wtorek, 29 września 2020

Bidule to wstyd naszej współczesności

 


„-Jestem dzieckiem z bidula. Od zawsze jak sięgam pamięcią, moje życie było wyznaczane regulaminem domu, w którym nie było mamy, a zamiast niej były „ciocie”, które oszczędnie obdarzały nas przychylnością, którą w nieudolny sposób próbowały dać nam namiastkę tego, czego doświadczały dzieci w rodzinnych domach, czyli szczerej miłości.

Mnie tego pozbawiono i może dlatego od najwcześniejszych lat czułam się kimś gorszym chociażby od innych dzieci, które miały prawdziwych rodziców.

Niekiedy w trakcie zajęć szkolnych one żaliły się pomiędzy sobą, że rodzice nie zawsze spełniają ich zachcianki, a ja wtedy stojąc z boku, słuchałam tego z zazdrością i bardzo marzyłam, abym mogła choć raz doświadczyć takich „problemów”....”

W Polsce jest kilkadziesiąt tysięcy takich dzieci, dla których zabrakło miłości rodzinnego domu.

Większość z nich wcale nie trafiło do bidula z powodu okrutnego losu, który pozbawił ich rodziców, a trafiły tam dlatego, że zabrakło dla nich miłości w rodzinach biologicznych.

Do domów dziecka trafiają dzieci w różnym wieku, od dopiero co narodzonych niemowląt, których rodzicielki zdecydowały się je oddać, bo nie poczuły z nimi więzi, albo zwyczajnie potraktowały je jako „kłopot” w dalszym swobodnym życiu, ale i te starsze, zabrane z rodzin patologicznych, które nie gwarantowały im należytej troski w przekazaniu rodzinnej miłości.

Domy dziecka, czy nawet instytucja rodzin zastępczych, w których tzw. rodzice zawodowi wykonują pracę imitującą ciepło rodzinnego domu, nie złagodzą wstydu, jakim historia zapamięta nasze czasy.

Owszem, państwo szczyci się, że poprzez poszerzanie programów socjalnego wsparcia udało się prawie zlikwidować kwestię ubóstwa, do tego liczne organizacje pozarządowe dokładające swoją cegiełkę wrażliwości, starając się pomagać najuboższym rodzinom i na koniec siostrzyczki zakonne z oknami życia, do których mają trafiać niechciane przez matki noworodki, to jednak to wszystko nie załatwia problemu dzieci z bidula

Dla nich jedyną szansą na normalność jest dom rodzinny i świadomość, że są kochani.

Paradoksalnie, obecnie nasi wybrańcy narodu zasiadający w naszym parlamencie co jakiś czas prowadzą dysputy na temat dzieci. Wśród tych tematów brylują: sprawy in vitro, jako panaceum na problemy rodzin, które nie mogą liczyć na potomstwo, czy chociażby, uznawane za nadużycie , zakusy środowisk nie hetero normatywnych w kwestii adopcji maluchów.

A mnie brakuje w tym wszystkim rzeczywistego programu, który pomógłby rodzinom otwartym na to, aby ofiarować rodzicielską miłość dziecku, które nie z własnej winy tej miłości było pozbawione.

Zasadniczą kwestią, która powinna ulec zmianie, to uproszczenie procedur adopcyjnych i stworzenie klimatu opieki nad tymi rodzinami o wrażliwym sercu.

I w tych kwestiach niebagatelną rolę mógłby odegrać Kościół.

W Polsce jest ponad dwadzieścia tysięcy parafii i gdyby duszpasterze z tychże ośrodków włączyli się w pozytywną kampanię podzielenia się miłością z dzieckiem niechcianym, to nie wyobrażam sobie, aby nie pojawiły się rodziny, które same przeżywając traumę braku własnego dziecka, nie otworzyłyby się na możliwość przelania miłości na dziecko z adopcji.

Inną kwestią jest klimat opieki nad każdym nowo powołanym do życia człowiekiem jeszcze przed jego narodzinami.

Dziecko, zwłaszcza poczęte z „przypadku” nie powinno być traktowane jak problem młodej dziewczyny, czy powód do wstydu.

Niestety nadal pokutuje takie przekonanie w niektórych małomiasteczkowych, czy wiejskich środowiskach, i to kolejne zadanie dla duszpasterskiej troski kapłanów pracujących w tych środowiskach.

Dziecko nigdy nie powinno być „kłopotem”, ale zawsze powinno być czymś wstydliwym skazywanie go na bezdomność bidula dla ratowania pozorów poprawności, czy iluzji wolności.

Kryspin



wtorek, 22 września 2020

Miara dobrego człowieczeństwa

 

Trzy tygodnie minęły od dnia, kiedy zabrakło w naszym domu radości, jaką każdego dnia dawała nam ukochana przez nas sunia Saba. Ponad pięć lat każdego dnia okazywała nam swoją miłość i przywiązanie, i może nawet nie wiedziała, jak bardzo nam będzie smutno, kiedy jej zabraknie.

Kiedy ponad miesiąc temu, w trakcie wizyty w gabinecie weterynaryjnym, dowiedzieliśmy się o tym, że dopadł ją nowotwór, robiliśmy wszystko, aby ją ratować, a kiedy zgasła ostatnia nadzieja na odwrócenie czarnej karty jej życia, musieliśmy podjąć decyzję o skróceniu jej cierpienia i ofiarowaliśmy jej ostatni dar naszego smutku, spokojne odejście.

Zaśnięcie Sabiny zbiegło się z głośną ostatnio ustawą o ochronie praw zwierząt, jaką zajął się nasz Parlament.

Wydawać by się mogło, że to nic bardziej oczywistego, iż wreszcie posłowie pochylili się nad smutnym losem naszych Braci Mniejszych, jak przed wiekami nazwał ich największy orędownik losu zwierząt, św. Franciszek; a jednak rzeczywistość wcale nie stała się tak jednoznaczna.

Dla części z wybrańców narodu wcale nie było to tak oczywiste, aby zlikwidować fermy z klatkami, w których krótkie życie, i to w koszmarnych warunkach spędzają norki i lisy, bo przecież jeżeli nie u nas, to te zwierzęta będą hodowane gdzie indziej, a bydło dla rytualnego uboju i tak będzie zarzynane w bestialski sposób w ubojniach zagranicznych producentów, którzy nie mają takich skrupułów co my.

Koniec końców wypracowano jednak kompromis, aby rytualne barbarzyństwo ograniczyć do ilości niezbędnych, mających na celu zaspokojenie wymagań, mniejszościowych u nas, gmin wyznaniowych, które od setek lat praktykują ten archaiczny i jednocześnie okrutny zwyczaj.

I tu mam poważną wątpliwość co do dobrych intencji naszych parlamentarzystów, bo zaraz rodzi mi się pytanie o wzajemność oczekiwań:

Czy w krajach muzułmańskich, bądź chociażby w ojczyźnie wyznawców religii Mojżeszowej, zaoferowano by nam potrawy z wieprzowiny, chyba nie?

Pozostawmy jednak tę kwestię, bo musieli byśmy dojść do smutnego wniosku, że nawet w tak szczytnej, humanitarnej rzec by można sprawie, biznes i zysk okazały się ważniejszymi ponad szczytne idee.

Nowa ustawa odnosi się także do polepszenia dobrostanu naszych czworonożnych przyjaciół i zakazuje trzymania psów na łańcuchach, przynajmniej przez 12 godzin na dobę, to dobry kierunek.

Kiedyś psy w wiejskich obejściach pełniły rolę stróżów i były odpowiedzialne za odstraszanie leśnych szkodników, którzy pod osłoną nocy robili spustoszenia pośród drobiu, czy nawet większego dobytku.

Tamten czas jednak odszedł już dawno w zapomnienie, a łańcuchy nadal pozostały atrybutem wiejskiego krajobrazu i to musi się zmienić.

I tu widzę rolę Kościoła, a szczególnie duszpasterzy wiejskich środowisk, ale nie tylko.

Pewnie, że proboszczowie nie zamienią się w społeczników wszelkiej maści organizacji mających na względzie humanitaryzm traktowania zwierząt w obejściach, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby przy okazji corocznych odwiedzin duszpasterskich zainteresowali się losem zwierząt, nad którymi pieczę roztaczają ich parafianie.

Może także w niedzielnych homiliach częściej powinni przypominać o tym, że zwierzęta to nie tylko stwory, których hodowla ma pomnażać zysk, ale przede wszystkim żywe istoty, które czują ból i cierpią, kiedy ktoś traktuje je w sposób niegodny miana człowieka.

Nadużyciem byłoby jednak mówienie, że tylko na wsi mamy problem z nieludzkim traktowaniem zwierząt, o czym mogą chociażby świadczyć schroniska niechcianych psów.

Ktoś kiedyś je przygarnął, ale po jakimś czasie wyrzucił jak zabawkę, która przestała być potrzebna, albo nie spełniła oczekiwań bezproblemowego członka rodziny.

Miarą prawdziwego, dobrego człowieczeństwa jest to, ile dobra świadczymy naszym bliźnim, ale Dobry Bóg, kiedy będzie kiedyś ważył nasze zasługi, z pewnością na szali postawi także i to, jakimi za życia byliśmy dla zwierząt.

Kryspin 

wtorek, 15 września 2020

Czy powolanie do pełni miłości jest nie dla wszystkich?


Jeden z najważniejszych hierarchów polskiego Kościoła wygłosił niedawno homilię przy okazji pielgrzymki rodzin do sanktuarium maryjnego.

I nie było by w tym nic dziwnego, że zebranym przypomniał, iż:” pełnię życia osiąga się podczas życia rodzinnego i małżeńskiego..”, gdyby zaraz potem nie dodał ostrzeżenia przed ideologią singli, która każe człowiekowi żyć jak samotna wyspa.

Na poparcie swojego stwierdzenia zaznaczył, że: „Mężczyzna i kobieta mają żyć dla siebie, a ich miłość ma być pełna...”

Aby podnieść jeszcze wagę swojego osądu, na koniec podparł się stwierdzeniem św. Pawła, który nauczał, że:” nikt nie żyje dla siebie i nie umiera dla siebie.”

No i dobrze, że arcybiskup wlał w serca zebranych sporą porcję miodu, gdyby nie to że jednocześnie dziegciem obryzgał wszystkich tych, którzy inaczej zaprojektowali swoje życie.

Hierarcha zapomniał, a może celowo pominął ważniejsze nauczanie, które pozostawił nam sam Chrystus, na kartach Ewangelii wyjaśniając, że:” Są wśród nas także ludzie niezdolni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się narodzili, a są i niezdolni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili, a na koniec są i tacy, którzy dla królestwa niebieskiego sami wybrali bezżeństwo (Mt 19, 12)

Zbawiciel nie dokonał tej analizy ludzkich orientacji, by tylko gloryfikować tych, którzy z naturalnej kolei rzeczy zakładają klasyczną rodzinę, potępiając jednocześnie tych spośród nas, którzy z obiektywnych, niezależnych od nich przyczyn są inni, bo to nie odbiera im prawa do bycia w kręgu ukochanych przez Boga dzieci.

Pozostając przy nauczaniu przekazanym nam na kartach Ewangelii według św. Mateusza, Chrystus zauważa szczególne powołanie tych, którzy dla królestwa niebieskiego sami wybrali bezżeństwo, jasno tym definiując osoby szczególnego powołania, którym jest życie monastyczne. Ludzie decydujący się na wyłączną służbę Bogu poza światem wybierają klasztorne mury, by w ich podcieniach realizować pełnię zjednoczenia z Bogiem poprzez kontemplację i modlitwę.

Powołanie zakonne, niezależnie od reguły klasztornej, zawsze wiąże się z całkowitym wyzwoleniem od spraw tego świata na rzecz pełnej jedności z Bogiem, niejako twarzą w twarz, i mam w tym wypadku wielki szacunek do tych wszystkich, którzy pozytywnie odpowiadają na to szczególne Boże wezwanie.

Jeszcze inną grupą, o której mówi Chrystus, to osoby które z przyczyny innych stali się niezdolni do małżeństwa.

Wśród tych skrzywdzonych można by powołać się na przykłady osób okaleczonych w wyniku okrucieństwa im zadanego, i na przestrzeni wieków zebrała by się z tego spora rzesza, ale to nie tylko ci, którzy doznali fizycznej krzywdy.

W tej grupie mieszczą się także ci, których okaleczono moralnie ustanawiając ludzkimi nakazami ich niezdolność do założenia rodziny.

Odwołując się kolejny raz do kart Ewangelii, nie sposób pominąć też nauczania św. Pawła, który w liście do Tymoteusza wyjaśnia, że „Biskup więc powinien być nienaganny, mąż jednej żony, trzeźwy, rozsądny, przyzwoity, gościnny, sposobny do nauczania.....dobrze rządzący swoim domem...Jeżeli ktoś bowiem nie umie stanąć na czele własnego domu, jakże będzie się troszczył o Kościół Boży?”

Czym więc kierowali się następcy w. Piotra wprowadzając w XII wieku nakaz bezżeństwa duchownych?

Od tamtego czasu celibat obowiązuje wszystkich tych, którzy odpowiadając na głos Bożego powołania zdecydowali się na służbę przy jego ołtarzu.

Szkoda tylko, odwołując się do nauczania arcybiskupa, że wiąże się to z jednoczesną rezygnacją z możliwości pełni życia, którą osiąga się tylko podczas życia rodzinnego i małżeńskiego.

I w tym wypada nam się tylko zgodzić z przytoczonymi na początku słowami kościelnego hierarchy.

Kryspin

wtorek, 8 września 2020

Teologia moralna od pasa w dół

 

Miałem wtedy niewiele lat, a świat postrzegałem przez pryzmat relacji rodzinnych i wiedzę o rzeczywistości czerpałem obserwując moich najbliższych. Niekwestionowanym autorytetem była wtedy dla mnie moja matka, strażniczka relacji miłości w naszej rodzinie.

Kiedyś przypadkowo byłem świadkiem jej rozmowy z zaprzyjaźnioną sąsiadką i wtedy usłyszałem coś, co przez kolejne lata nie dawało mi spokoju, a byłem zbyt mały, aby zrozumieć, o czym mówiła.

Do tej pory uchodziła dla mnie za wzór osoby wierzącej, a ona powiedziała, że bardzo jej trudno żyć ze świadomością ciągle popełnianego grzechu małżeńskiego.

Później zrozumiałem, że chodziło jej o pożycie intymne, które było przecież czymś naturalnym w kochającym się związku.

Pełnię wiedzy na temat tego, co według Kościoła jest moralnie dobre, w odróżnieniu od praktyk nieakceptowalnych, dowiedziałem się tak naprawdę dopiero w trakcie wykładów z teologii moralnej.

Prowadzący wykłady przedstawił nam cały katalog praktyk niegodnych, na które Kościół nigdy nie wyrazi akceptacji, i tak utrwalono w nas przekonanie, że większość seksualnych zachowań, pomimo tego, że dziejących się w sakramentalnych związkach, obarczonych jest skazą niemoralności, czyli grzechu.

Może teraz odwołajmy się do tego, czym jest sama teologia moralna, strażniczka należytych zachowań wierzących, co może przybliży nas do zrozumienia problemu:

-”Teologia moralna jest dyscypliną teologiczną, która zajmuje się moralnością czynów ludzkich w świetle Objawienia Bożego. Do jej uprawiania potrzebny jest rozum kierowany przez wiarę, co oznacza, że poza argumentacją ściśle teologiczną, posługuje się ona także argumentami rozumowymi. Teologia moralna, będąc nauką teologiczną, formułuje zasady postępowania dotyczące różnych dziedzin ludzkiego życia i jest jednocześnie otwarta na aktualne uwarunkowania ludzkich czynów. Wychodzi naprzeciw wyzwaniom, jakie niesie ze sobą postęp naukowy, techniczny i cywilizacyjny. Dziś w epoce postmodernizmu dominuje tendencja sprowadzania wszelkiego sądu do indywidualnej oceny, do przedkładania jej ponad obiektywną prawdę. To skutkuje niekiedy odrywaniem moralnych rozstrzygnięć od doktrynalnych fundamentów Kościoła i zbytnim skupianiem się nad skomplikowaną etycznie sytuacją człowieka. Teologia moralna stanowi taką dziedzinę wiedzy, która jakby z natury swej domaga się ciągłej odnowy i nowej, pogłębionej refleksji nad moralnymi zagadnieniami życia człowieka. Tak zresztą było w historii tej dyscypliny i tak dzieje się dzisiaj.”

Ten krótki fragment z opracowania autorytetów od moralności ukazuje nam szerszy aspekt tej dziedziny teologicznej wiedzy i mówi wprost, że będąc wykładnią tego co jest moralnie właściwe (w zgodności z Bożym Objawieniem), wychodzi jednocześnie naprzeciw wyzwaniom, jakie niesie ze sobą postęp naukowy, techniczny i cywilizacyjny.

Nie negując istoty fundamentów doktrynalnych Kościoła, trzeba jednak wypracowywania odnowionego spojrzenia także na sprawy związane z seksualnością, także w związkach sakramentalnych.

Jeżeli do tego dodali byśmy jeszcze całą sferę zaniku świadomości grzechu w kwestiach seksualności, która dotyka coraz większe grono ludzi z metryki przynależnych do grona wierzących, to jawi nam się prawdziwy problem.

Przeciwnicy kościelnego twardego stanowiska w tych kwestiach wielokrotnie zarzucają, że Kościół od wieków moralność ograniczył do sfery ludzkiej aktywności od pasa w dół, nie zauważając, że ponad tym wszystkim jest jest jeszcze normalne życie, w którym wiarę powinno się manifestować chociażby codziennymi dobrymi uczynkami wobec innych.

Tak sobie myślę, że może w tym jest wiele racji i dobrze by było, gdyby w Kościele zwracano większą uwagę na należyty poziom wiary w sercu każdego z wyznawców, a wtedy każdy jego uczynek będzie moralnie dobrym.

Kryspin

wtorek, 1 września 2020

Trzydzieści lat minęło.

 


We wspomnieniach ze szkolnych doświadczeń, których byłem uczestnikiem z pozycji nauczyciela, na zawsze pozostaną mi obrazy uczniów, którym porozumienia konkordatowe zafundowały lekcje religii w szkolnych salach.

Choć minęło od tamtego czasu już całe trzydzieści lat, to nadal prześladuje mnie widok głupawego uśmiechu zadowolenia na twarzy księdza maszerującego wtedy szkolnym korytarzem.

No może z jego perspektywy były powody do zadowolenia, gdy po tylu latach okresu wygnania, jaki przeżywała religia sprowadzona do przedmiotu mało znaczącego w procesie edukacji, a co za tym szło, skazana na najczęściej obskurne salki przykościelne, nareszcie zajęła należne jej miejsce. No i nie bez znaczenia była kwestia prestiżu bycia pedagogiem pośród innych nauczycieli, nie wspominając już o sprawach finansowych, którymi dotąd Kościół nie rozpieszczał swoich edukacyjnych pracowników, niezależnie od tego, czy ubrani byli w sutannę, habit, czy skromną garsonkę katechetki.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć kolejne „gratisy” w postaci czasu rekolekcji wielkopostnych, które dawały młodym oddech od szarzyzny szkolnej nauki i na koniec sprawa decyzyjna w obsadzaniu etatów katechetycznych, którą zachowali dla siebie biskupi diecezjalni, to jawi nam się obraz władzy kościelnej w aż nadto uprzywilejowanej pozycji.

Może więc uśmiech kapłana z mojego wspomnienia był uzasadniony?

Może i byłby, gdyby nie drobny szczegół, ale istotny w tej kwestii.

Chodzi mi o młodych ludzi, bez których żaden proces edukacyjny nie miałby sensu.

I tu odnoszę wrażenie, że dobre samopoczucie przedstawicieli Kościoła ni jak ma się do rzeczywistości.

W „Zatroskanej koloratce” opisując „zdobycze” konkordatowego porozumienia pozwoliłem sobie na przeanalizowanie tego, w jaki sposób dzieciaki przyjęły wprowadzenie religii do szkół.

Aby to zrozumieć, trzeba by zastanowić się nad tym, z czym kojarzy się szkoła młodym ludziom:

Absurdalne programy i profil nauczania od małego dzieciaka uświadamia uczniom, że do głów wtłacza się im bzdury, które nie mają nic wspólnego z tym, co czeka je w dorosłym życiu. Do tego wszystkiego uczniowie codziennie skazywani są na spotkania z frustratami, których zwyczajnie nie lubią, uważając nauczycieli za grupę dziwaków, którzy niesłychanie rzadko potrafią zarazić ich pasją, bo najczęściej sami jej nie mają.

I w ten chory układ wpisali się pedagodzy w sutannach, a co za tym idzie przenieśli to wszystko na cały przekaz religijnej wiedzy.

Kilka dni temu w jednym z programów radiowych mogliśmy usłyszeć wywiad, którego udzielił słuchaczom wyznaczony z ramienia Episkopatu biskup zajmujący się sprawami katechizacji szkolnej.

Rozmowa odbyła się przy okazji 30 rocznicy powrotu religii do szkół.

Wnikliwa dziennikarka dopytywała hierarchę o to, czy z perspektywy czasu Kościół nadal uważa, że to było dobrym posunięciem w obliczu narastającej laicyzacji, zwłaszcza wśród młodego pokolenia?

Rozmówca, jak rasowy polityk, unikał odpowiedzi wprost i jak mantrę po wielokroć powtarzał, że to było ważne i dobre osiągnięcie dla Kościoła.

I znowu zabrakło w tym wszystkim oceny, czy było to aby także dobre dla całego pokolenia młodzieży, może i lepiej wyedukowanej religijnie; ale ni jak nie znalazło to odzwierciedlenia w kwestii religijności tychże ludzi.

Choć wspomniany przeze mnie wywiad odbył się na falach radiowych, to trudno mi było nie oprzeć się wrażeniu, że byłem świadkiem powtórki z rozrywki, i oczami wyobraźni zobaczyłem ten sam głupawy uśmiech samozadowolenia, jaki zapadł mi w pamięci, kiedy przed laty na szkolnym korytarzu zobaczyłem uśmiechniętego katechetę w sutannie.

Ani wtedy, ani teraz wcale nie było mi do śmiechu.

Kryspin,