wtorek, 26 czerwca 2018

Proboszcz na pensji.... a czemu nie?



     „Pod koniec pierwszego miesiąca mojej pracy proboszcza, ogłosiłem,m że w następną niedzielę odbędą się wybory członków nowej Rady Parafialnej.
      W trakcie moich domowych spotkań z rodzinami naszej parafialnej wspólnoty powstała lista kandydatów w liczbie 26.
      Biorąc pod uwagę, że nasza parafia nie należała do zbyt dużych, zdecydowałem (zgodnie z wytycznymi naszej kurii), że nasza Rada będzie liczyła 12 członków.
      Pomysł z parafialnymi wyborami pewnie spodobał się moim owieczkom, bo w dniu głosowania (w czasie niedzielnych nabożeństw), ilość uczestniczących we mszy świętej znacząco się zwiększyła.
     To był pierwszy krok, którym chciałem im uświadomić, że wszyscy tworzymy wspólnotę i każdy ma prawo decydować o niej, jak przystało na dobrą rodzinę.
    „Rada Parafialna ma być ciałem doradczym, pomagającym proboszczowi w administrowaniu parafią i winna dbać o sprawy związane z jej należytym funkcjonowaniem- tyle w największym skrócie podaje definicja tego organu.
I tu dochodzimy do istoty sprawy, czyli jak przełożyć to na praktykę?
     Dla nikogo nie jest tajemnicą, że najbardziej drażliwym tematem, o którym się dyskutuje, są sprawy finansowe.
    W przypadku księży, ich dostatniego życia, pieniędzy, którymi napychają sutanny, można by zapisać wiele tomów sensacyjnych czytadeł i to nie zakończyłoby sprawy.
    Aby ten temat nie krążył wśród moich owieczek, zdecydowałem się poinformować ich o moim „stanie majątkowym”.
    Miałem wtedy roczny samochód dobrej klasy (w bankowym kredycie) i kilka tysięcy oszczędności z czasu wikariuszoskiej posługi, o czym poinformowałem w czasie niedzielnych ogłoszeń.
    Później przy pulpicie zastąpił mnie Pan Mieczysław, członek naszej Rady Parafialnej i poinformował zebranych o decyzjach podjętych w trakcie pierwszego zebrania.
    Od tej chwili nasza wspólnota przekształciła się w swego rodzaju jednostkę budżetową, z proboszczem otrzymującym uzgodnioną pensję i aktywną Radą, która nie tylko jest ciałem doradczym, ale i głosem inicjującym aktywność poszczególnych grup parafialnych.
    Każdej pierwszej niedzieli miesiąca parafianie otrzymują sprawozdanie ze stanu naszego budżetu i informacje o etapie realizacji zaplanowanych działań, i tak jest już od kilku lat.”
    -Może na koniec kilka konkretów – wtrąciłem prowokując księdza Marka do „pochwalenia się” zmianami, które zaszły w jego parafii.
   -"Gdy rozpoczynałem moją posługę, na niedzielnych mszach było kilkanaście procent wiernych, teraz ponad 80% duszyczek spełnia swój niedzielny obowiązek.
    Problemem u nas była i jest bieda, ale największym wyzwaniem były dwie sprawy: samotność ludzi starszych, których dzieci wyjechały(niekiedy bardzo daleko) i alkohol, w którym topili smutek beznadziei ci, którzy nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
    I teraz przyszedł czas, abym powrócił do roli tego stołu, przy którym piliśmy kawę.
    Dwa razy w miesiącu organizujemy przy nim niedzielny obiad, na który zapraszamy samotnych z naszej parafii, ale powiem jeszcze, że nie jest to jedyny taki stół w naszej parafii, bo z tego co wiem, na takie niedzielne obiady zapraszają swoich samotnych sąsiadów i inni parafianie.
   W każdy czwartek zapraszam do siebie na kolację naszych współbraci, którzy mają problem z chorobą alkoholową.
   Jest tylko jeden warunek: że w minionym tygodniu nie umoczyli dzioba. Pozostali muszą się zadowolić spotkaniem AA, które w salce obok organizuje Pan Henryk- od czterech lat niepijący alkoholik.
   Można by jeszcze długo tak wymieniać zmiany, które zaszły od tamtego czasu, gdy pierwszy raz pojawiłem się w mojej pierwszej parafii, ale mogę na koniec powiedzieć jedno:
   Tego wszystkiego nie zdołałbym osiągnąć bez pomocy innych, którzy poczuli w sobie odpowiedzialność za nasz wspólny dom, którym przecież jest Kościół.”
   Rozmowę z Proboszczem małej parafii spisał Kryspin.

wtorek, 19 czerwca 2018

Jak zmienić ugór w piękny ogród?



    Na kawę i apetycznie pachnące ciasto przeszliśmy do jadalni, w której większość miejsca zajmował obszerny stół, przy którym mogło biesiadować nawet kilkanaście osób. Całość tego pokoju dopełniał mały kredens i masa kwiatów, poustawianych w zielone piramidy. Przy ścianie, obok drzwi balkonowych prowadzących na obszerny taras od strony ogrodu, z było ustawione wielkie akwarium, w którym baraszkowały kolorowe rybki.
-Piękny salon i ten ogromny stół-wyraziłem swój podziw rozglądając się po tym salonie.
-”I nie jest wykorzystywany tylko sporadycznie, z okazji odpustu, czy imienin proboszcza”-wtrącił z uśmiechem i dodał:
-”Później opowiem o jego przeznaczeniu, ale najpierw podzielę się wspomnieniem moim początu w tej parafii.
-”Ksiądz dziekan, jak obiecał, pojawił się na pierwszej niedzielnej mszy(o 9.00), by przedstawić mnie moim naiwym duszyczkom. Ludzi w kościele nie było jednak zbyt wielu, bo swobodnie mieścili się w ławkach, a i ter nie do końca były zajęte.
    Mój przełożony poinformował zebranych o decyzji biskupa i na tym skończyła się uroczystość powitalna. Po skończonej mszy, ksiądz kanonik przeprosił mnie, że nie skorzysta ze śniadania, które zaproponowałem (tłumaczył się brakiem czasu) i odjechał.
   W niedzielnym grafiku naszego kościoła była jeszcze jedna msza o godzinie 11.00, więc nie miałem wiele czasu na rozmowy z nielicznymi parafianami, którzy stojąc obok świątyni, bacznie mnie obserwowali.
   Druga Eucharystia niewiele różniła się od wcześniejszej mszy, jeśli chodzi o ilość duszyczek spełniających swój niedzielny obowiązek. Ludzi było chyba jeszcze mniej, bo miejsc pustych zdecydowanie przybyło.
Przyznam, że byłem smutny tak niską frekwencją, która pobieżnie licząc nie dobiła do 20%.
Byłem załamany i czułem się bezradny.
    W poniedziałek postanowiłem odwiedzić wójta, którego urząd mieścił się nieopodal kościelnego muru.
    Wypadało przedstawić się sąsiadowi i zaliczyć kurtuazyjną wizytę, pomyślałem i tak zrobiłem, nie licząc na to, że te odwiedziny poprawią mój przygnębiający nastrój, i pomyliłem się.
"-Witam sąsiada w niedoli początku"-powitał mnie w progu swojego biura.
    Później odpowiadając na moje zaskoczenie, opowiedział mi o swoich pierwszych miesiącach pracy w tym urzędzie, gdy jego poprzednik odszedł w trakcie trwania kadencji. Oficjalnie ze względu na stan zdrowia, a publiczną tajemnicą było to, że ciągnął się za nim ogon nadużyć z perspektywą prokuratorskich zarzutów włącznie.
-”Przez rok, do kolejnych wyborów byłem pełniącym obowiązki wójta, a później już oficjalnie wygrałem, i już drugą kadencję uprawiam tę rolę.
-Na początku był to zwyczajny ugór, ale teraz, po tych liku latach stał się ona żyzną glebą, choć ziemie u nas słabe, ale ludzie są dobrzy.....Trzeba tylko pobudzić w nich podmiotowość, świadomość odpowiedzialności i tego, że ich: wieś, gmina - to ich wspólne dobro.
-Sam bym tego nie dokonał, dlatego po roku czekania, przy okazji wyborów, zachęciłem mieszkańców, by dobrali mi odpowiednich ludzi, którzy nie tylko będą przyklepywać moje decyzje, ale i sami będą proponować to, czego naszej gminie najbardziej potrzeba.
No i udało się, mam 12 radnych, którzy tworzą taki zespół.
-Ksiądz Proboszcz ma łatwiej, bo już od razu może to zrobić wybierając odpowiednich ludzi do Rady Parafialnej"- powiedział na koniec naszego spotkania.
To pierwszy krok, który powinienem uczynić, aby ten parafialny ugór zmienić w piękny ogród-pomyślałem wychodząc wtedy z budynku gminy.
     W najbliższych , niedzielnych ogłoszeniach poinformowałem, że zamierzam powołać nową Radę Parafialną i z tego powodu, w celu konsultacji ze wszystkimi członkami naszej wspólnoty, zamierzam niebawem odwiedzić każdy dom w naszej parafii.
   Przez kolejne pięć tygodni poznałem prawie wszystkie moje owieczki (372 rodziny), zachęcając przy tej okazji, by zgłaszali swoich kandydatów na członków naszej, parafialnej Rady.”
Całość wysłuchał Kryspin
(Za tydzień: codzienność parafii Księdza Marka)

wtorek, 12 czerwca 2018

Nie chciałem być postrzygaczem baranów.



   „Pochodzę z dużego miasta. Ojciec odkąd sięgam pamięcią, prowadził dochodowy interes, a mama realizowała się w pracy lekarza i oprócz etatu w szpitalu, popołudniami przyjmowała pacjentów w prywatnej przychodni mieszczącej się na tyłach naszego domu.
    Mogę powiedzieć, że miałem szczęśliwe dzieciństwo i nigdy nie brakowało mi chlebka z masełkiem i na dodatek szyneczki na nim.
    Po skończeniu liceum zdecydowałem się na seminarium duchowne, co nie wszystkim przypadło do gustu i niekiedy dawali mi to odczuć, otwarcie dziwiąc się mojej decyzji.
    Po święceniach moi przełożeni skierowali mnie do pierwszej parafii, gdzie miałem realizować swoją posługę wikariusza.
    Była to duża wielkomiejska parafia z trzema wikariuszami i nobliwym(choć jeszcze wcale nie tak posuniętym w latach) kanonikiem.
    Moja pierwsza kapłańska placówka niczym specjalnym jednak mnie nie zaskoczyła, bo moja rodzima parafia także była takim miejskim kolosem, gdzie duszpasterstwo przypominało bardziej fabrykę, aniżeli wspólnotę owieczek kroczących ku wiecznej nadziei.
   Tego samego odczucia doświadczałem w moich kolejnych placówkach, które hierarchowie stawiali na mojej drodze.
   Zawsze były to miejskie parafie, w których pracowało się według ustalonego grafiku: ileś niedzielnych mszy, dyżury w biurze parafialnym, pogrzeby, chrzciny i śluby według wyznaczonych tygodni, a do tego lekcje religii według szkolnego planu oraz comiesięczny objazd chorych, no i kolęda ciągnąca się tygodniami(po kilkadziesiąt adresów dziennie).”
   Mój gospodarz przerwał na chwilę, jakby chciał uspokoić emocje, które rysowały się grymasem w jego spojrzeniu.
- „Nie pamiętam tytułu filmu, w którym głównym bohaterem jest postrzygacz owiec, który przemierzał australijskie bezdroża, by zatrudniać się na farmach owiec. Tam właściciele tych ogromnych farm dawali mu lokum do spania, całodzienne wyżywienie i zatrudniali do tego, by strzygł barany...
    Gdy odpowiadając no wewnętrzny głos wzywający mnie:”Pójdź za mną”, zdecydowałem się na kapłańską drogę, nie myślałem o perspektywie pracy w roli postrzygacza owiec, a tak wielokroć się czułem w czasie mojej kapłóańskiej posługi.
    Moi koledzy niekiedy uważali, że przesadzam, gdy otwarcie wyrażałem swoje wątpliwości, co do „taśmowego”duszpasterstwa, bo tak nazywaliśmy pracę w miejskich parafiach.
-”Zmienisz zdanie, gdy pójdziesz na swoje”-Odprawił moje wątpliwości starszy kolega, gdy otrzymał swój pierwszy proboszczowski dekret.
Aby do końca uświadomić mi, że nie mam racji, dodał na koniec:
-”A mnie wcale by nie przeszkadzało, gdybym dostał taki miejski kąsek i dlatego pomęczę się przez jakiś czas na tym wiejskim zadupiu (otrzymał dekret do parafii, w której było niespełna tysiąc wiernych) licząc na to, że nasze władze awansują mnie już niebawem.”
    Ksiądz Marek kolejny raz zatrzymał się w swoim opowiadaniu, by po chwili z pogodnym spojrzeniem stwierdzić:
-”Dwa lata później i mnie biskup wezwał do kurii, by wręczyć mi mją pierwszą proboszczowską nominację....
    Przypomniałem sobie wtedy pouczenie mojego starszego kolegi i poczułem dumę z tego, że nie miał racji.
-Nie zmieniłem swojego zdania, co do istoty kapłańskiej posługi i może dlatego nie czułem się zawiedziony parafią, przed którą wzbraniali się inni kandydaci.
-Od ponad siedmiu lat jestem wśród ludzi, którzy każdego dnia potwierdzają mi sens mojego powołania i czuję się wśród nich szczęśliwym.
     Bliżej o tym, jak wspólnie realizujemy nasze powołanie do nadziei w Bogu, opowiem po przerwie na kawę. Pani Maria nie darowałaby nam, gdybyśmy przy tej okazji nie skosztowali jej niebiańskiego wypieku.”
Za tydzień zapraszam do ostatniej części rozmowy z księdzem Markiem.
Kryspin

wtorek, 5 czerwca 2018

A jednak jest taka parafia



     Kiedy pisałem „Zatroskaną Koloratkę - Pasterzy i najemników”, w zamyśle miałem intencję retrospektywnego spojrzenia na bliskie mi sprawy związane z Kościołem i moją drogą powołania do kapłańskiej służby.
     Efektem wspomnień z lat seminaryjnej drogi i wiedzy, którą nabyłem w tamtym okresie, były dwie pierwsze części książki, i na tym zamierzałem zakończyć.
     Pozostało mi tylko ( tak wtedy myślałem) dokonać korekt redakcyjnych i oddać całość do druku.
Zaraz potem uświadomiłem sobie jednak, że moje literackie dziecko wcale nie jest skończone i czegoś w nim brakuje?
„Jeżeli chcesz mnie poinformować o problemie, nie wchodź! Jeśli chciałbyś porozmawiać o jego rozwiązaniu- Zapraszam!”
     Przypomniałem sobie wtedy tę sentencję wypisaną na drzwiach jednego z szefów korporacyjnego biura!
     Trzecia część „Zatroskanej koloratki”, to była moja wizja rozwiązania problemów, o których pisałem na początku książki.
     I tak powstał wywiad z parafii, która póki co, była tylko moim marzeniem, i chyba także marzeniem wielu czytelników, którzy w mailach prosili mnie o adres tejże parafii, bo :
”Chcieliby do takiej wspólnoty należeć...”
     I tak byłem zmuszony studzić ich pragnienia, mówiąc że to była tylko literacka fikcja i niestety takiej parafii nie ma....... ale może kiedyś-dodawałem bez wiary....?
     I myliłem się, o czym przekonałem się niedawno, gdy poznałem księdza z małej parafii we wschodniej Polsce.
     Do naszego spotkania doszło z jego inicjatywy, gdy (łamiąc cichy zakaz kościelnych cenzorów) przeczytał moją książkę.
    W krótkich słowach zaprosił mnie do siebie, bym osobiście się przekonał, że wcale nie byłem daleki od prawdy w moim wywiadzie z parafii marzeń.
    Jego krótki list sprawił, że odbyłem siedmiogodzinną podróż i spotkałem się na miejscu z księdzem Markiem, który od kilku lat prowadzi duszpasterską pracę, będąc proboszczem w miejscowości, która choć mała, jest także siedzibą gminy.
    Naszą rozmowę, zaczęliśmy na słonecznym tarasie umieszczonym na tyłach skromnego, ale bardzo schludnego proboszczowskiego domu, gdzie gospodarz poczęstował mnie kawą i pysznym wypiekiem plebanijnej gospodyni.
-„Kiedy otrzymałem dekret biskupa, w którym mój przełożony skierował mnie do pracy na rubieżach naszej diecezji, nie do końca byłem ucieszony tym „awansem”.
Parafia mała (nieco ponad 1000 dusz), ludzie biedni, w większości żyjący w popegeerowskich czworakach i zaledwie kilkanaście prywatnych gospodarstw, choć i tam nie było obszarników, bo licha ziemia nie dawała krociowych zysków.
Mój poprzednik na plebanijnym gospodarstwie nie czekał nawet na mój przyjazd, bo dwa dni przed terminem zdał klucze od kościoła kurialnemu wizytatorowi i razem z nim (zabierając ze sobą tylko małą podręczną walizkę) odjechał do szpitala, gdzie nasze władze załatwiły mu pobyt, dla poratowania nadwątlonego zdrowia (wersja oficjalna)...
A tak naprawdę skierowały go na leczenie odwykowe, bo biedak już od dawna topił w alkoholu swoją beznadzieję i nie był wstanie dłużej być przewodnikiem parafialnego stadka.
Do nowego gospodarstwa wprowadził mnie ksiądz dziekan, z którym udałem się do parafii w piątkowe przedpołudnie.
-”To są klucze od plebanii, a te do kościoła”-oznajmił przed odrapanymi drzwiami, za którymi miał być mój dom.
Nie wszedł ze mną do środka. Zamiast tego, poinformował krótko, że zjawi się na pierwszej, niedzielnej mszy, by przedstawić mnie parafianom, i się oddalił.
Rozpakowałem swoje podręczne bagaże w przedsionku i zaraz potem otworzyłem okna, by pozbyć się przykrego zaduchu, który wypełniał pozostałe pomieszczenia.....”
Na tym ksiądz Marek przerwał swoje wspomnienia i zaraz potem z uśmiechem dodał:
-”Dalszy ciąg po obiedzie...... bo zdaje się, że z jadalni dochodzi zapach pyszności, które przygotowała Pani Maria”
Na dalszy ciąg rozmowy z księdzem Markiem zapraszam za tydzień.
Kryspin,