Jeszcze nie ucichły dyskusje,
które swym filmem o pedofilii w Kościele wywołali bracia
Sekielscy, a już zapowiedzieli kolejny obraz o tym problemie.
Nie wiem, czy odgrzewanie tego
tematu wynikło z potrzeby kopania leżącego, czy może spodobał
się im „sukces” poprzedniego dokonania i rozgłos okraszony
nagrodami różnych mniej lub bardziej znanych instytucji, tego nie
wiem?
Pewnie pokłosiem ich filmu stał
się niedawno wywiad, rozmowa znanego katolickiego publicysty, który
w towarzystwie doktora- seksuologa, próbował dociec, gdzie
należałoby szukać przyczyn patologicznych zachowań ludzi w
sutannach.
Lekarz odnosząc się do
pedofilskich skłonności księży, postawił tezę, że przyczyn
należałoby szukać daleko wcześniej, aniżeli w czasie, kiedy
młody człowiek dotarł do seminarium, by tam przechodzić drogę
formacji do przyszłej służby.
-”Środowisko rodziny, patologiczne
zależności, przemoc skrywana pod pozorem pobożności, to
praprzyczyny uwalniające późniejsze skłonności, także te, które
prowadzą do dewiacyjnych zachowań niektórych kapłanów.”
Muszę przyznać, że to śmiała
teza, z którą trudno polemizować, zważywszy, że postawił ją
praktyk i znawca tematu.
Zaproszony rozmówca katolickiego
redaktora w swojej diagnozie poszedł dalej, bo winą za nastanie
złych skłonności w młodych adeptach kapłańskiego powołania
obarczył także system formacyjny w seminariach, zauważył brak
chociażby kwalifikowanych psychologów, którzy obok moderatorów
winni sprawować pieczę nad gronem nieopierzonych kandydatów do
służby ołtarza.
W przytoczonej wypowiedzi zabrakło mi
szerszego przeanalizowania problemu z seksualnością ludzi w
sutannach (podobny niedosyt miałem po filmie Sekielskich, którzy
problemem nazywają tylko pedofilię, jakby tylko to było problemem)
To prawda, że Kościół winien
staranniej dobierać przełożonych, opiekunów przyszłych
duchownych, pomagających im także od strony psychologicznej, ale
nie przywiązywał i nadal pewnie nie zauważa potrzeby takiego
działania, stawiając na inne sposoby zaradzaniu temu problemowi.
Wspominając sześć lat, kiedy
gościłem w seminaryjnych murach, muszę stwierdzić, że nasi
przełożeni dobrze wiedzieli, że byliśmy normalnymi, zdrowymi
młodymi facetami i hormony w nas buzowały tak samo mocno jak i u
innych naszych rówieśników z zewnętrznego świata.
No i coś robili, by temu zaradzić,
choć było to tylko „pudrowanie”problemu.
Ojciec duchowny w cotygodniowych
prelekcjach przekonywał nas o sile modlitwy w walce z „grzesznymi”
pragnieniami, a siostrzyczki serwujące codzienne posiłki, obficie
skrapiały je bromem, aby nic głupiego nam po głowie się nie
kołatało, i na tym koniec.
W „Zakochanej koloratce”
odnosząc się do tych praktyk zaproponowałem, aby po święceniach
wyposażać kapłanów nie tylko w brewiarze i różańce, ale także
w porcje brunatnej cieczy, którą księża aplikowaliby sobie w
trakcie posiłków w parafialnej jadalni.
Absurd?
A może wcale nie?
Cukrzycy wstrzykują sobie
codzienną porcję leku by zachować zdrowie, to może i księża
mogliby taką codzienną porcję bromu aplikować sobie dla dobra
przyrzeczeń celibatu i bezpieczeństwa parafialnych owieczek także.
Problemem Kościoła nie jest
tylko pedofilia, czy homoseksualne lobby, o którym tak często
rozpisują się łowcy sensacji; prawdziwym złem jest brak prawdy o
ludzkich skłonnościach i akceptacja przykrywania zła i pozorowane
działania, także w kwestiach seksualności osób duchownych.
Byłem na drugim roku seminarium,
kiedy dla kobiety porzucił kapłaństwo mój starszy kolega (dwa
lata po święceniach) i wtedy diakon, z którym mieszkałem z
cynicznym uśmiechem skwitował tę jego decyzję:
-”Miał ochotę napić się piwa, ale
po co zaraz kupował browar?”
Kryspin