wtorek, 27 września 2022

 

Sakrament drugiej kategorii.

Od zawsze fascynowała mnie przypowieść o synu marnotrawnym, który uznając swoją niedolę wynikającą z faktu odejścia spod opiekuńczej miłości swojego ojca. Czując się źle podjął decyzję o powrocie nie wiedząc jak zostanie przyjęty przez zawiedzionego jego odejściem ojca.

Rodzic nie chował urazy, bo jego serce zawsze było przepełnione miłością, dlatego na wieść o jego powrocie nakazał sługom, by z tej okazji przygotowali wystawną ucztę, aby z radością mogli świętować powrót syna, który zagubił się w swojej życiowej drodze.

Ta przypowieść jest esencją Bożej miłości, która jest ponad ludzkie słabości i potwierdził to sam Chrystus podsumowując tę historię znamiennymi słowami o wielkiej radości przeżywanej przez Ojca Niebieskiego z decyzji grzesznika, który chciałby naprawić z Nim swoje relacje.

Ostatnio dane mi było być uczestnikiem uroczystości chrzecielnej małego poganina, który miał dostąpić przyjęcia sakramentu inicjacji wprowadzającej go do grona wiernych wspólnoty Kościoła.

W ramach przygotowania do tej uroczystości jego rodzice odbyli cykl przygotowujących nauk i po ich zakończeniu zapytali miejscowego kapłana, czy ten sakrament będzie udzielony w trakcie niedzielnej mszy?

Duszpasterz stanowczo postanowił, że chrzest ich pociechy odbędzie się po mszy, kiedy pozostali wierni opuszczą już świątynię.

Co prawda nie dopowiedział dlaczego tak stanowczo sprzeciwił się temu, aby uroczystość odbyła się w trakcie niedzielnej eucharystii, ale aż nadto wyraźnie zasugerował, że prawdziwą przyczyną usztywnienia swojej decyzji był fakt, że rodzicie malucha nie mają sakramentu małżeństwa i nic to, że po prostu takowego nie mogli mieć, bo jedno z nich było już poprzednio ,w sakramentalnym związku, który okazał się zwyczajnie ludzką pomyłką.

Już w trakcie tej skromnej uroczystości przyszła mi na myśl scena z kultowego serialu „Ranczo”, kiedy to filmowy biskup Kozioł po rozmowie z rodzicami dziewczyny, która urodziła nieślubne dziecko, zdecydował, że sam w trakcie niedzielnej sumy ochrzci jej nowonarodzoną córeczkę, argumentując swoją decyzję słowami, że każde dziecko zasługuje na godne i uroczyste wprowadzenie do wspólnoty wierzących.

No ale to był tylko film.

Przyznam, że pozostał mi niesmak po tej uroczystości, w której było mi dane uczestniczyć, kiedy ten bodaj najważniejszy sakrament został potraktowany jak jakieś kościelne wydarzenie drugiej kategorii.

Bardzo mnie dziwi takie nastawienie obliczone na dzielenie ludzi na tych moralnie poprawnych i tych, których uważa się za swoisty balast lub skazę na idealnym wizerunku kościelnej doskonałości.

W ten sam sposób tę uroczystość odebrali także rodzice maluszka i wręcz wyrazili swój żal mówiąc, że czuli się trochę jak intruzi w tych kościelnych podcieniach.

Dziwię się, że Kościół marnuje okazje do duszpasterskiego oddziaływania w stosunku do tych, których w swoim rozumieniu zalicza do grona marnotrawnych synów, bo za takich z pewnością uważa osoby żyjące w niesakramentalnych związkach.

Na pewno nie realizuje w tym Bożego przesłania, które w tak prosty sposób przedstawił sam Chrystus ukazując przebaczającą miłość Ojca Niebieskiego, który wiedząc o tym, że człowiek jest ułomnym w swoim działaniu, to jednak zawsze może liczyć na Jego kochające serce.

Jedna z celebrytek przyznała ostatnio, że świadomie nie ochrzciła swoich dzieci tłumacząc swoją decyzję ogromem hipokryzji, jaką przesiąknięty jest Kościół, który zupełnie się rozmija z tym, co zostało mu powierzone jako depozyt od Tego, który w swoim zamierzeniu powołał zupełnie

inny organizm oparty na miłości do każdego człowieka, także tego moralnie ułomnego, czy uwikłanego w życiowych zakrętach.

Kryspin

wtorek, 20 września 2022

 

Żyć tak jak w Holandii

Do historii już przeszły czasy, kiedy to młodzi Polacy podejmowali desperackie decyzje o emigracji zarobkowej widząc w bogatych krajach zachodu szansę na lepsze jutro dla siebie i swoich bliskich, ale nadal pozostał niedosyt, że tam żyje się łatwiej.

Nadal więc wielu z nieukrywaną zazdrością przygląda się życiu swoich rówieśników w bogatych krajach, które przecież nadal są blisko naszych granic i kłują oczy tych, którzy nie skorzystali z pokusy zmian.

Takim z pewnością krajem jest Królestwo Niderlandów, dawna Holandia, która szczyci się jednym z najwyższych wskaźników dochodowych w przeliczeniu na głowę mieszkańca, i jeżeli do tego dołożyć swobodę życia, choćby w kwestii używek z legalną marihuaną dostępną na każdym rogu Amsterdamu, to nic tylko cieszyć się tak dalece posuniętą swobodą.

Dalece mniej optymistycznie jawi się ten kraj jeżeli poruszyć chociażby kwestię religijności, co spędza sen z powiek tamtejszych hierarchów.

Według oficjalnych danych ponad połowa mieszkańców tego kraju otwarcie deklaruje swój ateizm, a katolicy będący w mniejszości, tylko w śladowym procencie manifestują swoje przekonania religijne, a tylko 1% z nich deklaruje swój cotygodniowy zwyczaj bycia w kościele z zaliczeniem eucharystii.

Nikogo więc nie dziwią coraz liczniejsze przypadki wyzbywania się przez wspólnoty niepotrzebnych nikomu świątyń, które najczęściej zmieniają swoje przeznaczenie, by odtąd pełnić rolę minimarketu, sali teatralnej lub zwyczajnie mieszkań dla chętnych.

Jeżeli do tego czarnego obrazu dołożyć to, że od lat tamtejszy kościół dławi się brakiem powołań, a jeżeli w parafiach pojawiają się kapłani to są to Latynosi albo przybysze z dawnych terenów misyjnych, jakimi przed laty były kraje afrykańskie, to musi narastać przygnębienie w szeregach resztek kleru i garstce wiernych, którzy tam jeszcze pozostali.

Holandia przez wieki zapracowała sobie na taki los, zdają się teraz stwierdzić ci, którzy w najgorszych myślach nie dopuszczają do siebie takiej przyszłości u nas.

Może i jest trochę racji w tym, że Polska jest krajem bardziej zakorzenionym w tradycji krzyża i póki co ten czarny scenariusz się u nas nie ziści, ale czy na pewno?

Kiedy przed czterdziestu laty kończyłem seminaryjną formację, tylko w naszej diecezji wyświęcono nas 20 neopresbiterów i tak było i winnych częściach naszej ojczyzny.

Księży mieliśmy aż nadto, więc chętnym biskupi bez zbędnej wstrzemięźliwości pozwalali na dalszą realizację powołania także w krajach misyjnych.

Trzech z moich kolegów wybrało właśnie taką drogę i podjęli pracę w odległych zakątkach ziemi, by tam głosić ludziom Dobrą Nowinę o Chrystusie.

Można powiedzieć, że minęło jedno pokolenie i sytuacja uległa diametralnej zmianie.

Obecnie w seminariach studiuje zaledwie garstka tych, którzy w przyszłości winni zastąpić księży zaawansowanych wiekiem i już teraz kościelne władze mają zgryz, bo ich jest zwyczajnie za mało do przejęcia tej kościelnej pałeczki.

Pewnie, ze można póki co stosować rodzaj protez braku powołań łącząc pomniejsze parafie w jeden organizm i wtedy jeden proboszcz korzystając z dóbr cywilizacji może objeżdżać większy teren i odprawić liturgię w kilku kościołach w ciągu niedzielnej posługi, ale czy w takim przypadku można mówić jeszcze o duszpasterstwie?

Trzeba zadać sobie jedno zasadnicze pytanie: dlaczego jest tak źle?

Brak powołań w szeregach młodych to w prosty sposób wina laicyzacji, powie ktoś bez zastanowienia, ale prawda jest inna.

Kiedy media prawie codziennie informują o skandalach w szeregach duchownych, trudno się dziwić, że w sercach wielu młodych, którzy czując wewnętrzną potrzebę służby w kapłaństwie, odczuwają jednocześnie lęk przed zaszeregowaniem ich do grupy cieszącej się tak złą sławą i zwyczajnie rezygnują z pozytywnej odpowiedzi na ten wewnętrzny głos.

I tu kamyczek do Kościoła jako całości.

Dopóty będzie przyzwolenie na bagno moralne w jego szeregach, kryzys powołań będzie stale rósł.

Kryspin

wtorek, 13 września 2022

 

Teorie spiskowe żywią się niedomówieniami

Kiedy Stanisław Lem przelewał na papier swoje futurystyczne wizje, wielu czytelników z wypiekami na twarzy zaczytywało się w tych póki co fantazjach genialnego pisarza nie wiedząc nawet, że wiele z nich już niedługo się zmaterializuje, kiedy to nauka dokonując coraz to śmielszych odkryć uczyni je rzeczywistością.

Nieco inaczej ma się sprawa z prawdą historii i do tego opisującej zdarzenia sprzed ponad dwóch tysięcy lat, kiedy to na piachach pustynnej prowincji położonej na peryferiach wielkiego Rzymu narodziła się nowa religia od samego początku tak paradoksalna, że wielcy tamtych lat zupełnie nie zainteresowali się jej genezą, bo przecież trudno byłoby traktować poważnie incydent z nawiedzonym żydowskim nauczycielem, który głosząc swoje wizje o wiecznym szczęściu, skończył życie na drzewie hańby, jakim dla Rzymian był krzyż.

Dodatkowym uspokojeniem dla cywilizowanego świata było to, że ten nowy religijny ruch był popularny tylko wśród niepiśmiennej żydowskiej biedoty i przez pierwsze sto lat był przekazywany z ust do ust bez jakichkolwiek zapisanych treści.

Pierwsze Ewangelie, jak dokumentują badacze, zostały spisane dopiero pod koniec pierwszego wieku i do tego w rozbieżnych relacjach, które dopiero w późniejszym okresie uporządkowano w formie oficjalnego kanonu pism Nowego Testamentu.

Wobec takiego czynnika upływającego czasu, trudno nam teraz z całą pewnością określić ile w tych pierwszych decyzjach było troski o obiektywną prawdę, a ile celowego działania mającego ukształtować zręby nowej wiary z męskim punktem odniesienia.

Krytycy tej formy kanonu po wielokroć podnosili kwestie odrzucenia z niego tekstów niewygodnych, bądź w inny sposób obrazujących początek Apostolskiego dzieła.

To w prosty sposób prowadziło do tworzenia się ruchów schizmatyków, z którymi Kościół musiał się borykać przez długie stulecia, a i tak pozostały znaki zapytania.

Wraz z upływem czasu, przy intensywnej narracji o ortodoksyjności potwierdzonej odwieczną tradycją, udało się na wieki zażegnać kłopot, a niepokornych skutecznie przywoływać do opamiętania, kiedy to coraz silniejszy Kościół mógł skutecznie straszyć ich skutecznymi karami na płonących stosach kończąc.

To już jednak historia i obecnie nikomu nie przyjdzie na myśl bać się zadawać pytania o to, jak było naprawdę?

Póki co Watykan jest bardzo oszczędny w podejmowaniu kwestii początku swojego istnienia, co rodzi nie tylko pytania maluczkich, ale sprzyja uleganiu wszelkiego rodzaju teoriom spiskowym, a niektórym tak jak chociażby poczytnemu pisarzowi Donowi Brownowi sprzyja w tworzeniu książek typu „Kod Leonarda da Vinci”, w której to odnosi się do kwestii wygumkowania z historii Kościoła Marii Magdaleny, kiedy nawet na kartach Ewangelii autorzy zaznaczyli jej ważną rolę w historii Jezusa.

Pewnie, że można jego twórczość, tak jak i dokonania innych autorów piszących książki z nutą sensacji, traktować tylko jako przejaw wizji autorów niewiele mających wspólnego z rzeczywistością, to jednak w umysłach czytelników pozostawiają ziarno zwątpienia, a niekiedy dokonują swoistego przemodelowania ich myślenia o sprawach dotąd przyjmowanych jako prawdy wiary nie podlegające jakimkolwiek krytycznym rozważaniom.

A może warto, aby Watykan zabrał głos w trudnych być może sprawach, co wcale nie musiałoby zburzyć podstaw wiary wyznawców?

Prawda, nawet nie zawsze tożsama z tym, co być może było głoszone przez wieki, mogłaby tylko przybliżyć nas do tego, co od samego początku zamierzał nam pozostawić Chrystus.

Kościół przez wieki przeszedł bardzo długą drogę i być może nie wszystko jest takie jak w czasie, kiedy to Nauczyciel przemierzając piaski Palestyny głosił pierwszym wiernym naukę o Bożej miłości.

Sądzę, że nie trzeba się bać dochowania prawdy o Jego życiu i czasie, nawet kiedy być może jest inna od wizji stworzonej na użytek instytucji, która winna jednak bez zmian ją zachować.

Kryspin

wtorek, 6 września 2022

 

Komunia duchowa dla wykluczonych

„Małżeństwo niesakramentalne z autopsji” tak zatytułowała swój list czytelniczka, której „skopało” się małżeństwo, które przez kolejne 35 lat było koszmarem przez alkoholową chorobę sakramentalnego małżonka, bardziej ceniącego sobie rozrywkowe nawyki ponad rodzinną miłość i szczęście tej której w dniu ślubu przysięgał.

Decyzja o rozstaniu z pewnością nie była czymś łatwym dla kobiety, która przez tak długi czas łudziła się nadzieją, że jej ślubny kiedyś dojdzie do refleksji i zaprzestanie niszczyć ich związek, ale to były płonne nadzieje i kiedy doszła do ściany poza którą nie było już nadziei, postanowiła zakończyć ten chory układ.

Po kilku latach poznała innego mężczyznę, który stał się dla niej niczym promyk nadziei na normalność i szczerze ofiarował jej to, czego nie zaznała przez lata poprzedniego związku, ale to nie dało jej ukojenia, bo decydując się na miłość zamknęła sobie możliwość bycia poprawnym katolikiem, pełnoprawnym członkiem społeczności wierzących.

Razem z nowo poślubionym (tylko w Urzędzie Stanu Cywilnego) stali się katolikami drugiej kategorii, bez możliwości uczestnictwa w życiu sakramentalnym, co było do tej pory czymś bardzo istotnym dla niej.

Owszem, miejscowy duszpasterz zaproponował im coś w rodzaju „protezy” normalnego sakramentu, czyli komunię duchową, która będąc dyskretnym rozwiązaniem nie kłułaby w oczy tych „sprawiedliwych” mogących co niedziela raczyć się ciałem Chrystusa na oczach pozostałych wiernych.

Przepustką do eucharystii jest sakrament pokuty przywracający stan łaski uświęcającej, i chciałbym się zatrzymać na tym aspekcie.

Dobra spowiedź powinna zawierać kilka nieodłącznych warunków: rachunek sumienia, szczery żal, że zawiedliśmy Chrystusa, później wyznanie grzechów, przyjęcie i wypełnienie pokuty oraz szczere postanowienie poprawy.

Trudno mi uwierzyć, że gro „sprawiedliwych” tak do końca wypełnia te warunki, jeżeli najczęściej w pośpiechu zaliczają ten sakrament bez pogłębionej refleksji.

Ale wszystko wydaje się ok, bo ksiądz odpukał, a że później, po zaliczonej komunii powracają do „normalności” sprzed sakramentu pojednania, to przecież nikomu nic do tego.

W polityce prowadzenia owieczek ku zbawieniu Kościół zdaje się kierować i tak minimalizmem, bo wiernym zaleca co najmniej oszczędne serwowanie sobie Bożego pokarmu, nakazując by z sakramentu pojednania i komunii świętej korzystać chociażby jeden raz w roku, około świąt Wielkanocnych.

Ten minimalizm nie przysługuje jednak wykluczonym, dla których pozostaje zalecenie komunii duchowej i tu jawi mi się kolejny paradoks.

Duchowe przyjęcie eucharystii wiąże się z pogłębioną świadomością tych, którzy pragną tego Bożego pokarmu i czują w sobie czystość serc, aby gościć w swojej duszy tego, który z miłości do wszystkich ludzi ustanowił ten sakrament.

Kiedy do Chrystusa przyprowadzono kobietę przyłapaną na cudzołóstwie, Nauczyciel odpowiedział: -”Kto z was jest bez grzechu niech pierwszy rzuci kamień”.

Kościół jest wspólnotą ludzi skażonych skłonnością do grzechu i jako taki powinien gromadzić tych, którzy będąc świadomymi swoich ułomności, pragną swoim dobrym życiem odnajdywać drogę ku zbawieniu.

Rzesza wykluczonych skopanym życiem jest rzeczywistością, z którą Kościół musi się mierzyć i podawać im pomocną dłoń, także w możliwości otwarcia dla nich pełnego uczestnictwa w sakramentalnym życiu.

Pewnie, że można utrzymywać fikcję w myśl zasady: a co powiedzą „sprawiedliwi”?

Może warto zadawać pytanie:

-Co powiedziałby Chrystus, którego w kościelnym zaleceniu mogą gościć duchowo?

Kryspin, Ksiądz w cywilu