"Zaufana koloratka-konfesjonał krzywd" dopiero za kilka dni nabierze ciała w formie książkowej, ale już dziś otrzymałem swego rodzaju recenzję tej książki od moje korektora, który zakończył pracę na "dopieszczeniem "tekstu. To pierwszy głos na temat mojej książki i dlatego pozwoliłem sobie na opublikowanie tej opinii, która jak mniemam nie będzie ostatnią oceną od czytelników.
Ta nasza rozmowa[pozwoliłem sobie na udzielenie odpowiedzi] zapowiada szerszą dyskusję na temat spraw, o których traktuje
"Zaufana koloratka". Bardzo niecierpliwie oczekuję na kolejne głosy w dyskusji, którymi podzielą się ze mną odbiorcy mojej książki. O tych sprawach, o których napisałem, trzeba rozmawiać i wcale nie oczekuję, że wszystkim moje poglądy przypadną do gustu, ale liczę, że głos będą zabierać tylko ci, którzy poznają
"Zaufaną koloratkę", dlatego już dziś zachęcam wszystkich was do przeczytania tej książki!!!
Szanowny Panie Kryspinie,
Proszę wybaczyć zdawkowe i lakoniczne potraktowanie Pańskiej prośby o
wyrażenie zdania na temat Pańskiego tekstu. Niestety, to wielki i
skomplikowany problem, który Pan porusza, nie sposób więc sprowadzić
ocenę książki tylko do walorów fabularnych, do języka i stylu, do
wartości czysto literackich. Nie czuję się jednak na siłach (także z
braku czasu), aby zgłębiać temat patologii w życiu kleru katolickiego i
jego konsekwencji dla losów poszczególnych
jednostek. Nie znam prac na ten temat, nie znam badań - bo jakieś
przecież są. Zwyczajnie więc nie potrafię kompetentnie ocenić walorów -
rzekłbym - ideowych tej książki.
Pana książka otwiera mi oczy na coś, co znałem raczej bardzo
mgliście. Jestem w tej materii dość bezradny. Mogę tylko zwrócić uwagę
na pewne fakty i zastanawiać się, czy Pański obraz nie jest zbyt
czarno-biały. Lub czy motywacja bohaterów nie bywa niekiedy zbyt
powierzchowna. Przykładowo: kobieta, której partnerem jest ksiądz, i z
którym ma dziecko, nie chce się zgodzić na jego rezygnację z kapłaństwa,
bo nie chce go unieszczęśliwiać, nie chce go pozbawiać jego
pasji i powołania? Z poczucia winy lub narzuconego wstydu? Dlatego że
znów podświadomie ogranicza ją religia? Możliwe, ale to nie jest zbyt
przekonywająco pokazane. Z drugiej strony kapłan, jej partner, sam nie
bardzo wie, czego chce i żyje w kłamstwie. Miłość miłością, ale pacta
sunt servanta, zobowiązań trzeba dotrzymywać lub z nich jasno
rezygnować. Tymczasem ów kapłan chce zjeść ciastko i mieć ciastko. Wie,
że go obowiązuje celibat, ale żyje z kobietą. Miłość ma wszystko
tłumaczyć? Nie, wtedy trzeba zrezygnować z kapłaństwa. Można kochać Boga
i kobietę, nie będąc duchownym. Ten Pana duchowny jest po prostu
niedojrzałym facetem. Przecież niezależnie, czy Maria chce tego, czy
nie, powinien zrezygnować z posługi kapłańskiej i nie porzucając wiary,
zmienić swoje zycie. Powinien podjąć decyzję. Trzeba być uczciwym, a on
przez kilka lat nie był uczciwym wobec zasad, którym ślubował. Zasady
mogą być niesłuszne, ale wówczas odpowiedzialny człowiek,
wycofuje się z instytucji, która ma takie zasady. Czy uznaje Pan, że
mimo iż małżeństwo zakłada wierność partnerowi, można się zakochać w
innym, żyć z tym innym, i w małżeństwie udawać, że się jest przykładnym
małżonkiem? Wedle Pana można, skoro Pan "rozgrzesza" Marię i Grzegorza. A
przecież ta historia mogła być takim wspaniałym dramatem postaw
ludzkich, dramatem ludzi, którzy sami się gubią, których miłość
"pożera", którzy są splątani na różny sposób
- bez wskazywania palcem winnego (oczywiście Kościoła). Bo nie Kościół
jest w tej historii winien, ale ludzie, różni ludzie, złe charaktery,
słabości ludzkie itd.itp. A może nie ma wcale winnych, po prostu Los,
Przypadek, niejako antyczna tragedia, przypadek bez wyjścia, każde
wyjście złe.
W moim pojęciu celibat powszechny w rycie łacińskim jest nieżyciowy,
może nawet szkodliwy, powinien być dobrowolny. Ale on w tej historii nie
ma nic do rzeczy. Problemem jest tu nieodpowiedzialność tej pary
(obojętnie, co mieliby oboje na swoje usprawiedliwienie), która nie
potrafi zdecydować się na zerwanie z podwójnym życiem. Wiara? Słaby
pretekst znalazł Pan dla tej wykształconej kobiety, przecież nawet dla
osoby głęboko wierzącej (z tekstu nie wynika, że ma kompleks winy)
związek - zwłaszcza małżeński - z księdzem, który oficjalnie zrezygnował
z posługi, z powołania, nie powinien stanowić większego problemu. O
wiele większy problem jest wtedy, gdy kobieta pozwala księdzu partnerowi
prowadzić podwójne życie, a tym się Maria w pełni zadowalała, chyba w
ogóle nie myśląc o prawach dziecka i prawach ojca. Ona traktowała
Grzegorza jak kochaną zabawkę. Zadaje Pan w epilogu retoryczne pytanie:
czy ona kogoś skrzywdziła? Otóż tak, skrzywdziła
Grzegorza i jest poniekąd winna jego samobójstwa.
Moim zdaniem także utożsamianie przez Pana Kościoła jedynie z klerem
jest nieuprawnione, bo Kościół to jak wiadomo wszyscy wierni. Ja wiem, że
to jest skrót myślowy, ale jednak Pan dobrze wie, że to nie to samo.
Nie chce mi się tez wierzyć, że w tych historiach tylko "ofiary"
Kościoła były sprawiedliwe (w tym - o dziwo - zakochani księża) i tylko
jeden ksiądz (z ostatniej opowieści, nota bene niezakochany ) zasługuje
na szacunek. Tak, ten ostatni zasługuje na szacunek. Jeśli
prawdą jest, że takie są naprawdę proporcje, że jeden sprawiedliwy
ksiądz przypada na 5 czy 10 niegodnych, wówczas jasno w epilogu powinien
Pan to napisać, powołując się na jakieś dane lub własne obserwacje,
które pozwalają Panu na uogólnianie. Dobrze byłoby wiedzieć, czy Pańskie
opowieści są statystycznie bardzo bardzo znaczące, czy to rzadkie
przypadki. Z opisu przez Pana seminarzystów można by wnioskować, że z
seksualnością nie radzi sobie większość duchownych w
różnych okresach swej posługi..
Moim zdaniem całkiem nietrafnie powołuje się Pan na Pieczyńskiego. B.
dobry aktor, ale na punkcie Kościoła wpada w amok i wygłasza poglądy
godne Palikota czy Hartmana. Takie karkołomne ogólniki można wygłaszać
pod adresem bardzo wielu instytucji i nic z tego nie wynika. Można mieć
bardzo negatywną opinię np. na temat kleru, ale to nie uprawnia to
zdania, że Kościół to zbrodnicza instytucja i że papieża należy postawić
przed sądem. No, na tym punkcie Pieczyński jest maniakiem.
Każde niemal współczesne państwo, stosując "kryteria" Pieczyńskiego,
można by obrzucić epitetem "zbrodnicze", także tak ateistyczne państwo
jak Francja.
Prof. Lew-Starowicz w swoim raporcie o seksualności Polaków podaje
m.in. że 80 proc. duchownych uprawiało samogwałt. To jedno zdanie więcej
mówi o stanie duchownym niż pierdoły - przepraszam - stu Pieczyńskich.
Bo pokazuje skalę zjawiska i niemożliwość sprostania wymogom "czystości"
przez większość duchownych. Pan w swojej książce pokazuje jeszcze coś
dodatkowego: powiedziałbym cynizm i hipokryzję wielu seminarzystów, a
potem księży. Ale z Pieczyńskiego, który
nie jest żadnym autorytetem w tej materii, radziłbym Panu zrezygnować. Po
prostu obniża walor książki takim "odlotowym" cytatem. No chyba, że
celuje Pan w czytelnika, który takie zdanie Pieczyńskiego przyjmie z
entuzjazmem. To już Pana sprawa.
Być może w komentarzu końcowym warto by wzmiankować o tym, że np.
celibat nie obowiązuje powszechnie w Kościele katolickim, bo w rycie
wschodnim (np. grekokatolickim) nie obowiązuje, nie obowiązuje także
księży, którzy wcześniej byli pastorami, mają żonę i dzieci, a przeszli
na katolicyzm. Istnieje też Międzynarodowe Stowarzyszenie Księży, którzy
żyją w małżeństwie i domagają się od Watykanu dopuszczenia do
obowiązków duszpasterskich. Są tacy, którzy uważają, że
celibat powinien być dobrowolny. Są inni, którzy mówią, że skoro ktoś po
6 latach w seminarium podpisał dokumenty i złożył przysięgę, to
powinien jej dotrzymywać, jak umowy bankowej, lub po prostu odejść i nie
narzekać, że brzydki i "nieludzki" Kościół wymagał od nich
niemożliwego. Oczywiście najgorsze są te "parszywe" owce, o których Pan
między innymi pisze: potajemnie łamiące celibat, ale z fruktów "zawodu"
kapłana nie chcące rezygnować.
Jakkolwiek by nie było, faktem jest, że wśród kleru - czego dowody
Pan przytacza - ogromnie wiele hipokryzji, wygodnictwa, kłamstwa,
łamania ślubów, pijaństwa, dewiacji i czynów przestępczych. Natomiast -
moim zdaniem - żadna miłość nie stanowi dla księdza alibi, jesli się
zakochał, zamiast rzucać gromy na "nieludzki" Kościół, który wymaga
czystości, niech wymaga od siebie odwagi i uczciwości: niech - powtarzam
- zrezygnuje z posługi i odda się życiu
świeckiemu.
Tak na marginesie, trudno stawiać zarzuty Kościołowi, że od wieków
wymaga celibatu. Takie kiedyś były poglądy. Przecież aż do końca XIX
wieku profesorowie dwóch najlepszych uczelni w Wielkiej Brytanii tez
mieli obowiązek życia w celibacie. Panował też ongiś długo pogląd, że
prawdziwy artysta powinien żyć w celibacie, żeby się całkowicie oddać
sztuce. O czym to świadczy? Ano o tym, że kiedyś (nawet sto lat temu)
panował pogląd, że niektóre profesje wymagają całkowitego
oddania i abstynencji cielesnej. W Kościele rzymskim tradycja okazała
się tak silna, że do dzisiaj istnieje celibat. Pewnie prędzej czy
później celibat będzie dobrowolny. Bo seminarzystów jest dziś o ponad
połowę mniej niż w roku 1990.
W ogóle świat jest nieprzewidywalny. Czytałem ostatnio, że bardzo
duży procent młodych kobiet i mężczyzn w Japonii (gdzieś chyba około
20-30 procent) żyje nie tylko w stanie wolnym, ale i nie podejmowało
nigdy stosunków płciowych.
Pozdrawiam
Błażej
Panie Błażeju!
Ma Pan wiele racji w swoich wnikliwych ocenach postaw bohaterów mojej książki, ale ...?
No właśnie, ten biało- czarny koloryt, który Pan zastosował w
ocenach tych osób, nie daje obiektywnej oceny osobom, których historię
przytoczyłem czytelnikowi.
Owszem, uważam celibat za coś wbrew naturze człowieka i ktoś mógł
by mi zarzucić, że to moje subiektywne zdanie, bo sam kiedyś byłem w tym
kręgu i teraz próbuję kolejny raz "rozgrzeszyć" moją decyzję sprzed
lat, ale tak nie jest.
Odchodząc z szeregów hierarchicznego Kościoła uważałem, że to było
uczciwe podejście z mojej strony[może tylko za długo to trwało, co
opisałem w "Zakochanej koloratce"], ale nadal po latach żyję sprawami
tej instytucji, nie na zasadzie odrzuconego rozbitka, a kogoś, komu po
prostu zależy na Kościele!
Na spotkaniach autorskich czytelnicy pytają mnie za każdym razem,
czy mógłbym wrócić do stanu kapłańskiego[ moja żona zmarła prawie 4 lata
temu i nie mam żadnych przeszkód, aby [jak Syn Marnotrawny] powrócić do
szeregów duchowieństwa, zawsze wtedy odpowiadam, że nie. Zaraz potem
dodaję, iż pewnie Pan Jezus ma dla mnie inną drogę, abym mówił bez jadu i
nienawiści o sprawach[Kościoła], które nigdy nie przestały być dla mnie
ważne. Owszem przytaczam słowa Pieczyńskiego, ale nie opowiadam się za
tym językiem nienawiści, a mówię o takich osądach, bo jest coraz więcej
takich Pieczyńskich, Hartmanów i Palikotów, a Kościół daje im pożywkę do
głoszonych przez nich poglądów i ten jad trafia do ludzi szukających
dla siebie usprawiedliwienia swojej słabej wiary.
Bardzo jednoznacznie ocenił Pan historię Marii i tak wielu pewnie
by oceniło i ją i Grzegorza. I to mnie zasmuca. Takiego surowego osądu
nie wypowie jednak nikt, kogo dotknęła w życiu prawdziwa miłość, bo
wtedy i Marta powinna być napiętnowana i być może są i tacy, którzy
powiedzą, że sama sobie zgotowała swój los. Nie przeraża Pana, że
niekiedy ludzkie osądy, w imię obrony "jedynie słusznego stanowiska",
potrafią posunąć się nawet do absurdów przypisania winy nawet dzieciom[
głos abpa Michalika o winie małych dziewczynek, za to że prowokują
seksualne nadużycia ludzi w sutannach!]
W mojej książce nie dotykam oskarżeniem osób, niezależnie od tego,
czy pokazuję ich od strony ofiar, czy sprawców cierpienia, dlatego nie
rzucam słów potępienia na żadnego z bohaterów książki, bo wszyscy są
ofiarami systemu.
Dlaczego więc powstała ta książka?
Najważniejszym powodem była potrzeba dania głosu skrzywdzonym,
którzy potrzebują, aby mówić o doznanej krzywdzie i aby ich głos był
słyszany[to forma uwolnienia się od ciężaru przeżytych krzywd]
To także głos, który chciałbym, aby dotarł do sumień tych, od których zależy dobro Kościoła.
Pewnie, że są [nawet wielu]ludzie, którzy zawsze będą uważać, że po
co nagłaśniać ciemne strony, gdy można przecież napisać o jasnych
przykładach, z których można by odrywać plastry miodu dla swojej wiary.
Tej książki wcale nie muszą czytać wszyscy, ale wszystkim wierzącym
grozi swego rodzaju "kompromis z wiarą" i to jest chyba największa
krzywda, którą ludzie Kościoła wyrządzają wiernym, którzy podejmują tę
swoistą "grę": My spełniamy w minimalnym stopniu nałożony na nas
obowiązek-jesteśmy co niedzielę w kościele, ale w tygodniu już możemy
prowadzić swoje "normalne " życie, w którym świąteczna wiara zostaje
odłożona gdzieś wysoko na półkę naszej duszy i dlatego jesteśmy tacy
jacy jesteśmy. No, ale przecież wcale nie jesteśmy gorsi, bo kapłani
stojący przy ołtarzu, po opuszczeniu świątyni też są innymi ludźmi.
[Takie rozgrzeszenie bez sakramentu!]
Mówi Pan, że trzeba opierać się na badaniach naukowych,
socjologicznych i dopiero wtedy wyciągać wnioski. Kościół nie chce
takich badań, bo musiałby ustosunkować się do nich[przykład księdza prof
Baniaka!]
Gdy w końcowych zdaniach piszę, że są dwie przyczyny zgnilizny w
Kościele: obowiązek celibatu i brak przejrzystości finansowej, to mówię o
tym zdecydowanie i chyba mam rację!
Pewnie, że można utrzymywać stan, takim jaki jest, ale, i tu
powtórzę moją obawę z poprzedniej mojej książki["Zatroskanej
koloratki"], gdy napisałem, że Kościół podejmie trud zmian, albo stanie
się skansenem przeszłości!
Czy nie mam prawa wyrazić swojej obawy, że tak może się stać?
Jestem, byłem i zawsze będę częścią tej społeczności, choć może w
takiej dziwnej formie, którą podpisuję moje felietony w Angorze:Ksiądz w
cywilu.
Pozdrawiam serdecznie jeszcze raz dziękując za szczere słowa, Kryspin Krystek