środa, 30 października 2019

Laska dziadka, chusteczka mamy- rekwizyty naszych świętych.



Kolejny pierwszy listopada za nami, a my jak co roku spełniliśmy obowiązek pamięci o tych, którzy odeszli.
W tych szczególnych dniach odwiedziliśmy mogiły naszych bliskich, może zapaliliśmy lampkę pamięci dla naszych przyjaciół, którzy przeszli już na tamtą stronę, i może postawiliśmy płonący znicz także na zaniedbanym grobie, przy którym od lat nie widzieliśmy nikogo, kto by się przy nim zatrzymał.
Cieszę się, że w takim „stylu” przeżywamy to listopadowe święto, kiedy przez dwa kolejne dni wracamy na cmentarze(1 listopada Wszystkich Świętych i 2 listopada dzień pamięci wszystkich bliskich nam zmarłych)
Nasze, polskie przeżywanie listopadowego święta, choć wpisane w kalendarz liturgiczny całego Kościoła, jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju; zupełnie inne od radosnej fiesty, z taneczną muzyką i biesiadnymi stołami latynoskich cmentarzy i zupełnie obce chłodnemu minimalizmowi krajów anglosaskich, gdzie weszło w zwyczaj (za ustaloną opłatą) zlecanie obsłudze nekropolii, by na miejscu spoczynku ich bliskiego złożyli raz na jakiś czas symboliczną różę, bo w napiętym terminarzu najbliższych nie ma czasu na osobiste pielęgnowanie pamięci o tych, którzy odeszli.
Nie jesteśmy jednak samotną wyspą na bezkresnym oceanie, a świat stał się „globalną wioską” i dlatego przenikają do nas, dotąd obce nam kulturowo, zwyczaje, także te związane z dniem Wszystkich Świętych.
Zauważają to także nasi duszpasterze, stanowczo negując chociażby halloweenowe harce dzieciaków w koszmarnych przebraniach, odwiedzających domy sąsiadów, domagając się słodkiego wykup z ich strony.
Z taką samą krytyką ze strony duchownych spotykają się drążone dynie z zapalonymi lampionami, którymi parafianie przyozdabiają swoje domostwa na listopadowe wieczory.
Co bardziej krewscy duszpasterze już na kilka tygodni przed, nie omieszkali przypominać owieczkom, żeby wystrzegali się takich niecnych praktyk, które są niczym innym, jak przejawem neopogaństwa, a to Panu Bogu z pewnością się nie podoba!
A mnie nie przeszkadzają świecące po zmroku baniaste owoce, czy dzieciaki biegające w tym dniu, w przebraniach po osiedlu.
Pod względem poprawności teologicznej nie robią nic przeciwko temu, co miał na myśli Kościół, ustanawiając dzień 1 listopada świętem wszystkich zbawionych-przeżywających radość wiecznej nagrody w niebie.
Mądrzy duszpasterze mogliby wykorzystać te teologiczne przesłanie i zaprosić rozbrykane, małoletnie towarzystwo do wspólnego przeżywania, nawet z dziwacznymi przebraniami, radości tego dnia.
Ktoś teraz zarzuci mi, że nie jestem na bieżąco, bo przecież w parafiach od kilku lat, przy okazji dnia Wszystkich Świętych, odbywają się parady, na których dzieciaki przebierają się za świętych, swoich patronów, wyniesionych kiedyś na ołtarze.
Może jednak to nie do końca przemyślana akcja, bo kolejny raz utrwala w młodych ludziach przekonanie, że świętość to bardzo odległa perspektywa, coś dla wybranych, a dla nich, zwykłych nastolatków, nieosiągalny cel.
A może poddać im myśl, aby na kolejny halloween zamiast upiornych masek, czy kartonowych przebrań za świętych, przypomnieli sobie kogoś bliskiego:
  • dziadka, który umarł niedawno, a był dobrym człowiekiem,
  • mamę którą Pan Bóg zabrał do siebie, bo jak mówił tatuś: „potrzebował tam w niebie kogoś tak dobrego jak ona.”
A później, by uzbrojeni w pamiątki po nich: laskę na której podpierał się dziadek, ulubioną chustkę kochanej mamy, przeszli w korowodzie świętych.
Świętość to nie odległa perspektywa, coś nieosiągalnego, nagroda tylko dla nielicznych.
Kryspin

piątek, 25 października 2019

Celibat to chichot diabła i jego "dar" dla Kościoła.

-6 0% księży nie dochowuje przyrzeczenia celibatu i żyje w nieformalnych związkach z 60% księży nie dochowuje przyrzeczenia celibatu i żyje w nieformalnych związkach z kobietami.
-20% jest czynnymi homoseksualistami. 
-10% pielęgnuje w sobie skłonności pedofilskie, z czego 6% tę dewiację nabyło w myśl zasady, że dziecko to najłatwiejszy i w miarę bezpieczny obiekt seksualnego zaspokojenia. 
-Tylko około 10%- i to już w wieku zaawansowanym, powraca na drogę ewangelicznych cnót.
     A Kościół milczy i ani myśli rozprawić się z tym zatrutym chwastem, jakim zaowocował nakaz celibatu duchownych!
     Ponad 60% młodych ludzi, będąc krytycznymi wobec tej patologii, szeroko omija kościelne drzwi, ograniczając swoją religijność do okazjonalnych ceremonii:chrztu, komunii-bo co by powiedzieli ludzie w małych miastach, no i jeszcze bierzmowanie, bo bez niego trudno byłoby wyprawić kościelną ceremonię zaślubin....A później ewentualnie zaprosi się księdza na chrześcijański pochówek, bo to jakoś głupio zasypać bliskiego z jakimś świeckim mistrzem ceremonii pogrzebowej.
Średnia wieku uczestników kościelnych nabożeństw oscyluje około stany emeryckiego i kwestią czasu jest tylko to, że każdemu obecnemu będzie można przydzielić całą kościelną ławę, bez tłoku i obawy, że przyjdzie postać w czasie niedzielnego nabożeństwa.
 A później kościoły zamieni się w skanseny przeszłości i dzieciom będzie się opowiadać, jak kiedyś ich dziadkowie urozmaicali sobie niedzielną nudę mszalnymi spektaklami.
      Oczywiście po tych zabytkowych przybytkach oprowadzać będą świeccy miłośnicy dawnych zwyczajów, bo po kapłanach pozostaną tylko ornaty wiszące w zakurzonych szafach zakrystii.
     A kościelni notable nic.... W myśl zasady:"A po nas choćby potop!"
A co zapowiedzią założyciela tej instytucji, że: "bramy piekielne go nie przemogą"?
I to mnie martwi, że diabeł nawet nie musi się zbytnio wysilać, bo ludzie w kolorowych sutannach zrobią to za niego.
    Księciu zła pozostanie tylko zachichotać nad brakiem jakiegokolwiek działania  tych, którym Chrystus kiedyś powierzył swoją Winnicę!
Kryspin
P.S. Dane procentowe z opracowania prof. Baniaka, które utajniono i schowano do szaf w pałacu arcybiskupim w Poznaniu

środa, 23 października 2019

35 rocznica



     Minęło już trochę czasu, ponad 35 lat od tamtej jesieni, kiedy media poinformowały Polaków o mordzie dokonanym na katolickim kapłanie.
Ksiądz Popiełuszko nie był jedynym duchownym, który tragicznie zakończył życie w bliskich stanowi wojennemu latach.
     Księża: Zych, Niedzielak, czy Suchowolec, to często wymieniane ofiary tamtego okresu, choć lista „dziwnych” i nigdy nie wyjaśnionych takich kapłańskich zgonów jest dłuższa, a akta śledztw najczęściej zamknięto z krótką adnotacją - sprawcy nie wykryto, bądź-przyczyna śmierci nie ustalona.
     W przypadku Kapelana Solidarności wszystko było inaczej.
Uprowadzenie, kilka dni poszukiwań prowadzonych przy nadzwyczaj dużym zaangażowaniu sił i środków ówczesnych organów powołanych do pieczy nad bezpieczeństwem obywateli i na koniec finał ( tragiczny co prawda) ale przedstawiany jako sukces służb, kiedy odnaleziono w wodach włocławskiej tamy zmasakrowane ciało kapłana.
I na tym ten „teatr”mógłby się zakończyć.
     Po kilku miesiącach akta sprawy z napisem „ksiądz Popiełuszko” trafiłyby do archiwum urzędu obok innych, podobnych, kiedy sprawców nie wykryto.
Na jesieni 1984 roku ówcześni rządzący poszli o wiele dalej; nie tylko zafundowali nam spektakl dramatyczny z tragicznym zakończeniem, ale zaraz potem serial przez wiele miesięcy przypominający Polakom o tamtej zbrodni.
Szybkie pojmanie sprawców, później pokazowy proces w świetle telewizyjnych kamer i surowy wyrok na zbrodniarzy spod znaku SB.
    Od tamtej jesieni często zastanawiałem się, po co wtedy został nakręcony ten smutny serial i komu miał posłużyć?
Wśród wszelkiej maści komentatorów i analityków tamtych tragicznych wydarzeń, przeważa jeden pogląd: Przypadek Księdza Popiełuszki to kolejna zbrodnia wymierzona w Kościół i w dalszych wnioskach- rodzaj zemsty za rolę, jaką ta instytucja odgrywała w walce o przywrócenie wolności i godności milionom Polaków nie zgadzającym się „szczęście życia w socjalistycznym raju”
A mnie się wydaje, a nawet mam pewność, że śmierć księdza Jerzego zdarzyła się po coś.
Kapelan Solidarności był zadrą dla władz za życia.
Niepokorny klecha agitujący w kościołach ,do tego nie udało się „uszyć” mu butów obyczajowego skandalu-co więc z nim zrobić?
    W pełni popieram głosy historyków, że za śmiercią księdza Jerzego stali o wiele wyżej postawieni mocodawcy od tych, którzy zasiedli na ławach toruńskiego sądu.
    Zbrodnia na kapłanie z warszawskiego Żoliborza miała „naprawić” nieudany stan wojenny, kiedy władze nie zdołały sprowokować narodu do takiego gniewu, który można by  utopić we krwi.
Śmierć Popiełuszki, którego żegnały tłumy, „serial” pojmania sprawców i na koniec proces sądowy w świetle kamer, to miały być kolejne zapalniki gniewu narodu zakończonego morzem krwi.
Po ponad trzech dekadach od tamtych tragicznych wydarzeń niektórzy z nutą ulgi dziękują, że tamten okres stał się już tylko historią i Kościół nie ma już wrogów szukających okazji, by mu zaszkodzić, czy wykorzystać.
    W 1984 roku, ale trzy lata wcześniej, kiedy człowiek w ciemnych okularach poinformował, że wypowiedział wojnę przeciwko swojemu narodowi , wszyscy czekali na reakcję kardynała Glempa, następcy Prymasa Tysiąclecia, a pierwszy hierarcha naszego Kościoła milczał ograniczając się do tajnych negocjacji z przedstawicielami reżimu.
    Wielu wypominało mu tę powściągliwość, niekiedy uważając, ze był nazbyt uległym.
Kardynał Glemp był wielkim, niedocenionym mężem Kościoła, którego mądrości wiele zawdzięcza cały nasz naród.
    Śmierć świętego męża, który  nawoływał do zgody i życia w prawdzie, stałaby się tragicznym chichotem zła, gdyby nie mądrzy sternicy polskiego Kościoła tamtego czasu.
Kryspin, 

środa, 16 października 2019

Urodzinowy prezent



Obchodzę dzisiaj urodziny.
Nawet nie wiem od kiedy, ale już od jakichś dobrych kilkunastu lat w tym dniu, z samego rana urządzam sobie rodzaj seansu filmowego, którego jestem jedynym widzem, ale i też głównym bohaterem przesuwających się w mojej pamięci obrazów.
Nie wracam jednak każdego roku do tego samego obrazu z mojej przeszłości, jakby moja podświadomość w kolejnym dniu moich urodzin zapraszała mnie do obejrzenia zupełnie czegoś nowego.
Dzisiejszego poranka wróciłem wspomnieniem do 20. marca 1981 roku, kiedy dostąpiłem wyróżnienia, jakim była asysta liturgiczna w czasie mszy świętej odprawianej w kaplicy pałacu prymasowskiego w Gnieźnie.
W małym pomieszczeniu, którego centrum stanowił ołtarz, nad którym nieco w głębi pomieszczenia zawieszony był obraz Jasnogórskiej Madonny. Do tego skromnego wystroju trzeba by było zaliczyć jeszcze kilkanaście krzesełek, na których sadowili się goście tej kameralnej liturgii, którą sprawował najważniejszy w owym czasie kapłan w naszym kraju- kardynał Prymas Wyszyński.
Oprócz zebranych w kaplicy biskupów, prałatów i kanoników gnieźnieńskiej kurii, byli tam także trzej przedstawiciele seminarium: ksiądz Rektor, no i nas dwoje kleryków służących do prymasowskiej mszy.
Po skończonej liturgii, wszyscy zaproszeni w tym dniu do pałacu, udali się do salonu obok, by tam spożyć uroczyste śniadanie, na które zwyczajowo zapraszał gospodarz.
Dla nas, seminaryjnych młokosów także zaproszonych na ten posiłek, było to przeżycie, które zapamiętaliśmy na lata.
Przy stole wyznaczono każdemu należne mu miejsce według klucza ważności sprawowanej funkcji, tylko nas nieopierzonych kandydatów do kapłańskiej posługi, ksiądz Prymas zaprosił, byśmy zajęli miejsce tuż obok niego.
W powietrzu czuło się niezwykłość tego zdarzenia.
Zauważył to także i kardynał, choć w tym samym czasie z uwagą słuchał relacji któregoś z pracowników kurii, który z drżącym głosem, niczym żołnierz wobec generała zdający raport z działań frontowych, tłumaczył zawiłości pracy urzędników kościelnej centrali.
Położył swoją wysmukłą dłoń na mojej ręce i powiedział:
-”Jedz Kryspin, nie patrz na nich, bo oni swoje już przez lata spożyli, a do tego wszystkiego się mnie boją....”
Zaraz po tych słowach na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech i wtedy zrozumiałem, jak słusznym było zwyczajowe określenie, tak często używane wobec jego osoby:
-”Ojcze Prymasie”
Witający kardynała często używali tego zwrotu i zawsze brzmiało to dostojnie i wyrażało powagę wobec jego osoby.
W tamtym dniu, kiedy siedziałem tuż obok niego, ten zwrot nabrał innego znaczenia.
Zazwyczaj ludzie, którzy uczestniczyli w liturgiach, którym przewodniczył, byli pod wrażeniem jego charyzmy i wielkości, a ja tamtego poranka, kiedy siedziałem blisko, poczułem ciepło jego ojcowskiego serca i dobroć tego wielkiego człowieka.
Może i to dodało mi śmiałości, aby poprosić o wpis do biblii, którą mi sprezentował na chwilę przed wyjazdem do Warszawy.
Dopiero dwa miesiące później uświadomiłem sobie, że to był ostatni podpis wielkiego Prymasa, który kardynał Wyszyński złożył w Gnieźnie.
Dlaczego ten film puściła mi moja podświadomość przy obecnych urodzinach?
Tego nie wiem....a może jednak wiem.
Kilka dni temu ogłoszono, że ten wielki Polak zostanie wyniesiony na ołtarze, jako Błogosławiony.
Wśród koniecznych warunków, które winny towarzyszyć temu zdarzeniu, wymagany jest cud za pośrednictwem kandydata na ołtarze.
A mnie się wydaje, że bycie człowiekiem o dobrym sercu, to najistotniejszy warunek świętości.
Będąc blisko (choć tylko przez chwilę) Prymasa Wyszyńskiego czułem to ciepło dobrego serca.
Kryspin


czwartek, 3 października 2019

Dziecko z bidula



     Gdyby wybory do sejmu odbywały się na przykład co roku, to pewnie cztery razy szybciej nasi wybrańcy załatwialiby obietnice hojnie rzucane przed naszą wyobraźnię, i żylibyśmy ziemskim raju.
Tak niestety nie jest, a zamiast tego mamy ten polityczny festiwal co cztery lata, ale i tak niektórym się coś skapnie, bo zapobiegliwi politycy wiedzą, że oprócz niekiedy absurdalnych obietnic, muszą rzucić także realne korzyści, którymi zdołają kupić elektorat; no i w takim przypadku należy dotrzymać obietnic, bo pamiętliwy ludek mógłby w następnym, politycznym rozdaniu postawić krzyżyk przy niewłaściwej opcji politycznej.
    Po gorączce wyborczej kampanii przyjdzie kolejny czas wypłacania gaż dla statystów tego cyklicznego „festiwalu”, i każdemu skapnie się coś:
-Kilka groszy emerytom- to wielka armia głosujących.
-Podwyżki dla budżetówki- to kolejne setki tysięcy głosów.
-Więcej dla służby zdrowia – bo jak inaczej zdobyć uśmiech lekarza, zadowolenie pielęgniarki?
-A i dla dzieciaków trzeba coś dać, bo ich rodzice już głosują, a maluchy szybko dorosną i także będą kiedyś stawiać krzyżyki przy wyborczych urnach.
Każdemu coś, byleby więcej krzyżyków przy odpowiednim nazwisku.
    Jest jednak grupa o której niewielu pamięta, to dzieciaki z domów dziecka.
W moim postulacie (niestety nie wyborczym) napisałem, aby doprowadzić do likwidacji tych placówek, i pewnie wielu czytelnikom „Księdza w cywilu”ten pomysł wydał się tak dalece nierealny, że wrzuciliby go do jednego wora razem z absurdalnymi propozycjami z wyborczych plakatów.
    Pewnie doczekałbym się także uwag, że nie jest tak źle z tymi bidulami, bo miesięczny koszt, który wykładają władze, na utrzymanie jednego dziecka w takim miejscu to prawie 5000 zł. Do tego wszystkiego ileś tysięcy personelu ma pracę przy tych małych nieszczęśnikach pokrzywdzonych przez los, a niekiedy wyrodnych rodziców.
    Wstydem trzeba nazwać to, że w naszym kraju, gdzie większość z w rubryce wyznanie wpisuje katolik, gdzie Kościół walczy z aborcją i in vitro; nikt tak faktycznie nie pochyla się nad krzywdą małych dzieci mieszkających w domach bez rodzinnej miłości, bez matki tulącej do serca i ojca będącego wzorem dla małego synka, który mówi:
„Kiedyś, gdy dorosnę, chciałbym być taki jak tatuś!”
     Aby tak się stało, potrzeba wiele i niewiele zarazem:
-Od Państwa uproszczonych procedur adopcyjnych i rozsądnego wsparcia dla tych rodzin Także finansowego), które chciałyby stworzyć dom pełen miłości dla tych, którzy pierwszy raz usłyszeliby:
”Kocham cię synku, jesteś dla mnie najważniejszą osobą kochana córuniu...”
-Od Kościoła odpowiedzialnej pomocniczości w tworzeniu klimatu wśród wierzących rodzin, by w ich sercach znalazło się miejsce dla takich (skrzywdzonych przez los, lub złych rodziców) dzieci.
W Polsce jest ponad 15000 parafii.
Gdyby tylko trzy rodziny z każdej parafii zdecydowały się pokochać i dać dom synowi, czy córce z bidula, to te smutne przybytki mogłyby zostać zamknięte.
    Czy nadal wydaje się to nierealnym?
Kiedyś Abraham zabiegał o to, by Bóg oszczędził miasta upadku i rozwiązłości i targował się z Odwiecznym, o ich ocalenie.
Biblia opisuje tragiczny los Sodomy i Gomory, miast w których żądze wypełniały serca ich mieszkańców nie pozostawiając miejsca na miłość.
    Odpowiedzialna pomocniczość Kościoła w tej sprawie, to wcale nie takie beznadziejne zadanie, bo gdzie jak nie w świątyniach winno się mówić o potrzebie miłości?
Także tej otwierającej serce na decyzję o przyjęciu do rodzinnego kręgu dziecka, także tego z bidula.
Kryspin