszy na zaawansowanie ciąży (22 tydzień), mogli potraktować medyczną interwencję jako poród z zastosowaniem cesarskiego cięcia, które uratowałoby matkę i może dziecko także, bo ono było już na tyle dojrzałe, że mogłoby przeżyć ze szpitalnym wspomaganiem.

Najbardziej przykrym w tym wszystkim jest to, że osobistą tragedię rodziny, którą spowodowało zaniedbanie lekarzy, niektóre środowiska wykorzystały do podsycania kampanii przeciwko samej ustawie, która powstała, aby dać prawo do życia wszystkim, także tym dzieciom, które z przyczyn niezależnych od nikogo urodziłyby się może mniej doskonałe, to przez rodziców byłyby kochane pomimo kalectwa, jakiego doświadczyły.

Jakby w ostatnich dniach było mało emocji, to z pewnością takowe wywołało publiczne wystąpienie przedstawiciela naszego Episkopatu przy okazji dopiero co minionych świąt Wszystkich Świętych.

I może nie byłoby sprawy, bo przecież naturalnym zdawałby się fakt, że przy okazji kościelnego święta należało się spodziewać głosu hierarchów, ale osoba, którą wyasygnowano do tej formy kontaktów z wiernymi już nie do końca zdawała się być trafnym wyborem.

Co prawda abp Dzięga dopiero co w kwietniu został uhonorowany nagrodą KUL-u im. Stefana Wyszyńskiego Prymasa Tysiąclecia, którą przyznawało Stowarzyszenie Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego "za wybitne osiągnięcia naukowe, dydaktyczne, zawodowe bądź organizacyjne mające na celu szerzenie zasad katolickich zgodnie z zasadą „Deo et Patriae", to jednak ogon zarzutów tuszowania spraw pedofilii podległych mu przez lata duchownych i to, że nigdy nie przeprosił ich ofiar, pozbawił go prawa do moralizatorskich orędzi.

Trudno nie odnieść wrażenia, że ironią podszyty stał się tytuł:”Dei et Patriae”, kiedy Bóg miałby legitymizować brak empatii w sprawach ludzkich krzywd, a tak było w przypadku tego uhonorowanego.

Nie można się więc co dziwić, że jego wystąpienie od razu spotkało się z licznymi krytycznymi komentarzami, w których głos dezaprobaty wyraziły nie tylko skrzywdzone przez kler ofiary kapłańskich chuci, ale także i ci, którzy poznali z dziennikarskich relacji ciemne strony jego wybiórczej moralności.

Pewnie czytelnikom zrodziło się pytanie dlaczego dzisiaj połączyłem tragedię zmarłej, ciężarnej kobiety z wystąpieniem kościelnego dostojnika?

Odpowiedzią na nie niech będzie głos jednego z dziennikarzy, który wyraził swoją opinię słowami:

-"Abp Andrzej Dzięga z okazji Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego wygłasza orędzie w imieniu Episkopatu.

Trafny wybór - jako obrońca pedofilów pewnie nie jedną ofiarę wpędził do grobu"

Kryspin

poniedziałek, 1 listopada 2021

Uroczystość Wszystkich Świętych niesie nadzieję

 


W życiu człowieka są dwie najpewniejsze sprawy: podatki i śmierć, przypomina nam to znane chyba wszystkim powiedzenie.

I wiele w tym jest racji, bo w dzisiejszym świecie, który oplata rzeczywistość instytucjami kontroli naszej zawodowej aktywności, każdy musi się liczyć z koniecznością danin od osobistych dochodów, aby zaspokoić budżet państwa, by ten później rozdzielał zebrane środki ku dobru wspólnemu.

Niekiedy trudno jest nam akceptować tę zasadę, ale odrzucając subiektywizm naszego niezadowolenia, nie pozostaje nam nic innego, jak zgodzić się na ten stan.

Daleko sprawiedliwszym ostatecznym rozwiązaniem zdaje się być śmierć, druga najpewniejsza rzecz, od której nikt nie może się uchronić.

Niezależnie od statusu społecznego, wielkości konta bankowego, i tak na koniec wszyscy doświadczą ostatniego tchnienia, które zakończy ich przygodę zwaną życiem.

Może dlatego tajemnica śmierci, odejścia, od zarania dziejów fascynowała ludzkość i w najstarszych artefaktach spotykamy ślady kultu tej najpewniejszej w życiu każdego człowieka sprawy.

Śmiem twierdzić, że kult odejścia człowieka ze świata żywych jest swoistą praprzyczyną powstania wszystkich religii, które jak gdyby dołożyły się do odwiecznego sprzeciwu wobec ostatecznego odejścia kogoś bliskiego, kto nie mógł przecież tak nagle, w jednej chwili stać się tylko bolesną przeszłością.

Nie inaczej jest także w naszej religii, która zbudowana jest na filozofii życia, w ostatecznym rozrachunku zwyciężającym pozorny tryumf śmierci.

Dla wierzących drogowskazem budzącym nadzieję na ostateczną wygraną w tej osobistej batalii jest sam Chrystus, który przeżył czas umierania i poddając się ludzkiemu przeznaczeniu doświadczył śmierci, to jednak ona nie stała się dla niego końcem.

Zmartwychwstanie stało się dopełnieniem jego zwycięstwa i wytyczyło drogę wiary dla wyznawców Nauczyciela z Nazaretu.

Jak co roku 1 listopada prawie wszyscy kierujemy swoje kroki do miejsc, do których kiedyś odprowadziliśmy tych, którzy dopełnili swojego czasu, i kolejny raz przy tej okazji przeżywamy tamten dzień ostatniego pożegnania.

Dzień Wszystkich Świętych winien jednoczyć naszą nadzieję, że życie bliskich nam zmarłych nie dobiegło do kresu, a jedynie uległo przemianie i nadal żyją, choć dla naszego pojmowania rzeczywistości trudno nam to pojąć.

Nasze spotkania przy mogiłach bliskich nam osób winny być tego wyrazem i nie potrzeba wcale komercjalnego blichtru, którym większość ulega, aby dać temu wyraz.

Osobiście nie jestem zwolennikiem festiwali grobów, który większość z nas urządza przy okazji tego dnia.

Pewnie teraz narażę się całemu cmentarnemu lobby, które liczy się w grube miliony, kasowane przez okazjonalnych biznesmenów zarabiających w czasie Wszystkich Świętych.

Może jednak tak musi być, bo trudno zmienić mentalność pielęgnowaną przez wieki.

To jednak nie znaczy, że nie można by kierować się umiarem i rozsądkiem w tym zakupowym szaleństwie.

I na koniec o taki sam umiar apelowałbym do gospodarzy religijnych spotkań tego dnia, kapłanów sprawujących liturgie na cmentarzach.

Osobiście budzą mój niesmak panowie z rad parafialnych, od początku liturgii przemierzających cmentarne alejki z koszami na datki.

Rezygnacja z tej formy przymusowej daniny byłaby także wyrazem taktu wobec tych wszystkich, którzy w tym dniu odwiedzają mogiły swoich bliskich bez religijnego podtekstu.

Może chociaż w tej scenerii zadumy można by się powstrzymać od wykorzystywania okazji do zasilania proboszczowskiej kasy, bo nawet wymyślone na tę okoliczność powody takiej kwesty nie usprawiedliwiają.

Kryspin