We wspomnieniach ze szkolnych doświadczeń, których byłem uczestnikiem z pozycji nauczyciela, na zawsze pozostaną mi obrazy uczniów, którym porozumienia konkordatowe zafundowały lekcje religii w szkolnych salach.
Choć minęło od tamtego czasu już całe trzydzieści lat, to nadal prześladuje mnie widok głupawego uśmiechu zadowolenia na twarzy księdza maszerującego wtedy szkolnym korytarzem.
No może z jego perspektywy były powody do zadowolenia, gdy po tylu latach okresu wygnania, jaki przeżywała religia sprowadzona do przedmiotu mało znaczącego w procesie edukacji, a co za tym szło, skazana na najczęściej obskurne salki przykościelne, nareszcie zajęła należne jej miejsce. No i nie bez znaczenia była kwestia prestiżu bycia pedagogiem pośród innych nauczycieli, nie wspominając już o sprawach finansowych, którymi dotąd Kościół nie rozpieszczał swoich edukacyjnych pracowników, niezależnie od tego, czy ubrani byli w sutannę, habit, czy skromną garsonkę katechetki.
Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć kolejne „gratisy” w postaci czasu rekolekcji wielkopostnych, które dawały młodym oddech od szarzyzny szkolnej nauki i na koniec sprawa decyzyjna w obsadzaniu etatów katechetycznych, którą zachowali dla siebie biskupi diecezjalni, to jawi nam się obraz władzy kościelnej w aż nadto uprzywilejowanej pozycji.
Może więc uśmiech kapłana z mojego wspomnienia był uzasadniony?
Może i byłby, gdyby nie drobny szczegół, ale istotny w tej kwestii.
Chodzi mi o młodych ludzi, bez których żaden proces edukacyjny nie miałby sensu.
I tu odnoszę wrażenie, że dobre samopoczucie przedstawicieli Kościoła ni jak ma się do rzeczywistości.
W „Zatroskanej koloratce” opisując „zdobycze” konkordatowego porozumienia pozwoliłem sobie na przeanalizowanie tego, w jaki sposób dzieciaki przyjęły wprowadzenie religii do szkół.
Aby to zrozumieć, trzeba by zastanowić się nad tym, z czym kojarzy się szkoła młodym ludziom:
Absurdalne programy i profil nauczania od małego dzieciaka uświadamia uczniom, że do głów wtłacza się im bzdury, które nie mają nic wspólnego z tym, co czeka je w dorosłym życiu. Do tego wszystkiego uczniowie codziennie skazywani są na spotkania z frustratami, których zwyczajnie nie lubią, uważając nauczycieli za grupę dziwaków, którzy niesłychanie rzadko potrafią zarazić ich pasją, bo najczęściej sami jej nie mają.
I w ten chory układ wpisali się pedagodzy w sutannach, a co za tym idzie przenieśli to wszystko na cały przekaz religijnej wiedzy.
Kilka dni temu w jednym z programów radiowych mogliśmy usłyszeć wywiad, którego udzielił słuchaczom wyznaczony z ramienia Episkopatu biskup zajmujący się sprawami katechizacji szkolnej.
Rozmowa odbyła się przy okazji 30 rocznicy powrotu religii do szkół.
Wnikliwa dziennikarka dopytywała hierarchę o to, czy z perspektywy czasu Kościół nadal uważa, że to było dobrym posunięciem w obliczu narastającej laicyzacji, zwłaszcza wśród młodego pokolenia?
Rozmówca, jak rasowy polityk, unikał odpowiedzi wprost i jak mantrę po wielokroć powtarzał, że to było ważne i dobre osiągnięcie dla Kościoła.
I znowu zabrakło w tym wszystkim oceny, czy było to aby także dobre dla całego pokolenia młodzieży, może i lepiej wyedukowanej religijnie; ale ni jak nie znalazło to odzwierciedlenia w kwestii religijności tychże ludzi.
Choć wspomniany przeze mnie wywiad odbył się na falach radiowych, to trudno mi było nie oprzeć się wrażeniu, że byłem świadkiem powtórki z rozrywki, i oczami wyobraźni zobaczyłem ten sam głupawy uśmiech samozadowolenia, jaki zapadł mi w pamięci, kiedy przed laty na szkolnym korytarzu zobaczyłem uśmiechniętego katechetę w sutannie.
Ani wtedy, ani teraz wcale nie było mi do śmiechu.
Kryspin,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz