wtorek, 26 grudnia 2023

 

Kolęda

Było czerwcowe popołudnie, kiedy spotkałem się z proboszczem małej wiejskiej parafii. To mój dawny starszy kolega z seminarium, więc oprócz prywatnej sprawy, którą zamierzałem z nim skonsultować, przez chwilę wróciliśmy do wspomnień z naszej wspólnej przeszłości.

Czas naszego spotkania płynął szybko, kiedy w pewnym momencie ksiądz Marek, spoglądając dyskretnie na zegarek, poinformował mnie, że musimy kończyć, gdyż zamierza udać się na kolędę.

Zdziwiło mnie to, bo za oknem promienie popołudniowego słońca nieustannie przypominały, że był środek lata, więc to nie czas na duszpasterskie odwiedziny w domach parafian.

-”Widzę, że na twojej twarzy maluje się pytanie?” – zauważył z uśmiechem, by zaraz wytłumaczyć mi o co chodziło.

-”U mnie kolęda trwa cały rok i w każdy pierwszy i trzeci czwartek miesiąca odwiedzam po dziesięć rodzin w mojej parafii. Osiem z nich to planowe spotkania, a dwa pozostałe to takie odwiedziny na cito z tymi, którzy z różnych powodów potrzebują spotkania na już.”

Ksiądz proboszcz powiedział mi jeszcze jedną ważną rzecz:

-”My tutaj tworzymy jedną rodzinę, może i dużą, bo liczącą ponad 900 osób, ale dbamy o szczerość wzajemnych relacji. Wiemy o naszych osiągnięciach, ale i o mniej chlubnych dokonaniach także.

Moi parafianie znają mnie i wiedzą, że miałem czas trudny, kiedy w alkoholu próbowałem leczyć kapłańskie frustracje, ale dzięki nim wyszedłem na prostą. Ja także znam ich codzienność, która niekiedy wymaga dużej dozy cierpliwości i serca otwartego na pomoc wzajemną.

Systematycznie odwiedzam ich na rodzinnych uroczystościach, na osiemnastkę nastolatkowie otrzymują ode mnie prezent, liturgię odprawianą specjalnie dla nich, abyśmy wspólnie mogli prosić Boga o pomyślność dla ich dorosłości.

-Pewnie chciałbyś spytać, czy nasza parafialność to nieustanna sielanka?

-Odpowiem, że nie, bo tak jak to bywa w rodzinach, musimy mierzyć się trudnościami, kiedy któryś z nas przegrywa z samym sobą, ale wtedy ma wsparcie pozostałych bez kodowania wzajemnych pretensji.”

Jakże inny obraz kolędowych odwiedzin mamy zakodowany w naszych umysłach, kiedy kapłani w kilka dni po Bożym Narodzeniu zaliczają maraton odwiedzin w domach parafian i te spotkania coraz mniej przypominają odwiedziny duszpasterskie, a zamiast tego pozostają w naszej świadomości jak wizyty inkasentów, czy innego rodzaju poborców.

Proboszcz dużej, miejskiej parafii w wywiadzie udzielonym ogólnopolskim mediom zauważył, że proces laicyzacji w jego parafii to nie tylko coraz bardziej puste ławki w trakcie kościelnych liturgii, czy rosnąca rzesza młodych odchodzących od praktyki katechetycznej edukacji, ale i coraz mniejsza liczba otwartych drzwi dla duszpasterskich odwiedzin.

Jeszcze kilka lat temu ponad 7000 rodzin przyjmowało kolędę, a w minionym roku było ich już tylko niespełna tysiąc.

W tym miejskim parafialnym molochu pracuje pięciu księży, nie licząc dwóch seniorów w sutannach, czyli na jednego kapłana przypada mniej niż dwieście rodzin, które go przyjmą w trakcie kolędy.

Trudno nie pokusić się o porównanie z działalnością księdza Marka, który ma do kolędowego „obsłużenia” nieco więcej rodzin, a efekt w jego przypadku jest zupełnie inny.

Kościół rzeczywiście jest w głębokim kryzysie i zasiadł na równi pochyłej, na której będzie coraz bardziej karłowaciał i musi coś zrobić z tym faktem.

Odwiedziny duszpasterskie wśród tych, którzy nadal odczuwają potrzebę wspólnoty, to szansa na to, aby kapłani starali się zawiązywać więzi przyjaźni z tymi, którym oświetlają drogę do Bożej miłości.

Tylko wtedy, kiedy odrzucą mit wyjątkowości swojego wybrania i przyjmą niekiedy bolesną prawdę o swojej niedoskonałości, by otwarcie o niej mówić, tyko wtedy będą potrafili zatrzymać tę równię pochyłą wieszczącą koniec instytucji, którą firmują.

Kryspin

wtorek, 19 grudnia 2023

 

Teologiczna prawda o narodzinach w Betlejem

Za nami kolejny, szczególny dzień, kiedy w Kościele, jak co roku pod koniec grudnia przeżywaliśmy magię narodzin Boga w betlejemskiej stajence.

Może przez chwilę zatrzymaliśmy się w codziennym zabieganiu, aby namacalnie poczuć tę niezwykłość spotkania sacrum z profanum, zbratania Bożej nieskończoności z małością ludzkiego życia i to w tym najbardziej skromnym wydaniu, kiedy jedynymi świadkami narodzin oczekiwanego od stuleci Odkupiciela zostali prości pasterze z okolicznych pastwisk, co z perspektywy czasu, który minął od chwili, kiedy Ewangeliści spisali te wspomnienia (prawie 100 lat),wydaje się utwierdzać tezę, że mamy tu do czynienia z rodzajem mitu spisanego na potrzebę wiary początku nowej religii, i może jest w tym trochę prawdy.

Historia narodzin Boga, który w taki sposób zapragnął zapoczątkować swoje zbratanie z ludźmi niesie jednak w sobie bardzo głęboki sens i przekaz ewangeliczny nacechowany jest wielkim przekazem teologicznym, który nam poddali ci, którzy pragnęli potomnym ukazać głębię prawdy o Bożym planie przekraczającym wszelkie ludzkie wyobrażenie.

Idea Boga, który ośmielił się zaingerować w ludzką rzeczywistość od zawsze była czymś niewygodnym dla świata ludzi, którzy zamierzali tworzyć swoją historię bez Jego obecności, bo uważali, że tylko ludzki rozum ma prawo tworzyć rzeczywistość, i dlatego od początku tej religii teistycznej stawali przeciwko niej.

Historia chrześcijaństwa to nieustanne zmaganie się z zaakceptowaniem idei, że może być coś ponad ludzkie pojęcie w kwestii przyszłości wykraczającej ponadto co tu i teraz.

Należało by tu wspomnieć chociażby idee myśli oświeceniowej, która wprost utorowała drogę do negacji chociażby myśli teologicznej poprzednich epok, która wprost nie pasowała do ich założeń.

Pokłosiem tamtego czasu stało się gruntowanie nowoczesnej tezy, że człowiek osiąga wolność tylko bez „mrzonek” o wieczności.

Żyjemy obecnie w czasie, kiedy modnym stało się być wolnym od dawnego „opium' dla codziennego ludu i może dlatego nowoczesny świat tak systematycznie próbuje zeświedczyć to co do tej pory było świętością ludzkich korzeni.

Aby osiągnąć swój cel uwolnienia człowieka od tradycyjnych wartości będących spuścizną naszej chrześcijańskiej historii, pewne środowiska od lat prowadzą kampanię spłycania ludzkiej wiedzy chociażby w kwestii nauczania religii, co w efekcie miałoby stworzyć nowe pokolenie religijnych analfabetów, czyli ludzi wolnych od stawiania fundamentalnych dla człowieka pytań: kim jestem, skąd pochodzę i dokąd zmierzam.

Ostatnie rozporządzenie nowej Pani Minister Edukacji zdają się wpisywać w ten ton nowoczesności, kiedy zdecydowała, iż w procesie kształtowania wiedzy młodych ludzi wystarczy tylko jedna lekcja religii w tygodniu, no bo po co zaśmiecać umysły dzieci jakimiś „bajkami” o ludzkim przeznaczeniu wykraczającym ponad to co tu i teraz.

Z pewnością to nie koniec „naprawy” systemu szkolnictwa w rozumieniu obecnych władz, bo w następnym kroku będzie decyzja o całkowitym wyrugowaniu nauczania religii ze szkół i dobrze.

Dobrze, bo nauczanie o Bogu w oparach eksperymentów edukacyjnych nie służy nikomu i może już najwyższy czas, aby Kościół powrócił do nauczania religii w swoich zasobach.

Oczywiście to nie będzie łatwe zadanie zważywszy na rodzaj rozleniwienia, kiedy to ktoś inny brał odpowiedzialność za tę szczególną edukację.

Kościelni włodarze będą zmuszeni do szeregu działań, aby nauczanie o Bożym planie zbawienia nie było tylko prostym powielaniem stereotypów z niedouczonymi kościelnymi edukatorami, bo nowa rzeczywistość wymaga gruntownej wiedzy tych, przed którymi zostanie postawione zadanie kształtowania młodych ludzi mających solidne podstawy do poszerzania swojej wiedzy w tak istotnej sprawie, którą jest zrozumienie i przyjęcie prawdy o Bożym planie dotyczącym przyszłości każdego człowieka.

Kryspin

środa, 13 grudnia 2023

Apostazja to efekt ograniczonej wiary.

Znany aktywista kościelny, dyrektor białostockiego oddziału Caritas, od 2019 roku kandydat na szafarza nadzwyczajnego mającego uprawnienia do udzielania sakramentu eucharystii, nagle ogłosił swoją decyzję o akcie apostazji.

Ta spektakularna decyzja z jego strony odbiła się głośnym echem w lokalnej społeczności i zrodziła szereg pytań, co legło u podstaw takiej decyzji.

Sam bohater tego wydarzenia bardzo oszczędnie poinformował ciekawskich, że podjął taką decyzję w akcie sprzeciwu przeciwko patologiom, z którymi od dłuższego czasu nie radzi sobie instytucja, z którą do tej pory był związany i ma dosyć tego wszystkiego.

Apostazja jest najbardziej drastycznym aktem rozbratu z dotychczasowym życiem w cieniu wiary związanej z Kościołem, ale wcale to nie znaczy, że osoba podejmująca taką decyzję odcina się od wiary jako takiej.

W pamięci mamy inny taki akt, kiedy przed laty na ten sam krok zdecydował się znany teolog, autor wielu rozpraw z teologii fundamentalnej, niedoszły kandydat do godności biskupiej, który w geście sprzeciwu wypisał się z kościelnego katalogu wierzących i zdecydował się na życie w cywilu.

Także i w jego przypadku trzeba zauważyć, że to odejście z Kościoła nie było tożsame z odejściem od wiary jako takiej.

W ostatnich latach apostazja stała się modna, o czym może świadczyć chociażby liczba osób, które zdecydowały się na ten krok i sformalizowali swój sprzeciw przeciwko trwaniu w gronie członków Kościoła i za prawie każdym razem swoją decyzję motywowali bardzo podobnie:

-„Odchodzę z tej wspólnoty, bo poczułem się zawiedziony i zniesmaczony Kościołem targanym aferami i moralną degrengoladą”.

Jeżeli do tego dołożyć te „ciche apostazje”, kiedy swoją decyzję o odejściu wielu nie sformalizowało, to jednak dokonali swojego odejścia od kościelnych struktur, to okazuje się, że jest to znacząca grupa zawiedzionych.

-Wierę, zawiodłem się i dlatego odchodzę, to za każdym razem jest czymś bolesnym, ale problem Kościoła sięga daleko głębiej.

Prawdziwym zgryzem z którym musi się mierzyć ta instytucja to wiara ograniczona.

W Kościele jest „żelazny elektorat”, jak moglibyśmy użyć tego określenia znanego nam z politycznych salonów, kiedy mamy do czynienia z ludźmi głębokiej, bezwarunkowej wiary, której bezpośrednim adresatem jest Chrystus Syn Najwyższego, i żaden, nawet nie dostający do powagi swojego powołania pośrednik (kapłan) nie jest wstanie zamazać Jego obrazu i osłabić zaufania.

Na drugim biegunie tej wspólnoty są jednak i ci, którzy charakteryzują się wiarą ograniczoną, kiedy jej siła jest uzależniona od zaufania pośrednikom i wtedy przy pierwszym rozczarowaniu powoduje rozbrat z Tym, który jest istotą i jej celem.

Był maj 1979 roku, kiedy przed zapowiedzianą pielgrzymką do Gniezna Jana Pawła II w zaciszu kurialnych pomieszczeń rozgorzała walka o znalezienie się na liście wyróżnionych mających otrzymać komunię z jego rąk.

Byliśmy wtedy na III roku formacji ku przyszłemu kapłaństwu i wtedy jeden z kolegów stwierdził z niesmakiem:

-”Jak trzeba być człowiekiem małej wiary, aby bić się o opakowanie, kiedy ma się otrzymać drogocenną perłę. Przecież Chrystus eucharystyczny jest najważniejszym, niezależnie od tego, czy szafarzem jest człowiek w białej szacie, czy ksiądz w znoszonej sutannie gdzieś w małym wiejskim kościółku.”

Minęło od tamtego czasu wiele lat, ale Kościół ma nadal problem z wiarą ograniczoną swoich członków i na tym polu musi dokonać tytanicznej pracy, aby otworzyć przed nami wszystkimi nadzieję na stanie się „żelaznym elektoratem”, kiedy jednym wyznacznikiem naszej wiary powinien na powrót stać się ten, który ponad dwa tysiące lat temu powołał do życia swój Kościół, którego jest i będzie jedynym pośrednikiem Bożego planu.

Kryspin 

środa, 6 grudnia 2023

 

Rozdział Kościoła od wiernych.

Dominikanin Piotr Gużyński znany z licznych komentarzy dotyczących Kościoła opublikował niedawno krótki wpis o panice duchownych oczekujących na skutki wprowadzenia ustawy o rozdziale tejże instytucji od państwa i wyraził przy tym swoje zdziwienie, że za tym strachem nie idą żadne działania z ich strony.

Kościół rzeczywiście ma czego się bać, bo tracąc przyjaźń z „tronem”, czyli z władzą, która do tej pory roztaczała finansowy parasol ochronny nad jego poczynaniami, będzie musiał się mierzyć z wyzwaniami sam, a jeżeli do tego dołożyć coraz mniejszą tacę, bo owieczek ubywa, to strach wydaje się jak najbardziej zasadny.

Ta niepewność jutra dotyka także kościelne doły, czyli kapłanów będących na pierwszej linii frontu we wspólnotach parafialnych, bo to istotny element kościelnego poletka zasilającego finanse diecezjalnej kasy, a jej głębia jest niezmierzona.

Proboszczowie nie od dziś wiedzą, że z górą trzeba się dzielić, aby zaskarbiać sobie jej przychylność, bo codzienne duszpasterstwo, które mogłoby się wydawać najważniejszym, to jednak ma niewielkie znaczenie, o czym mogą świadczyć liczne przykłady.

Aby nie być gołosłownym przytoczę dwa przykłady:

Pierwszy dotyczy zacnego kapłana, znakomitego duszpasterza przez okrągłą dobę zaangażowanego w sprawy parafialne, organizatora licznych charytatywnych akcji dla najbiedniejszych owieczek ze swego stada, póki co będącego w łaskach kurialnych zwierzchników, a wszystko to do czasu, kiedy to jedną decyzją sprzeciwiającą się nadmiernej pazerności centrali, odmówił przesłania parafialnej corocznej daniny na jej rzecz, bo akurat remontował jadłodajnię dla ubogich, i zaraz po tym otrzymał dekret przeniesienia do mniej prestiżowej parafii z informacją, że nie bardzo radzi sobie z wyzwaniami.

Krótko po tym zdarzeniu jeden z jego kolegów w sutannie stwierdził krótko:

-”Tak się kończy, kiedy nie potrafisz się dzielić z tymi, od których zależy twój los”

Drugi przykład zgoła odmienny, który zamieszczono na portalu społecznościowym:

-”Święty Deweloper !
Jerzyka przedstawiać nie trzeba.
Proboszcz ( tu pada nazwa parafii) ma swój styl, dlatego parafianie go nie lubią. Ma straszne parcie na kasę, dlatego na tacy interesują go zawsze banknoty a nie bilon.
Od dziś Jerzyk dostaje ksywkę Święty Deweloper, bo jak wejdzie ustawa o zakazie sprzedaży ziemi z wyjątkiem Kościoła, to na 1000000 % Jerzyk będzie solidnie mieszał.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że ten proboszcz, choć jak zauważają piszący nie bardzo lubiany przez parafian i pewnie mający dystans do bezinteresownego zaangażowania się w sprawy duszpasterskie, przeliczający swoje powołanie na obfitość niedzielnej tacy, jednocześnie jest w dobrych stosunkach ze swoimi przełożonymi, którzy nagrodzili jego „prawidłową” postawę godnością kanonika pobliskiej kapituły, a głosy niezadowolenia owieczek, no ale, nikt nie jest doskonały.

Ks. Jerzyk ma jeszcze jeden ważny walor, bo póki co pozostało w jego włościach jeszcze sporo ziemi, z której zyskiem po sprzedaży z pewnością się podzieli z kim trzeba.

Rozdział Kościoła od państwa nie jest tragedią, a co najwyżej nowym doświadczeniem, z którym ten będzie się musiał zmierzyć.

Daleko gorszym jest perspektywa rozbratu tej instytucji z wiernymi, o czym póki co hierarchowie i ich parafialni pomagierzy zdają się nie myśleć.

Jeżeli nadal będzie głuchy na oddolne niezadowolenie dochodzące z parafialnych poletek, które nie bez powodu sygnalizują, że nie godzą się na kapłanów „Jerzyków”, których z jakiejś przyczyny nie darzą sympatią, to konsekwencją będą coraz bardziej puste kościelne ławy.

Może już ostatni czas, aby rezydenci biskupich pałaców zaczęli zauważać, że ich dobrostan jest wprost uzależniony nie od dóbr, które jeszcze pozostały do spieniężenia, bo prędzej czy później i one się wyczerpią.

Bogactwem Kościoła są wierni i od dobrego duszpasterstwa zależy, czy będą z nim jednością, czy nastąpi ich odejście od tej instytucji.

Kryspin

środa, 29 listopada 2023

 

Koniec roku liturgicznego - czas podsumowania

Przełom listopada i grudnia jest w Kościele czasem szczególnym i nie chodzi tylko o adwentowy okres oczekiwania na narodziny Bożego Syna, co miało zapoczątkować nowy czas, od którego już nic nie pozostałoby takie jak do tej pory.

Pierwszą niedzielę adwentowego przygotowania do przeżywania cudu narodzin Boga w betlejemskiej stajence, jak co roku, zawsze poprzedza uroczystość Chrystusa Króla spinająca swoistą klamrą kończący się kolejny rok liturgiczny (w tym roku obchodziliśmy ją 26 listopada).

Tak już jest, że w czasie kończącym jakiś okres w naszej historii dokonujemy podsumowania zysków i strat z danego czasu. Nie inaczej jest z Kościołem, dlatego między innymi od lat w tę ostatnią niedzielę roku liturgicznego proboszczowie w trakcie ogłoszeń parafialnych informują zebranych o najważniejszych sprawach, z jakimi przyszło się mierzyć w mijającym okresie.

Po każdej liturgii sprawowanej tego dnia parafialni pomocnicy dokonują liczenia wiernych uczestniczących w kościelnych wydarzeniach.

To w pewien sposób dopełnia obrazu kondycji parafialnych wspólnot i może być przekazywana dalej, aby na diecezjalnym szczeblu kościelni analitycy mogli opracować zestawienie dla biskupich włodarzy tychże wspólnot.

Patrząc nieco z boku trzeba zauważyć, że mijający rok liturgiczny przyniósł wiernym i radosne przeżycia, jak chociażby decyzję Watykanu o powołaniu w poczet kolegium kardynalskiego naszego arcybiskupa diecezji łódzkiej Grzegorza Rysia. Dla obserwatorów kościelnego poletka to jeden z jaśniejszych punktów na mocno zachmurzonym firmamencie polskiego, hierarchicznego Kościoła.

Na drugim biegunie rzeczywistości musieliśmy odnotować kolejne ekscesy ludzi w sutannach, którzy uraczyli żądnych sensacji ludzi daleko będących od kościelnego poletka i zatracili się w seksualnych doznaniach zakończonych z poważnych powodów wizytą ratowników medycznych i miejscowych stróżów prawa, wezwanych przez tych ostatnich nie mogących czynić swoich powinności ratujących życie.

Istotnym efektem tego skandalu stała się rezygnacja miejscowego biskupa, któremu już wcześniej zarzucano, że nie bardzo interesował się kondycją moralną swoich współpracowników i lepiej by było gdyby oddał ster diecezjalnej łodzi komuś, komu zwyczajnie by się bardziej chciało.

W makro skali najbardziej zauważalnymi skazami na budowli polskiego Kościoła i to nie tylko w minionym roku, były dwa zjawiska: lawinowe rezygnacje z lekcji religii prowadzonych póki co w szkołach i coraz częstsze omijanie ołtarza przy sposobności zawierania związków małżeńskich, o czym świadczą oficjalne dane statystyczne mówiące o rosnącej przewadze urzędników stanu cywilnego nad kapłanami z sakramentalną stułą.

W minionym roku ponad 50% młodych zdecydowało, że swoje „tak” ograniczą do państwowego urzędnika, i to musi rodzić pytanie, dlaczego tak wielu katolików ( choćby z metryki) porzuca tradycyjne dla swoich rodziców wartości?

W jednym z prasowych wywiadów redaktor zadał pytanie młodym kapłanom o przyczynę obecnego kryzysu Kościoła w Polsce?

Księża nie szukali tajemniczych sił działających przeciwko ich posłannictwu, a zamiast tego przyznali wprost, że winę za obecny stan ponoszą ich przełożeni i to na różnych szczeblach kościelnej władzy, począwszy od parafialnych poletek zarządzanych często przez tetryków w sutannach, a na purpuratach żyjących w szklanych bańkach odrealnienia, będących daleko o ludzkich problemów także tych dotyczących spraw wiary,

„-Kościół z obecnego doła wyjdzie mocno okrojony, ale głęboko wierzę w to, że będzie jednocześnie bardziej autentyczny i gotowy służyć rzetelną odpowiedzią wszystkim, którzy przed nim będą stawiali pytania, nawet najtrudniejsze w swoich treściach, ale jednocześnie naładowane pragnieniem dotarcia do prawdy, także tej dotyczącej naszej wiary i przeznaczenia.”
To słowa młodego księdza, który jest gotowy realizować swoją trudną drogę i być przewodnikiem dla tych, którzy w nim będą pokładać nadzieję.

Kryspin

środa, 22 listopada 2023

 

W Kościele nigdy nie będzie rozwodów

-”Jestem chrześcijaninem, choć skonfliktowanym z Kościołem poprzez rozwód i ponowne zawarcie związku małżeńskiego”- to fragment maila czytelnika, w którym w bardzo lapidarny sposób wyraził swoją sytuację członka wspólnoty wiary będącego poza możliwościami pełnego uczestnictwa w codzienności dostępnej tym żyjącym w zgodzie z przyjętymi kościelnymi normami.

To jeden z wielu głosów ludzi pozostających poza nawiasem sakramentalnego życia, które zostało niejako zarezerwowane dla tych, których codzienność oszczędziła w życiowych zawirowaniach, co nie znaczy, że uczyniła ich obojętnymi na te kwestie.

Jeżeli mówimy tu o ponad 30% wiernych, którzy wskutek różnorakich przyczyn doznali tragedii rozpadu swoich sakramentalnych związków i utracili przez to prawo do pełni uczestnictwa w sakramentalnym życiu wiary, to Kościół zaczyna przypominać dziwny twór, w którym coraz więcej jest takich wyautowanych ludzi żyjących ze stygmatem zmarnowanego daru jaki w sobie niesie łaska małżeńskiego sakramentu.

Jakby tego było mało do tej przykrej statystyki należałoby doliczyć jeszcze spore grono tych, którzy już dawno zapomnieli o istocie tego sakramentu, który zasadza się na słowach przysięgi mówiących o wzajemnej miłości, wierności i uczciwości wzajemnej, jako istotnych filarach prawdziwości wzajemnych relacji poślubionych sobie małżonków i mamy gotowy, ciemny obraz rzeczywistości.

Tylko znikomy procent tych, którym wspólne życie się pokopało, stara się znaleźć wyjście z tego ciemnego i często przez nich niezawinionego zaułka i próbuje szukać ratunku dla zdeptanej miłości i zgłasza się do kościelnego trybunału licząc na to, że tam ktoś unieważni ich błąd orzekając, że ich małżeństwo choć zawarte w blasku ołtarza tak naprawdę nigdy się nie dokonało i wobec Boga są w porządku nawet jeżeli ponawiają kolejną próbę sakramentalnego tak, ale to wciąż ułamek procenta tych szczęśliwców, którzy mieli w sobie dość determinacji, aby w ten sposób szukać usprawiedliwienia dla swojej minionej, błędnej decyzji.

Unieważnianie sakramentu poprzez decyzję kościelnych speców od prawa kanonicznego uważam jednak za dalece niesprawiedliwe i faworyzujące tych, którzy takowe często sobie załatwiają, a to nie ma nic wspólnego z przywracaniem porządku prawdy, i tu dochodzimy do ściany, bo Kościół owszem staje się otwartym na tworzenie swoistych protez dla nielicznych pozostając w „piekle” związków tych, którzy często zaciskając zęby muszą się godzić ze swoim losem nawet wtedy, kiedy nie pozostało już nic z dawnej miłości, wierności, czy uczciwości wzajemnej.

W Kościele nigdy nie będzie rozwodów – stwierdzają puryści tej instytucji i póki co będzie trudno zmienić ten konserwatywny trend, ale przecież Bóg nie powołał do życia tę wspólnotę wiary tylko dla nielicznych, którym los oszczędził goryczy porażek.

W kościołach protestanckich, które przecież też aspirują do chrześcijańskiej tradycji, sakrament małżeństwa traktowany jest także bardzo poważnie, a jednak dopuszczają rozstanie małżonków, kiedy następuje śmierć ich związku.

W Kościele nigdy nie będzie rozwodów i to jest raczej pewne, ale ten sam Kościół musi stać się otwartym na to, aby nie być w opozycji do najważniejszego przykazania, które sam Bóg uczynił najważniejszym Jego darem.

To on powołał tę wspólnotę, aby dać nadzieję na wieczną nagrodę wszystkim tym, którzy niekiedy w niedoskonały sposób, ale odpowiadają wiarą w Jego nieograniczone pokłady miłości i nadziei.

Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską aż do śmierci wcale nie musi się ograniczać do jednoznacznego rozumienia, że tylko odejście z tego świata kogoś, kto żył tylko po to, aby niszczyć piękno małżeńskiego związku, jest jedynym rozwiązaniem.

Reformacja Lutra była głosem sprzeciwu wobec rozbratu Kościoła z depozytem złożonym jemu przez tego, który nadal jest jedynym i najważniejszym.

Może warto by było aby dzisiejsi włodarze Łodzi Piotrowej rozważyli, że postanowienia protestanckiej teologii w kwestii małżeństwa nie są wcale odległe od zamysłu tego, który dał ludziom tenże sakrament.

Kryspin

środa, 15 listopada 2023

 

Rozdział Kościoła od Państwa.

No i dostało mi się od czytelniczki, która zarzuciła mi niedouczenie, dlatego pozwolę sobie na przytoczenie w całości jej maila :

-”Szanowny Panie!

W XXI wieku nadal Pan sądzi, że antykoncepcja równa się aborcja?

Wielkie niedouczenie. Chyba że w kontekście odchodzącej większości parlamentarnej, która najchętniej by zakazała wszelkich środków antykoncepcyjnych.

Z wyrazami szacunku” i podpis Pani M.

Pewnie, że każdy może wyrazić swoją dezaprobatę wobec poruszanego tematu, z którym wcale nie musi się zgadzać, ale trzeba odnosić się do treści, a tam ani słowem nie zrównałem antykoncepcji z aborcją, no chyba, że interlokutorka uważa, iż aborcja do 12 tygodnia to swego rodzaju krok antykoncepcyjny i nic więcej.

Po tym wpisie muszę prosić, aby stosując polemikę najpierw starać się czytać ze zrozumieniem, to co zostało przeze mnie napisane, no chyba, że chodzi o to, aby z góry się nie zgadzać niezależnie od tego, czego dotyczy tekst.

Już na koniec, trudno nie odnieść wrażenia, że w naszej rzeczywistości narasta niebezpieczeństwo polaryzacji wobec spraw, które nie powinny nas dzielić, bo to może tylko cieszyć tych, którym nasza różnorodność jest swoistą zadrą wobec laickiego liberalizmu.

Czy należy się obawiać przyszłości?

W nowo powołanym Parlamencie jednym z pierwszych zadań do załatwienia obecna większość postukuje pilne przeprowadzenie rozdziału Kościoła od Państwa i pewnie nie byłoby sprawy, gdyby nie było to pokłosiem niechęci do tej instytucji.

Rozdział Kościoła od państwa, czyli co?

Czy chodzi o uzdrowienie wzajemnych relacji zachwianych przez odchodzący polityczny układ, czy o marginalizację tej instytucji jako nie przystającej do wizji nowego społeczeństwa?

Marszałek Senior inaugurujący obrady nowo powołanego Parlamentu wspomniał o chrześcijańskich korzeniach będących gwarantem naszej państwowości, akcentując przy tym istotne działanie Kościoła jako strażnika tejże.

Pewnie, że relacje Państwo-Kościół wymagają jasnych, wolnych od politycznych kontekstów relacji, ale rządzący nie mogą zapominać, że tworzenie rozdziału nie może być równoznaczne z tworzeniem rzeczywistości, w której ta separacja miałaby być równoznaczna z tworzeniem swoistego muru ze społeczeństwem będącym w przeważającej liczbie członkami tej społeczności.

Pewnie jednym z pierwszych działań uwalniania Państwa od kościelnego kagańca będzie zdjęcie krzyży z miejsc publicznych (szkoły, szpitale i sala sejmowych obrad), a później przyjdzie czas na lekcje religii w szkołach, ale to tylko gesty obliczone na poklask tych, którym od zawsze one przeszkadzały, i nic ponad to.

Paradoksalnie takie działanie wcale nie będzie służyło „opiłowywaniu wierzących”, a tylko pobudzi w nich potrzebę pogłębionej wiary.

Religia może wrócić do parafialnych salek i dobrze, bo wtedy Kościół uniknie iluzji, że wszyscy są za i zmusi go do wytężonej pracy duszpasterskiej.

Prof. Stanisław Stabryła, polski filozof kultury napisał książkę : „Znak, któremu sprzeciwiać się będą – pierwsi wrogowie Chrystusa”, w której przybliża czytelnikom bohaterów prześladujących Kościół u jego zarania i przy tej okazji przybliża nam ich historię owładniętych nienawiścią ludzi, którzy poświęcili swoje życie na walkę z nową religią.

Wśród nich szczególną uwagę poświęcił trzem: Judaszowi, Piłatowi i żyjącemu obsesją Neronowi.

Historia zapamiętała ich tylko z tej niechlubnej strony i tylko z niej.

Pewnie historia zatoczy koło i wielu z tych „przedstawicieli narodu”, którym obecnie przeszkadza Chrystus, zostanie zapamiętanych tylko w tym kontekście.

Kryspin

wtorek, 7 listopada 2023

 

To tylko żołądź!

-”Byłam na trzecim roku studiów, kiedy wdałam się w romans z Markiem, adiunktem z naszego wydziału i będąc szaleńczo w nim zakochana liczyłam na to, że porzuci dla mnie swoją rodzinę, bo często mnie zapewniał, że tylko mnie kocha, a jego małżeństwo to już tylko przeszłość.

Moja sielanka trwała do czasu, kiedy poinformowałam go, że będziemy mieli dziecko.

Marek od tego czasu się zmienił i po kilku dniach postawił mi warunek, że możemy być razem ale bez zbędnego bagażu, jakim miało być nasze dziecko i stanowczo zdecydował, że muszę się go pozbyć.

Po tej naszej rozmowie wręczył mi kopertę i adres lekarza, który szybko załatwiłby nasz problem.

Choć przepłakałam całą następną noc, zrobiłam to, czego się domagał i pozbyłam się „kłopotu”.

To jednak nie załatwiło sprawy, bo po kilku następnych dniach oznajmił mi, że może lepiej by było gdybyśmy się rozstali i tak zakończyła się nasza miłość, a może tylko moja miłość, bo on pewnie nigdy mnie nie kochał.

Od tego czasu minęło kilka lat, a ja ciągle myślę o tym, że wtedy zabiłam część siebie i tylko ze smutkiem obserwuję szczęśliwe kobiety cieszące się widokiem swoich baraszkujących pociech, kiedy ja mogę sobie tylko wyobrażać uśmiech mojego dziecka, któremu odebrałam do niego prawa.”

Taki smutny list napisała do mnie kobieta, która pozbyła się „kłopotu” dla iluzji ratowania swojego szczęścia.

I jeszcze jeden list od czytelniczki „Księdza w cywilu”

-”To miało być nasze trzecie dziecko, kiedy po badaniach prenatalnych dowiedzieliśmy się, że coś jest nie tak.

Lekarz prowadzący moją ciążę poinformował, że wszystko wskazuje na to, iż płód ma wadę genetyczną i dziecko będzie obarczone zespołem Downa.

Mój mąż od razu stanowczo domagał się tego, bym poddała się aborcji, ale je się na to nie zgodziłam, pomimo, że zagroził, że jeżeli je urodzę, to on odejdzie.

Kilka miesięcy później, kiedy Michaś miał dwa miesiące po prostu nas zostawił, aby szukać szczęścia u innej kobiety.

Już od ośmiu lat musimy radzić sobie sami bez ojca, który podobno jest już z nową, kolejną partnerką i robi karierę w biznesie, ale to my jesteśmy szczęśliwi codziennością, która wita nas każdego poranka uśmiechem kochającego się rodzeństwa, a Michaś choć inny od nas fizycznie, potrafi kraść nasze uczucia jak nikt inny.”

Dwa jakże różne od siebie listy, ale traktujące o tym samym czyli o cudzie narodzin, który dany jest tylko kobiecie.

W czasie telewizyjnej dyskusji na temat projektu dowolności aborcyjnej starli się politycy będący za utrzymaniem wyroku Trybunału Konstytucyjnego chroniącego prawo dziecka do życia ze zwolennikami liberalizmu aborcyjnego mającego chronić kobiety przed niechcianą ciążą.

Pani posłanka z lewicy zapytana o to, czym się różni 12 tygodniowe dziecko będące w łonie matki od tego, które przychodzi na świat, odpowiedziała, że różni się tym jak żołądź od dębu i koniec.

Pewnie można i tak.

Aborcja nie jest środkiem antykoncepcyjnym i dziwi mnie to, że środowiska noszące na sztandarach hasła opieki nad kobietami nie starają się pochylać nad tragedią tych, które osamotnione decydują się na taki desperacki krok, po którym w ich psychice pozostaje niezabliźniona rana i trauma straconej szansy na najpiękniejsze doznanie, jakim dla kobiety jest chwila, kiedy do swojego serca może przytulić własne dziecko.

Pewnie, że można tłumaczyć sobie, że kobieta ma prawo do pozbycia się „problemu”, bo przecież to tylko żołądź i nic to, iż z niego wyrasta piękne drzewo, albo że to tylko „galaretka”, której można się pozbyć jak niechcianego kataru.

Kobietom z „problemem” potrzeba wyciągniętej do nich pomocnej dłoni, której mają prawo oczekiwać od nas wszystkich.

Kryspin

niedziela, 5 listopada 2023

 

Europa chrześcijańska, albo żadna

Według badań Eurostatu ludność Europy wzrosła ostatnio o ponad 1, 7 miliona obywateli i wynosi obecnie 448 milionów ludzi (bez Rosji).

Te dane mogłyby napawać optymizmem, gdyby nie jeden istotny element, o którym się nie wspomina.

Przyrost ludności naszego kontynentu odbywa się dzięki wzmożonej fali migracyjnej, która od kilkunastu lat transferuje setki tysięcy nowych Europejczyków z obszarów obcych nam kulturowo i do tego opowiadających się za odmiennością w kwestii wyznania, preferując islam jako swoją, jedyną religię.

Europa jako gwarant chrześcijańskiego dziedzictwa jest w odwrocie, o czym mogą świadczyć chociażby w ekspresowym tempie powstające nowe świątynie z półksiężycem chociażby w sąsiadującym z nami trenem na zachód od Odry.

Nie inaczej jest w drugim co do wielkości państwie europejskim, czyli we Francji, gdzie już obecnie przybysze z obszarów muzułmańskich stanowią ponad 15% ogółu mieszkańców.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć badania zmian demograficznych, które czekają nasz kontynent w perspektywie kilkudziesięciu następnych lat, to jawi się nam nieciekawa perspektywa.

Specjaliści przewidują, że za około 30 lat ludność Europy i owszem pozostanie na niezmienionym poziomie, ale rdzennych obywateli będzie o około 25% mniej, a lukę demograficzną wypełnią potomkowie nacji napływowych i w dalszej perspektywie ta tendencja będzie się już tylko pogłębiała.

W naszych mediach przetoczyła się ostatnio dyskusja nad tym w jaki sposób winniśmy się zabezpieczyć na niepewne czasy, kiedy to u wrót naszego europejskiego dobrostanu co chwilę wybuchają konflikty zbrojne mogące łatwo podpalić ten nasz spokój.

Jedni nawołują do zbrojenia się po zęby, inni podniecają się perspektywą utworzenia europejskiej armii jako gwaranta bezpieczeństwa naszych granic, ale niepewność i tak pozostaje.

Europa i my w niej boimy się wojny z czołgami i śmiercionośnymi rakietami, a nie jesteśmy świadomi, że ona już u nas jest.

XXI wiek zmieni jej oblicze i teraz to nie pancerne zagony u naszych granic są zwiastunem zagłady.

Nasze czasy są areną wojny cywilizacyjnej i jeżeli tego nie zauważymy, to będzie koniec świata, który do tej pory znaliśmy.

Najgorszym w tym wszystkim jest to, że my sami, może nieświadomie, tworzymy coś na kształt piątej kolumny szykującej pole dla wrogów naszego świata, bo z pewnością z radością przyjmują oni działania podcinające korzenie europejskiej tradycji będącej dotąd gwarantem naszego jutra.

We Francji prezydent z satysfakcją zapowiada że już niebawem do ichniejszej konstytucji zostanie wprowadzony zapis o dowolnej aborcji na życzenie, i to wszystko w imię wolności od religijnego uzależnienia.

W Polsce jesteśmy na progu zmiany politycznych sił cieszących się z przejęcia władzy, i wszystko wydaje się być naturalnym, gdyby nie to, że szykują czystki a może trzeba by powiedzieć spustoszenie w kwestiach moralnych, czego wyrazem ma być dowolność w kwestiach aborcyjnych, a w dalszej polityce otwarta walka z Kościołem, który ma zostać zmarginalizowany.

Trudno nie uznać tego, jako działanie podcinające korzenie chrześcijańskiego dziedzictwa, które na przestrzeni wieków było gwarantem naszego istnienia.

Można mieć wiele zastrzeżeń co do zachowania kościelnych władz, można piętnować i słusznie patologie, które owocują brakiem szacunku dla kapłańskich szeregów, ale nie można się tym upajać i cieszyć się perspektywą jego całkowitego upadku, bo wtedy przez wieki budowany mur chrześcijańskiego bezpieczeństwa stanie się li tylko dziurawym płotem, przez który zaleje nas nie tylko obca kultura, ale i nowy porządek religijności zupełnie nam obcej.

Kryspin

środa, 25 października 2023

 

Czy można być niewierzącym w Kościele?

W „Faraonie” Prusa pojawił się fragment, kiedy to egipscy kapłani, obawiając się gniewu ludu, wykorzystali swoją wiedzę z dziedziny astronomii i przewidując nadchodzące zaćmienie słońca, wykorzystali to zjawisko, aby wprowadzić w zgromadzonych paniczny strach, mówiąc, że to widomy znak gniewu bogów wobec ludzkiej niegodziwości.

Strażnicy tajemnic świątyni  posiadali wiedzę o świecie, ale czy mieli także wiarę w tego, którego kult szerzyli?

Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi, ale jeżeli dla zachowania swojej pozycji posługiwali się kłamstwem, to w człowieku musi się rodzić wątpliwość co do ich religijnych przekonań.

Minęły całe tysiąclecia i wiara starożytnych jest dla nas co najwyżej religijną ciekawostką i nikt z trzeźwo myślących już nie wierzy w bóstwa powołane do życia przez kastę egipskich kapłanów.

Przez ponad dwa tysiące lat żyjemy w religijnej rzeczywistości, którą zapoczątkował niezwykły człowiek z galilejskich piachów, który za swoje przekonania nie wahał się poświęcić życia na drzewie krzyża, ale przed tym tragicznym epilogiem swojej misji nie tylko powołał do życia nową religijną wspólnotę, ale niejako legitymując swoją misję, obiecał, że będzie najważniejszą częścią swojego Kościoła także po osobistym triumfie nad śmiercią w akcie zmartwychwstania.

Dwadzieścia wieków trwania i wiele wichrów targających Kościół nie zniszczyło go. Bolesne podziały i ataki zwolenników rozumu na niewiele się zdały i ta wspólnota przetrwała do naszych czasów.

Walka o rząd dusz jednak nie ustaje i co chwilę Kościół musi się mierzyć z nowymi atakami. Niekiedy są to publikacje z literackiego podwórka, jak chociażby beletrystyka Dona Browna, który wykorzystując powściągliwość Watykanu do ujawniania tajemnic skrywanych w swoich archiwach, dołożył lekkość , by stworzyć poczytne sensacyjki, którym z wypiekami na twarzy sekundują rzesze czytelników, twierdzących, że musi być w tym coś na rzeczy, i literacka fikcja przybiera formę skrywanej prawdy.

Kolejną cegiełkę do tych spektakli sensacji dołożył ostatnio znany u nas trener wizerunku personalnego, a później bohater skandalu z pornografią dziecięcą, pan Tymochowicz, który obwieścił swoją przyjaźń z kardynałem Rysiem i powołując się na rzekomą rozmowę z hierarchą ujawnił, że ten otwarcie zadeklarował się jako ateista, a Kościół określił li tylko jako biznes.

Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że jest to rzadko spotykana perfidna intryga, zważywszy na to, że jej autor czuje swoją bezkarność chroniąc się poza granicami naszego kraju.

Kuria diecezji łódzkiej od razu złożyła dementi wobec tego pomówienia, ale smrodek z pewnością się rozniesie i kolejni zwolennicy odzierania Kościoła z godności już zacierają ręce, przyjmując to za sensacyjną prawdę.

Pomijając te wszystkie wyżej wymienione przykłady ataków na Kościół, trzeba sobie jasno powiedzieć, że ta instytucja przeżywa głęboki kryzys, o czym mówił w ostatnim wywiadzie wspomniany powyżej Kardynał.

Katolicyzm polski przeżywa trudny czas i jasno wyzierają w nim oznaki braku wiary wśród tych, którzy go tworzą, i tu trzeba jasno stwierdzić, że winą za taki stan ponosimy my wszyscy, począwszy od rodzin, w których zatraciły się tradycyjne wartości.

Zaraz potem trzeba dołożyć i to, że wielu ludzi Kościoła odzianych w sutanny(i to we wszystkich kolorach) swoim życiem nie umacnia religijnej gorliwości w swoich owieczkach zachowując się tak, jakby sami byli niewierzącymi.

Chrystus kończąc swoją ziemską misję podzielił się ze swoimi uczniami gorzką refleksją stawiając ze smutkiem pytanie: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?”(Łk 18,8)

Kryspin

środa, 18 października 2023

 

Zatruty kwiat na drodze powołania.

W portalu internetowym ukazał się wywiad, jakiego udzielił mu były ksiądz, obecnie pastor kościoła protestanckiego, który odnosząc się do ekscesów seksualnych na jednej z katolickich parafii, o których szeroko informowały media, stwierdził, że kiedyś klerycy wymykali się z seminarium, aby zażywać cielesnych rozkoszy w agencjach towarzyskich, kiedy dziś nie muszą się już trudzić, bo panienki lekkich obyczajów przychodzą bezpośrednio do ich seminaryjnych pokoi.

Wiem, że dawny wielebny ponoć w młodości na własnej skórze doświadczył niecnych praktyk ze strony ludzi w sutannach (przynajmniej tak swego czasu twierdził), ale to nie uprawnia go do snucia historyjek nie mających nic wspólnego z rzeczywistością.

Mam prawo do tak krytycznej oceny, bo zdaje się jesteśmy w podobnym wieku i seminaryjną przygodę zaliczaliśmy w tym samym okresie.

Owszem, zdarzały się przypadki, że wśród kolegów mieliśmy być może takich, którzy kochają inaczej i to było można zauważyć po ich zachowaniu.

Trzymanie się dyskretnie za ręce w czasie poobiedniego spaceru, siadanie sobie na kolanach w pokojowym zaciszu, czy wymiana spojrzeń mówiących wiele, ale nic ponadto.

Pewnie, że może niektórzy przynieśli ze sobą bagaż przed seminaryjnych doświadczeń ze swoich kontaktów ze starszymi duchownymi, ale starali się to pozostawiać za sobą, choć może tkwiły w nich te moralne zadry, ale starali się być normalnymi w tym inwigilowanym na każdym kroku kieracie, kiedy dzwonki i regulamin kształtowały każdy dzień, godzinę i minutę ich seminaryjnego życia.

Jeżeli do tego dołożyć nadzór moderatorów, którzy zachowywali się jak cyborgi nie ulegające pokusie snu i nieustannie zjawiające się znikąd, aby przyłapać tych, którzy ośmielili by się choćby pomyśleć o jakimkolwiek wykroczeniu przeciwko surowym zasadom, to mamy gotowy przepis na seminaryjną codzienność.

Problem przed kapłańskiej formacji nie polega na tym, że do tych przybytków trafiają dewianci ogarnięci obsesją seksualności, ale w nieprzystających do ludzkich potrzeb formach opartych na bezrefleksyjnym posłuszeństwie wobec regulaminu, a ten zupełnie wyklucza fizyczne pragnienia jako coś grzesznego i dyskredytuje kandydata do posługi ołtarza.

Już wiele razy pisałem o tym, że tym zatrutym „kwiatkiem” niszczącym przyszłe kapłaństwo młodych ludzi, którzy przecież na początku swoje drogi zjawili się w seminarium z głowami pełnymi ideałów, jest celibat, do którego wymogów w żaden sposób nie przygotowują spędzone poza tymi murami lata.

Młodzi ludzie zgromadzeni w jednym miejscu skazani są na siebie i tylko na siebie przez 6 długich lat, 365 dni w każdym roku, przez 24 godziny na dobę, a obok, wcale nie tak daleko dzieje się normalne życie. Ludzie się uśmiechają do siebie, rodzą się przyjaźnie, niekiedy kwestie miłość pomiędzy dwojgiem ludzi, a klerycy pozostają sami ze swoimi pragnieniami i może tylko niekiedy liczą dni i godziny, kiedy i dla nich zakończy się ten wyrok samotnego życia.

Przetrzymać te sześć lat, a później będzie już „normalnie” i mamy tego efekty, że księża po seminaryjnym „poście” zaczynają się zachowywać jak przysłowiowe psy spuszczone z łańcucha.

W procesie Norymberskim sądzono zbrodniarzy, którzy niekiedy nigdy nie posługiwali się bronią i broniąc siebie tłumaczyli, że nikogo nie zabili, a służyli tylko systemowi. Sąd jednak potraktował ich surowo, bo to na nich ciążyła wina sprawstwa kierowniczego.

Kiedy odchodziłem z szeregów kapłańskich z powodu uczucia jakim obdarzyłem ukochaną kobietę, zwróciłem się do Boga świadomym swojej winy, ale zaraz potem skierowałem do Niego prośbę, aby sprawiedliwie osądził winę tych, którzy stworzyli nieludzkie prawo łamiące sumienia kapłanom takim jak ja.

Chociaż nie wpisuję się w narrację byłego księdza, który używając konfabulacji próbuje tworzyć fałszywy obraz tych, którzy zdecydowali się pójść drogą powołania, to w pełni oskarżam Kościół za to, że wprowadził nieludzkie prawo, które od XII wieku kaleczy tych, którzy odpowiadając na Boże wezwanie, zdecydowali się na kapłaństwo.

Kryspin

środa, 11 października 2023

 

Czy Kościół dryfuje ku protestantyzmowi?

„Synod o synodalności-odnowa, czy protestantyzacja Kościoła”- z takim kontrowersyjnym tematem ukazał się kilka dni temu w mediach społecznościowych ukazał się wywiad z kardynałem Rysiem ,jednym z głównych naszych hierarchów uczestniczących w rozpoczętej rzymskiej odsłonie  zgromadzenia biskupów, którzy pod przewodnictwem Papieża podjęli się pracy nad przyszłością tej instytucji.

Obecny etap Synodu (drugiego pod względem ważności zgromadzenia hierarchów po Soborze Powszechnym) jest drugim etapem tego gremium, bo już przed rokiem odbyły się konsultacje na poziomach wspólnot diecezjalnych, w których swój głos mogli zabrać także świeccy przedstawiciele religijnych wspólnot.

Pewnie to legło u podstaw, aby na rzymskie obrady zaprosić, i to z możliwością czynnego uczestnictwa także świeckich, mających być oddolnym głosem Kościoła.

Jeszcze jednym wyróżnikiem obecnego wydarzenia stało się zaproszenie na obrady przedstawicieli innych kościołów chrześcijańskich, i tak w synodalnych obradach zapowiedzieli swój akces najważniejsi przedstawiciele Kościołów protestanckich,  Prawosławia i na koniec sam zwierzchnik Kościoła anglikańskiego także zapowiedział swój udział.

Taki zestaw uczestników mógłby wieszczyć, że będą to szczególne obrady, których owocem mogły by być rewolucyjne ustalenia szerzej otwierające póki co przez wieki zamknięte, bądź tylko lekko uchylone drzwi do wzajemnego zbliżenia się zwaśnionych podziałem wspólnot ludzi wyznających przecież wiarę w tego samego Boga.

Rozbudzone nadzieje jednak stonował sam kardynał, który zaraz po tym, jak starał się przybliżyć idee synodalnych spotkań odwołał się do przekazu z Dziejów Apostolskich, kiedy to uczniowie toczyli spór, jak ma wyglądać dopiero co rodzący się Kościół po desperackim kroku apostoła Judasza, który sprzeniewierzył się samemu Chrystusowi i dopuścił się względem niego zdrady.

Sprawę roztrzygnął sam Piotr uważając, że tylko jemu przystoi ostatnie słowo.

Hierarcha nawiązał tym ewangelicznym przykładem do obecnej sytuacji, kiedy owszem szeregowi wierni byli proszeni o zabranie głosu w kwestiach przyszłości Kościoła, ba nawet zostali zaproszeni do Rzymu, aby być bezpośrednim oddolnym głosem, ale tak na koniec trzeba mieć na uwadze, że Synod to zgromadzenie hierarchów i tak na koniec to do nich należy ostateczny werdykt, w jakim kierunku będzie zmierzał Kościół.

Uściślając sprawę, ostatecznym decydentem na temat kształtu końcowych ustaleń biskupich obrad i tak będzie jeden człowiek, następca Piotra tu na ziemi, czyli Papież.

Kardynał Ryś jednak nie do końca obronił swoje stwierdzenie o nadrzędności głosu Piotra, bo w dalszej części wywiadu, odnosząc się do roli laikatu w tej wspólnocie, przywołując stwierdzenie Jana Pawła II, powtórzył za nim zdanie, że wierni nie są tylko częścią Kościoła, a są Kościołem.

W takim razie rodzi się pytanie, którzy wierni są Kościołem?

Czy do nich zaliczają się tylko ci nieskalani, co niedziela uczestniczący w liturgii i przyjmujący systematycznie komunię?

A co z pozostałymi, którym życie się pokopało i po nieudanych sakramentalnych związkach zapragnęli nowej miłości i podjęli decyzję o założeni nowych rodzin?

Owszem kapłani oferują im swego rodzaju protezy namawiając ich do duchowych spotkań z Chrystusem, kiedy nie mogą jak pozostali cieszyć się normalnym życiem sakramentalnym. Niektórzy hierarchowie, choć póki co jest ich mniejszość, uważają, że Kościół musi się zmierzyć z wyzwaniami obecnego świata, albo w krótkiej przyszłości stanie się tylko skansenem przeszłości.

Chciałbym mieć nadzieję, że obecny Synod zmierzy się z wyzwaniami, jakie niesie przed wiernymi życie, ale żywię też obawę, że będzie kolejnym zdarzeniem pudrującym problemy, i nic ponad to.

Szeregowi wierni są także Kościołem i jako tacy mają prawo mieć głos, w jakim kierunku powinien o zmierzać.

Warto aby o tym pamiętali także ci, którzy z racji swojej uprzywilejowanej pozycji decydują o jego przyszłości.

Kryspin

środa, 4 października 2023

 

Puszka Pandory ?

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Kościół katolicki jest w głębokim kryzysie i potrzebuje radykalnych zmian nie tylko w kwestiach duszpasterskich, ale i w kwestiach, które do tej pory były uznawane za niezmienne zważywszy na tradycję tej instytucji opartą na prawdach objawionych zawartych w ewangelicznych kanonach.

Wychodząc naprzeciw tym wyzwaniom Kościół przygotowuje się do jednego z najważniejszych wydarzeń, jakim ma być zbliżający się Synod biskupi, kolegialnego ciała doradczego, z którego zdaniem musi się liczyć sam Papież, niekwestionowany autorytet i depozytariusz czystości doktryny tej instytucji.

Dosłownie w przededniu zapowiedzianego Synodu ukazała się publikacja teologów Urety i Loredo: ”Proces synodalny puszka Pandory” która niejako uprzedziła sprawy z którymi przyjdzie się niebawem mierzyć biskupim doradcom następcy Św. Piotra.

Bezpośrednim pokłosiem tej książki stał się zapewne list 5 kardynałów, w którym zwracają się bezpośrednio do papieża Franciszka przedstawiając mu pięć zapytań o kwestie doktrynalne, które do tej pory zdawały się bezprzedmiotowe i niezmienne.

Wśród pytań (dubiów) znalazły się między innym wątpliwości dotyczące osób o orientacji homoseksualnej i problemie ich miejsca w Bożym planie zbawienia oraz kwestia zabetonowanej przez wieki kwestii sakramentu kapłaństwa dla kobiet.

Niejako dopełnieniem wątpliwości stała się w tych kwestiach sprawa sakramentu pokuty w przypadku, kiedy grzesznik nie spełnia aspektu skruchy wobec niegodziwości względem Bożego miłosierdzia.

List kardynałów stawia Franciszka w trudnym położeniu, bo jest swoistym głosem troski hierarchów w sprawach, z którymi Kościół musi się zmierzyć zważywszy na zmiany w świadomości wiernych i wyzwaniami jakimi niesie ze sobą obecna wiedza.

Trudno przejść do porządku dziennego chociażby na sprawami orientacji seksualnej, kiedy nauka udowodniła, ze około 5% populacji to ludzie o orientacji homoseksualnej i Kościół nie może stawiać ich poza nawiasem Bożego miłosierdzia.

Kiedyś mój znajomy( nota bene były ksiądz) opowiedział mi o swojej pracy naukowej na Uniwersytecie Stanforda i przy tej okazji wspomniał o sprawie religijnego przeżycia, jakiego doświadczył uczestnicząc w nabożeństwie sprawowanym w kościele znajdującym się na terenie kampusu.

Liturgię sprawowała kobieta będąca księdzem anglikańskim i do tego pozostająca w związku z inną kobietą będącą jej towarzyszką życia, i u nikogo to nie budziło żadnego zgorszenia.

Pewnie jeszcze dużo wody będzie musiało upłynąć, zanim jako członkowie społeczności wierzących będziemy wstanie przeorientować swoje myślenie, że Chrystus powołując do życia Kościół, pragnął, aby był on szansą dla wszystkich i chociażby z tego powodu, że każdego z nas dotyka niedoskonałość na naszej drodze ku zbawieniu, i chociażby z tego powodu nie powinniśmy zamykać drzwi do bezgranicznego Bożego miłosierdzia tym, których natura uczyniła innymi od nas.

Kościół hierarchiczny będzie także musiał zrewidować swoją nieomylność, która wobec zmieniającego się świata weryfikuje wiele spraw, które do tej pory były uznawane za niezmienne.

Ojcowie zbliżającego się Synodu staną przed trudnym zadaniem, aby uczynić Kościół odpowiednim dla wyzwań, które przed nim stawia obecny czas, ale to wcale nie musi być otwarcie przysłowiowej „puszki Pandory”, mitycznej siewczyni zła i nieszczęść, bo ten czas głębokiego kryzysu tej instytucji już się zadział i odwaga zmian może tylko pobudzić promyki nadziei, że jutro Chrystusowej Owczarni powróci na właściwe tory.

Kościołowi potrzeba ludzi, którzy nie żyją tylko przeszłością, ale zdolnych do myślenia o przyszłości i w takim tonie należy odczytywać apel tych pięciu hierarchów kierujących do Franciszka swój głos troski o to, aby Kościół akceptując zmiany mógł trwać realizując pragnienie jego założyciela o nieustannym szerzeniu Bożego miłosierdzia dla wszystkich.

Kryspin

środa, 27 września 2023

 

Dopóty dzban wodę nosi...

Dopóty dzban wodę nosi póki mu się ucho nie urwie, głosi stare przysłowie i niestety życie ciągle czyni je aktualnym, o czym przekonali się uczestnicy seks-libacji urządzonej na jednej z plebanii na południu Polski.

Aby uatrakcyjnić męski wieczór, postanowili zaprosić na imprezę pana trudniącego się świadczeniem usług seksualnych na telefon.

Pewnie to szczególne spotkanie przebiegłby w miłej dla obecnych uczestników atmosferze, gdyby zaproszonemu gościowi emocje nie spowodowały palpitacji serca, co zaowocowało jego zasłabnięciem, no i trzeba było na pomoc wzywać medycznych ratowników, co z góry przekreśliło zachowanie intymności zdarzenia.

No i urwało się uszko kościelnego dzbana, bo bohaterami tej nagłośnionej afery byli ludzie w sutannach(no może akurat tego wieczoru bez kapłańskiego odzienia), a w ich przypadku taka wpadka chluby im nie przyniosła.

Takie sensacyjki rozchodzą się błyskawicznie i już w kilka godzin od zajścia w przykościelnym domu wiedziała o tym cała społeczność przynależna do parafialnej trzódki, a dzięki mediom o feralnym zajściu dowiedziała się cała Polska.

Najgorszym w tym wszystkim jest jednak to, że to nie był pierwszy kompromitujący miejscowych kapłanów przypadek, o czym mogłaby świadczyć odpowiedź przypadkowo napotkanej parafianki, która otwarcie przyznała, że publiczną tajemnicą w parafii było to, iż wikarzy bardzo luźno traktowali swoje powołanie i wszystkim były znane ich bezeceństwa, z którymi nawet się nie kryli.

No właśnie, wszystkim było wiadomym to, że ich postępowanie było dalekie od tego, z czym zwykliśmy kojarzyć kapłańskie życie.

Jeżeli takie zachowanie było publiczną tajemnicą, to rodzi się pytanie, gdzie w tym wszystkim umieścić odpowiedzialność ich przełożonych: proboszcza, dziekana i na koniec biskupa, na którym ciąży odpowiedzialność za każdego delegowanego do duszpasterskiej pracy księdza?

Ucho się urwało i teraz hierarcha będzie musiał zareagować, ale czy aby nie za późno?

Jak znam kościelne realia, tym luzakom w sutannach kuria co najwyżej pogrozi palcem i może w ramach „kary” przeniesie ich do jakiejś zapyziałej parafii licząc na to, że będzie to wystarczająca reprymenda.

Przeraża mnie to wszystko.

Przeraża mnie pogodzenie się z tym, że w Kościele nastąpił swoisty kompromis, gdy wierni wiedząc o ciemnych sprawach swoich kapłanów, przechodzą nad nimi do porządku dziennego, jakby były bez znaczenia.

Przeraża mnie to, co usłyszałem od jednego z niedzielnych katolików, który otwarcie przyznał, że wie o tym, co pochłania proboszcza w tygodniu pomiędzy świątecznymi liturgiami i akceptuje to pod warunkiem, że wielebny nie będzie miał pretensji do tego, jakim on jest w życiu codziennym.

To jest największe oskarżenie z jakim musi się mierzyć obecny Kościół, że wpoił swoim zachowaniem wśród wiernych przekonanie, iż kompromis ze złem to nic takiego.

Środowiska liberalne co pewien czas postulują konieczność referendum w sprawie aborcji i właściwie Kościół nie powinien się bać stanąć wobec tej prowokacji, bo przecież znakomita większość społeczeństwa deklaruje się jako wierzący, więc wynik powinien nie budzić obaw, a jednak?

Prawie 50% ankietowanych opowiada się za poluzowaniem moralnych restrykcji w tej kwestii, i dla nikogo nie jest tajemnicą, że wśród pytanych jest wiele osób wierzących.

Kościele to twoje dzieło, zdałoby się wykrzyczeć, bo zamazałeś w wiernych wrażliwość i uczyniłeś z nich żołnierzy kompromisu ze złem.

Ucho się urwało i to nie tylko w tym jednym na początku przytoczonym przypadku.

Dzisiaj kościelny dzban bardzo często przypomina moralne sito o uszach nie wspominając.

Kryspin

środa, 20 września 2023

 

Fundusz kościelny do likwidacji.

Kiedy Chrystus wraz ze swoimi uczniami odwiedził Betanię, pobożna niewiasta namaściła go drogim olejkiem (MT 26, 6-13).

Jeden z Apostołów stanowczo zareagował na ten gest mówiąc, że to była zbyteczna rozrzutność, kiedy należało sprzedać tę drogą wonność, a za uzyskane pieniądze można by obdarować potrzebujących.

Nauczyciel nie podzielił jego zdania i strofując go wyjaśnił, iż uczyniła to przygotowując go na pogrzeb. Mateusz dodał zaś, że Judasz wcale nie miał na myśli pomocy biednym, a po prostu nie chciał się zgodzić na ten gest, bo sam był złodziejem i systematycznie podkradał środki ze wspólnego trzosu.

Przedwyborcza gorączka jest u nas w pełni i co chwilę do publicznej wiadomości przenikają kolejne pomysły na „lepszą Polskę” po wyborach.

Główny pomysł, który lansują obecnie przeciwnicy Kościoła w naszej ojczyźnie jest teza, że nadszedł już czas na zdecydowany rozdział tej instytucji od państwa.

Jednym z pierwszych postulatów jest likwidacja funduszu kościelnego, który nas podatników kosztuje rocznie 270 milionów zł, które to środki można by przeznaczyć chociażby na onkologię.

Kolejnym pomysłem będzie rewizja konkordatu (z roku 1993) i wyprowadzenie religii ze szkół, co miało by dać kolejne oszczędności w publicznej kasie.

Skromnie licząc nauka religii w naszym systemie oświaty to kilka miliardów złotych i w znaczący sposób drenuje szkolne budżety, więc może mają rację ci, którzy chętnie pozbyliby się kościelnych agitatorów?

W podobnym tonie realizowano edukację w nieistniejącym już „raju” Niemiec Wschodnich (NRD), gdzie przez dziesięciolecia budowano społeczeństwo wole od „opium”, jakim dla spadkobierców Marksa i Lenina była religia.

Zgoła inne zasady przyjęło społeczeństwo Niemiec Zachodnich, które realizując zasadę rozdziału Kościoła od państwa, jednocześnie w konstytucji zapisało, iż każdy obywatel ma prawo do religijnej edukacji z zachowaniem wzajemnego poszanowania swoich przekonań, i tak w systemie oświaty zachowali naukę religii w szkołach na wszystkich poziomach nauczania.

Ciekawym jest także to w jaki sposób państwo realizuje sprawą finansowania religijnych potrzeb swoich obywateli, którzy przy podatkowych daninach deklarują swoją przynależność wyznaniową i płacą co miesiąc od 7-9% z podatku na rzecz swojego Kościoła.

Przy porównywalnej do Polski liczbie wiernych( katolików niemieckich jest około 27 milionów) na rzecz tej wspólnoty państwo przekazuje rocznie ponad 5 miliardów euro i nikomu to nie przeszkadza.

Z tych pieniędzy utrzymywane są parafie: dla księży ustanowiono pensje, dla kościelnych organizacji desygnowane są środki na działalność charytatywną, a część środków wykorzystywane jest na bieżące remonty i modernizację kościelnej infrastruktury.

No i jeszcze jedno, aktywność duszpasterska została uwolniona od zwyczajowych opłat za kapłańskie posługi, które są bezpłatne.

Ktoś teraz powie, że jesteśmy nadal krajem na dorobku i takie porównania z europejskim krezusem ni jak się mają do naszych realiów.

Owszem, dużo jest racji w takim stanowisku, ale bawiąc się liczbami warto zauważyć, że 270 milionów zł w skali roku, jaki „zjada” kościelny fundusz, to raptem jest 10 zł od każdego zdeklarowanego wierzącego.

Jeżeli więc szukać oszczędności, to może warto by było pomyśleć o budżetach organizacji pozarządowych hojnie sponsorowanych przez samorządy, kiedy sama Warszawa przeznacza na ich działalność statutową kilkaset milionów rocznie.

Może warto by było się przyjrzeć takim wydatkom, kiedy na organizację promującą naukę krzyku w trakcie manifestacji stołeczny ratusz asygnuje grubo ponad milion złotych, a to tylko jeden z licznych przykładów budzących zdziwienie grantów.

Kryspin

środa, 13 września 2023

 

Silna rodzina jedyną receptą naszej przyszłości.

W Polsce rodzi się coraz mniej dzieci.

To jeden z ważniejszych kampanijnych tematów od lewa do prawa sceny politycznej, i to prawda, z którą trzeba się zgodzić.

Aktywiści z lewicowej strony ideologicznego sporu z nieukrywaną satysfakcją punktują rządzących, że na nic się zdały rozdawnicze programy prospołeczne i nawet podniesienie kwoty dodatku na wychowanie dzieci do niebagatelnej kwoty 800 zł. miesięcznie ni jak się nie przełożyło na dzietność naszych rodzin.

Aby nie być posądzonym o malkontenctwo zaraz potem stawiają diagnozę, że polskim rodzicielom potrzeba żłobków, gdzie fachowcy zajęliby się maluchami, kiedy mamuśki mogłyby się realizować zawodowo, do tego pomysł finansowego wsparcia, gdyby rodzicielki nie za bardzo ufałyby systemowi żłobkowej opieki, wtedy w sukurs mogłyby pospieszyć babcie i to wcale nie za darmo, bo państwo uruchomiłoby finansowanie w formie dodatku babcinego (1500 zł miesięcznie), no i na koniec sprawa godziwego lokum dla młodych rodzin, które zapewniłyby lokalne samorządy w ekspresowym tempie budujące tanie lokale na wynajem.

Reasumując należałoby stwierdzić, że nikt nam więcej nie obieca ponad tych, którzy stawają w szranki do sejmowych foteli i w efekcie do władzy.

A i jeszcze zapomniałem, że w tym festiwalu obietnic nikogo nie pominięto, bo przecież społeczeństwo to nie tylko heteroseksualna masa, ale i także ci pozostali, którzy będąc w odmiennych orientacjach raczej nie przyczynią się do wzrostu narodzin, ale także o swoje zamierzają walczyć, więc i im się należy garść przywilejów.

W Polsce przeżywamy demograficzny kryzys i socjologowie biją na alarm, że za kilkanaście lat nasza populacja zmniejszy się tak znacznie, iż nie będzie komu pracować, bo przecież żyjemy dłużej i drastycznie się rozrasta rzesza tych, którzy co miesiąc będą drenować system emerytalno-rentowy, a ten przecież nie jest z gumy.

W tym politycznym jazgocie bardzo cichym zdają się być głosy tych, którzy źródła problemu starają się upatrywać w kryzysie rodziny, a to ona przecież w najprostszy sposób jest gwarantem dzietności.

Nie jest żadną tajemnicą, że od stuleci strażnikami wartości prorodzinnych był i jest Kościół i to niezależnie od klimatu w jakim się obecnie znajduje.

To w jego doktrynie rodzina jest szczególną wartością, choć w ostatnich latach jego głos stracił na znaczeniu, a i on sam ponosi znaczną część winy za ten stan rzeczy.

Hierarchowie ponoszą winę za to, że Kościół stał się obiektem ataku, bo sprzeniewierzyli się zasadzie politycznej neutralności i związali swój dobrostan z partią władzy, otwierając swoistą puszkę Pandory wykorzystywaną przez religijnych przeciwników.

Jeżeli do tego dołożyć falę brudów wśród ludzi w sutannach, to mamy gotowy przepis na kryzys, który owocuje upadkiem wartości rodzinnych.

Pokłosiem tego stanu rzeczy jest chociażby malejąca ilość dzieciaków i młodzieży uczestniczących w lekcjach religii. Według danych z największych miast to jest tylko 50% dzieci uczących się o katolickich wartościach w szkołach podstawowych i zaledwie 20% wśród uczącej się młodzieży.

Środowiska antyklerykalne odtrąbiły już sukces i zacierają ręce w nadziei, że jeszcze za naszych czasów Kościół stanie się rodzajem skansenu dawnej ciemnoty, ale czy na pewno jest się czym cieszyć?

Jaką alternatywę mogą zaproponować ci piewcy nowoczesności bez Boga?

Marsze kolorowych buntowników głoszące na sztandarach hasła o równości ni jak nie przedsatwiają wizji, czym ma się stać świat, który tak ochoczo krytykują.

W demokracji każdy ma prawo do manifestowania swoich przekonań i nikomu nic do tego, ale może już najwyższy czas, aby stawać w obronie także tych wartości, bez których nie ma przyszłości, a tylko silna rodzina ją gwarantuje.

Kryspin

środa, 6 września 2023

 

Samotność decyzji.

Na naszej scenie politycznej dysputy raz na cztery lata tematem wiodącym staje się sprawa aborcji.

Nie inaczej stało się i teraz na kilkadziesiąt dni przed parlamentarnymi „igrzyskami”, kiedy to po gorączce kampanii wybrańcy narodu rozsiądą się w poselskich fotelach przy ulicy Wiejskiej w Warszawie.

Tradycyjnie przedstawiciele partii lewicowych podnoszą głos za poluzowaniem aborcyjnego kagańca, czyli dalece posuniętej granicy, do której nienarodzone dziecko winno być swoistym zakładnikiem czekającym we niepewności, czy jego matka da mu szansę na to by mogło oglądać świat.

Nieco bardziej powściągliwi są przedstawiciele tak zwanego środka politycznej sceny, ale i oni jeszcze przed tym, zanim Sejm zajmie stanowisko w tej kwestii, licząc na głośny wrzask środowisk proaborcyjnych, w szeregach swoich potencjalnych parlamentarzystów wprowadzają cenzurę dotyczącą przyszłych głosowań za poluzowaniem przepisów w tej kwestii.

No i na koniec parlamentarna konserwa licząca na poparcie środowisk związanych z linią Kościoła, który w naturalny sposób jest przeciwny aborcyjnej dowolności.

W tym przypadku trzeba zauważyć, że hierarchowie wykorzystują przychylność tej politycznej strony sporu, próbują ugrać dla siebie jak najkorzystniejsze rozwiązanie.

No i mamy całą paletę stanowisk, kiedy jedni mówią o „piekle kobiet” traktowanych jak inkubatory do rodzenia dzieci bez względu na wszystko, a po drugiej stronie stawiają się ci, którzy mówią, że każde życie od początku ( od chwili poczęcia) zasługuje na szacunek i ochronę.

Póki co ci ostatni, przy aktywnym stanowisku środowiska kościelnego, zdają się być w uprzywilejowanej sytuacji posiadając za sobą aparat władzy i w takim przypadku mogą nawet kreować ustawy sprzyjające ich stanowisku (słynne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego zaostrzające prawo aborcyjne jest tego przykładem).

Reasumując, żadna ze stron politycznej sceny nie staje po stronie kobiet, bo nikt nie przedstawia wiarygodnej recepty, w jaki sposób zaopiekować się tymi często poobijanymi przez strach i niepewność przyszłości w sytuacji, kiedy będą musiały się mierzyć z wyzwaniem, jakie niesie macierzyństwo.

Żadna ze stron politycznej sceny nie przedstawia rozwiązań sprzyjających kobietom, bo jedni aborcją starają się rozwiązać problem kobiety, która w samotności musi mierzyć się z pełną traumy decyzją o tym, czy urodzić dziecko, a inni będący po drugiej stronie zachowują się tak jak przechodzący obok poobijanego wędrowca z ewangelicznej przypowieści. Kapłan i lewita przechodzący obok tego problemu nie zareagowali i dopiero miłościwy Samarytanin pochylił się nad poobijanym i otoczył go opieką.

Kobiety, przyszłe matki często czują się poobijane sytuacją, kiedy zachodzą w ciążę i wtedy potrzebują kogoś, kto nie tylko podsunie im ustawę, ale da rzeczywiste wsparcie.

Ktoś kiedyś zarzucił mi, że jako facetowi i do tego posuniętemu w latach, nie przystoi zajmować stanowiska, kiedy jedynymi uprawnionymi do podjęcia decyzji są kobiety, i miał w tym wiele racji, dlatego jestem dalekim od ferowania wyroków, czy zajmowaniu stanowiska w tej kwestii.

To kobieta jest jedyną uprawnioną do decyzji o swoim macierzyństwie, bądź a zakończeniu ciąży w tak drastyczny sposób, jakim jest aborcja, ale na koniec chciałbym przytoczyć stanowisko lekarzy opisujących dziecko w 12 tygodniu ciąży:

-”Szybko zwiększa się masa ciała (o ok. 75%). Płód ziewa i często otwiera oraz zamyka usta. Większość płodów ssie prawy kciuk. Jelita powracają do jamy brzusznej. Trwa proces kostnienia większości kości. Rozwijają się paznokcie u rąk i stóp. Pod koniec tego tygodnia wykształcone zostaną linie papilarne, niepowtarzalny znak indentyfikacyjny na całe życie. Długość ciała płodu wynosi 60–65 mm.

Dziecko ma rozwinięte wszystkie organy: serce i mózg i cały układ nerwowy. Potrafi się uśmiechać i poruszać kończynami.”

Może warto przeczytać, że to już nie tylko zlepek komórek, ale człowiek, choć jeszcze bardzo mały.

Kryspin

środa, 30 sierpnia 2023

 

Parafialny dopust Boży

W trzeciej części „Zatroskanej koloratki” pozwoliłem sobie na puszczenie literackiej fantazji i przedstawiłem proboszcza parafii, który dziennikarce przedstawiając zasady swojej pracy duszpasterskiej nadmienił, że funkcję kierownika wspólnoty parafialnej będzie sprawował tylko w wyznaczonym czasie, po którym nastąpi zmiana i ktoś inny będzie po nim sprawował tę posługę.

Póki co to tylko moja wizja, bo w kościelnej rzeczywistości takich praktyk się nie stosuje, i może szkoda, zwłaszcza w przypadkach, kiedy wspólnoty parafialne z woli hierarchów skazywane są na swoisty dopust Boży, kiedy ksiądz proboszcz ni jak im nie pasuje.

Praktyka kadrowa stosowana przez diecezjalnych włodarzy owszem przewiduje roszady wikariuszowskich pomocników, ale już w przypadku stanowisk proboszczowskich jest nacechowana powściągliwością i jeżeli już biskupi decydują się na zmiany, to tylko w dwóch przypadkach, i wcale nie mam tu na myśli głosu parafialnych owieczek.

Proboszczowie zmieniają swoje kościelne gospodarstwa, kiedy trafiają na parafie tzw. przejściowe, czyli mało atrakcyjne, bo duszyczek mało, albo środowisko nad wyraz duszpastersko zaniedbane i trudno związać koniec z końcem, o odłożeniu czegoś na czarną godzinę nie wspominając.

Wtedy nieocenioną zdaje się być dobra relacja z kurialną centralą i systematyczne przypominanie o sobie przełożonym.

Drugim przypadkiem, kiedy biskupi decydują się na personalne roszady proboszczów, jest sytuacja konfliktowa, kiedy ksiądz ni jak nie potrafi się dogadać z owieczkami, bądź moralny smrodek powstały po skandalu, którym nierozważny proboszcz przekroczył granice uniemożliwiające zamiecenia takiej niezręczności pod kościelny dywan.

No i mamy taką rzeczywistość, że wspólnoty parafialne są skazane na swoistą ruletkę.

Owszem zdarzają się na niej szczęściarze, kiedy trafiają się im kapłani z powołania realizujący przesłanie samego Chrystusa o potrzebie otwartości na służenie innym, ale po stronie tych, którym los(a może trzeba by powiedzieć biskupi diecezjalni) zafundował kapłanów mających z tyłu głowy samouwielbienie i pielęgnowaną przez lata zasadę, iż są tak nadzwyczajnymi wybrańcami Bożej profesji, że należy im się więcej aniżeli tym zwyczajnym zjadaczom parafialnego chleba, to mamy gotowy przepis na swoisty dopust Boży i wieloletnią perspektywę wegetacji w cieniu kościelnego despoty, prokuratora ludzkich sumień, bądź innego samoluba żyjącego w myśl zasady, że przyszedł do nich tylko po to, aby mu służono.

Kościół przeżywa czas kryzysu i do jego bram coraz głośniej dobija się laicyzacja, czego dowody aż nadto są widoczne, kiedy to nawet w trakcie świątecznych liturgii ławki zaczynają świecić pustakami.

Wielu kapłanów to zauważa, a i ich hierarchiczni przełożeni także dostrzegają ten niepokojący trend, ale nie robią nic, albo za mało, aby coś zmienić.

Naturalnym po tym wszystkim zdaje się być pytanie, za ile strat odpowiada Kościół uparcie prowadząc w taki sposób swoją politykę personalną w obsadzie stanowisk proboszczowskich?

Przytaczając fragment z „Zatroskanej koloratki” stwierdziłem, że to tylko moje literacka wizja, ale to nie do końca prawda.

Kiedy pod koniec liceum dane mi było uczestniczyć w trzydniowych rekolekcjach organizowanych w parafii zarządzanej przez Paulinów, proboszcz tego sanktuarium przedstawił nam swoich pomocników(wikariuszy) ,n wśród których był starszy zakonnik.

Pełnię zdumienia przeżyliśmy, kiedy poinformował nas, że to były generał ich zakonu.

Później doprecyzował, że każdy z zakonników spełnia swoją posługę z zachowaniem kadencyjności, czyli po czasie może zostać powołany do innych zadań, niekiedy wiąże się to z awansem, a jeżeli będzie taka wola zgromadzenia, w duchu posłuszeństwa będzie gotowy do wypełnienia mniej odpowiedzialnej posługi.

Czyli można i w ten sposób wypełniać swoje powołanie i może w tym jest metoda, aby polityka personalna w środowisku kleru nie skazywała wiernych na swoisty dopust Boży.

Kryspin

środa, 23 sierpnia 2023

List zawiedzionej kobiety.

Napisała do mnie kobieta w bardzo średnim wieku, o czym świadczyła treść listu.

-”Ponad pięćdziesiąt lat byłam członkinią Kościoła katolickiego i jak większość z moich znajomych, rodziny i przyjaciół, prawie w każdą niedzielę uczestniczyłam w liturgii unikając skrzętnie plotek z kościelnego podwórka, którymi podniecały się panie uważąjące się z porządne córy parafialnej wspólnoty, co nie przeszkadzało im jednocześnie powtarzanie mniej lub bardziej pikantnych historyjek z naszymi księżmi w roli głównej.

Sama uważałam się za osobę nie pozbawioną wad, więc tłumaczyłam sobie, że przecież duchowni są też tylko ludźmi, a Kościół stoi na grzesznikach.

Przez lata jednak narastał we mnie swoisty bunt, że księża mówią jedno, a w wielu wypadkach, nie kryjąc się z tym, postępują zgoła odmiennie.

Czarę goryczy przelał nasz proboszcz, kiedy ostentacyjnie odmówił posługi pogrzebowej pewnemu nieborakowi uznając go z niegodnego, bo popijał za bardzo, a kościół często zaniedbywał.

To prawda że zmarły miał swoje za uszami, ale mało kto wiedział, że nie zawsze taki był, a wszystko się posypało kiedy zmarła jego małżonka, a dzieci po pogrzebie zwyczajnie o nim zapomniały.

Próbowałam osobiście ubłagać księdza, aby zmienił swoje zdanie i odprowadził tego osamotnionego życiem nieboraka na wieczny spoczynek, ale kolejny raz odmówił.

Przez długi czas czułam rozgoryczenie i złość, aż do dnia, kiedy daleka znajoma zaprosiła mnie na niedzielną mszę do Kościoła polsko-katolickiego, obiecując mi, że tam spotkam innego kapłana, który wobec wszystkich emanował dobrocią i zrozumieniem.

Już ponad sześć lat dojeżdżam, często w towarzystwie moje znajomej, na niedzielną liturgię ponad dwadzieścia kilometrów, bo tyle dzieli mnie od naszego kościoła, ale czynię to za każdym razem z radością, bo tam spotykam życzliwych i uśmiechniętych do siebie ludzi, którzy podobnie jak ja cieszą się bliskością Boga, i tylko niekiedy mi żal, że w moim dawnym kościele nigdy nie czułam takiej prawdziwej wspólnoty.”

Sam przed laty odwiedziłem świątynię należącą do Kościoła polsko-katolickiego i wystarczył mi ten jdnorazowy pobyt, abym odczuł coś podobnego, do tego o czym napisała ta kobieta.

Miałem wtedy okazję porozmawiać z księdzem, który co dopiero skończył niedzielną liturgię i nie zbył mnie brakiem czasu, a wręcz przeciwnie, cierpliwie odpowiadał na moje pytania i widziałem, że nie była to tylko udawana życzliwość.

Także i mnie wtedy zakołatała myśl, dlaczego w Kościele katolickim tak trudno odnaleźć tę bezinteresowną życzliwość, kiedy po niedzielnej mszy wierni zasępieni w swoich myślach wracając do swoich domów prawie nigdy się nie uśmiechają, a symboliczne skinienie głowy wobec znajomej twarzy to jedyna oznaka, że ten przechodzący obok nas, został przez nas zauważony.

Kościół może przez swoją monstrualną wielkość, bo przecież należą do niego miliony wyznawców, stał się takim inkubatorem anonimowości, a przecież parafie to wspólnoty ludzi gromadzących się w jednym miejscu, aby wspólnie przeżywać misterium łączności z Najwyższym, a dla Niego każdy z osobna jest kimś ważnym i jedyny w swoim rodzaju.

I na koniec kamyczek do ogródka kapłańskiego.

„-Tam spotkasz kapłana, który wobec wszystkich emanuje dobrocią i zrozumieniem....”

Dobroć i zrozumienie, to tak niewiele, ale jakże często terra incognita dla sług ołtarza, którzy owszem mają wśród parafian swoich wybranych, z którymi chętnie potrafią się spotykać przy każdej nadarzającej się okazji, ale poza tym kręgiem bliskich pozostaje cała szara masa tych anonimowych wiernych, dla których jawią się tylko jako administratorzy kościelnych obrzędów, a wtedy pryska gdzieś dobroć i zrozumienie, a zastępuje je upięta mina i postawa prokuratora strzegącego Bożego poletka.

Gdyby wierni, często będący w kryzysie, w Kościele spotykali dobroć i zrozumienie, nie szukali by Boga poza parafialnym kościołem.

Kryspin 

środa, 16 sierpnia 2023

 

To Kościół jest wszystkiemu winien.

Kiedy przed ponad czterdziestu laty zdecydowałem o swoistym zawróceniu mojej drogi życiowej i pożegnałem się przyszłością w kapłańskich szeregach, nagle uświadomiłem sobie, że pozostałem zupełnie sam z problemem niepewności jutra.

Owszem byłem jeszcze na tyle młodym i pełnym zapału człowiekiem, ale jednocześnie w swoim sv miałem przeszłość, z którą w tamtych czasach nie mogłem się chwalić, no chyba, że wybrałbym proponowaną mi zresztą wtedy lukratywną posadką z dopiskiem w aktach: współpracownik wiadomych służb.

Przy dużej dozie szczęścia i sprzyjającemu zbiegowi okoliczności udało mi się nie skorzystać z tej drogi na skróty i przez kolejne lata realizowałem się jako pedagog w jednej ze szkół.

Ku zdziwieniu nie tylko najbliższych mi ludzi z chwilą mojego przejścia do stanu świeckiego, nie dokonałem drastycznego odcięcia się od wszystkiego, co wiązało się z realiami dawnego stanu i kiedy byłem pytany, czy nie mam żalu, że nieudane kapłaństwo zabrało mi na tyle dużo, iż teraz już nic nie mogło być łatwe, odpowiadałem niezmiennie, że niczego nie żałuję i nie żywię urazy wobec instytucji, którą porzuciłem z własnej woli i bez żadnych dodatkowych podtekstów.

Przyznam, że z dużym niesmakiem odbieram relację „zawiedzionych” kościelnymi realiami, którzy dzieląc się swoimi historiami odejścia, bardzo często poszukują odpowiedzialności za swoją decyzję nie w sobie samych i próbują dodatkowo usprawiedliwiać tę swoją decyzję tym, że za wszystkim kryje się wina instytucji (oczywiście uzbrojonej w hierarchicznym klanie), która nie tylko ich zawiodła, ale wręcz zniszczyła im życie.

Aż trudno uwierzyć, ale w znakomitej większości relacji „zawiedzionych” Kościołem przejawia się zawsze ten sam stereotyp: mu biedni i zgnębieni i oni, jakaś mityczna wręcz siła zła, która nie tylko dokonała zmian w samym Kościele, ale jeszcze dodatkowo uczyniła z niego potwora niszczącego delikatne kwiaty wiary kiełkujące w duszyczkach pojedynczych wiernych.

Są dwie grypy ludzi, których szczególnie się obawiam jeżeli chodzi o kwestie wiary.

Na jednym biegunie rozsiadają się neofici (z języka łacińskiego; neophytus- nowo nawrócony lub z greki: neóphytos- na nowo zasadzony)

To grupa wiernych, w świadomości których Kościół jawi się swego rodzaju podnóżkiem dla ich nowego życia przenikniętego świadomością, że teraz to oni stanowią moralny kręgosłup tej społeczności i posiadają charyzmę do czynienia wielkich rzeczy.

Drugi biegun spojrzenia na Kościół, to wzrok tych zawiedzionych w swoich oczekiwaniach.

Wtedy mamy do czynienia z pełnym pretensji stanowiskiem wyrażający niezadowolenie z tego jakim on jest i dlatego ci ludzie otwarcie występują z krytyką często posuniętą do nienawiści, a wtedy już tylko krok od otwartej walki ze wszystkimi przejawami wiary.

Ktoś powie, że przesadzam, ale rzeczywistość co chwilę potwierdza moje wnioski.

Nie wchodząc w prywatność świeckich przeciwników Kościoła, wystarczy kilka przykładów jego „oświeconych” adwersarzy, którzy kiedyś nosili sutannę lub zakonny habit i dodatkowo przed nazwiskiem wypisywali tytuły naukowe uzyskane na katolickich uczelniach, a teraz zioną jadem nienawiści wobec wszystkiego, czego byli do tej pory obrońcami.

To jest ten szczególny przejaw neofityzmu w greckim znaczeniu. Nowo zasadzeni bywają często najbardziej aktywnymi stronnikami tego, co jeszcze niedawno jawiło im się jako coś gorszego.

Największy zbrodniarz w historii Józef Stalin swoją edukację pobierał w seminarium duchownym, co nie przeszkodziło mu później z sadystyczną ekstazą mordować milionów, czy na tej podstawie można by wysnuć wniosek, że to wina religii, czy Kościoła, że stworzył potwora?

Grecki neofityzm, to zresztą nie tylko specyfika wiary, bo mamy na bieżąco przykłady takich „na nowo zasadzonych” chociażby w naszym życiu politycznym, gdzie najbardziej zażartymi adwersarzami swoich dawnych przyjaciół jawią się politycznie nawróceni, ale to już zmartwienie wykraczające poza zainteresowania Księdza w cywilu.

Kryspin

środa, 9 sierpnia 2023

 

Jego i nasza Matka

Bliscy jednego z bywalców kultowej ławeczki z „Rancza” przymusili go do abstynencji i kiedy zamierzali dodatkowo przypieczętować jego przyrzeczenie uroczystym ślubowaniem przed ołtarzem, głos zabrał ksiądz proboszcz odradzając im takie rozwiązanie:

-”Bóg, to dla nich to pojęcie abstrakcyjne, ale przyrzeczenie złożone przed obliczem Najświętszej Panienki, to zupełnie co innego, i takiego słowa łatwiej będzie dotrzymać.”

Miał dużo racji serialowy duszpasterz kiedy odniósł się do naszej pobożności, bo w świadomości Polaków Maryja od dawna zajęła miejsce najważniejszego pośrednika pomiędzy doskonałym Bogiem i ułomnym człowiekiem, którego jedyną nadzieją pozostała wiara w to, że dobrym życiem może zasłużyć sobie na wieczną przyjaźń z Odwiecznym.

Polska Maryjność to z pewnością fenomen na skalę całego Kościoła, bo choć narody z południa naszego kontynentu, czy Ameryki Środkowej także w szczególny sposób traktują Maryję, to jednak to u nas jest najwięcej małych sanktuariów, gdzie wierni pielęgnują przeświadczenie, że to ich figurka, czy obraz obdarzone są łaskami, szczególnymi darami od Najświętszej Panienki.

Jeżeli do tego dodać rozsiane na rozstajach dróg małe kapliczki z jej wizerunkiem, gdzie ludowa pobożność w majowe popołudnia gromadzi wiernych śpiewających pieśni ku jej czci, to tylko utwierdza nas w przekonaniu, że Maryja zajmuje szczególne miejsce w naszej pobożności.

Sierpień, to szczególny miesiąc, kiedy następuje swoiste apogeum maryjnej pobożności, bo właśnie w tym miesiącu nasi wierni dwa razy kierują swoje kroki w kierunku najważniejszego Maryjnego sanktuarium na naszych ziemiach, na Jasnogórskie wzgórze, gdzie oczekuje ich od stuleci łaskami słynący Jej wizerunek.

To właśnie teraz ze wszystkich kierunków naszej ojczyzny ściągają przed Jej oblicze piesze pielgrzymki pątników niosących z sobą wszelakie prośby, licząc na to, że Jasnogórska Pani „załatwi” ich życzliwe rozpatrzenie przez tego, który zasiada po prawicy Ojca Niebieskiego.

Taka to jest ta nasza Maryjna pobożność i na pierwszy rzut oka jest czymś dogmatycznie poprawnym, bo przecież ta, która dostępując szczególnego zaszczytu bycia matką zrodzonego na ludzki sposób Bożego Syna, stała się swoistym pomostem pomiędzy tym co ludzkie i przez to bliskie każdemu człowiekowi, a wielkością niewyobrażalną dla śmiertelników, jaką stał się cud Betlejemskiej groty, kiedy Bóg dzięki niej nabrał ludzkiego wymiaru stając się człowiekiem.

Taka Maryjna pobożność rodzi jednak i pewne niebezpieczeństwa i nie chodzi mi o zarzuty stawiane katolikom przez ludzi innej wiary, że łamią jedno z dziesięciorga przykazań mówiących o bałwochwalstwie czczenia obrazów i rzeźb ręką ludzką uczynionych, bo to zarzut chybiony, ale pewna niezręczność wiary pojawia się w nas samych, a konkretnie w kwestiach ważności podmiotów naszej wiary.

Maryja będąc matką Jezusa, zawsze starała się być na drugim planie i nawet wtedy, kiedy postronni próbowali wykorzystywać ją do tego by coś załatwiła im u swojego syna, dyskretnie usuwała się w cień.

Dla przykładu jeden obrazek z naszych świątyń i pobożna niewiasta z pasją oddaje się modlitwie różańcowej, kiedy jednocześnie jest uczestnikiem eucharystii.

I znowu kołatają w mojej pamięci słowa serialowego proboszcza, że Najświętsza Panienka jest nam bliska, kiedy Bóg zdaje się być kimś bardzo odległym i do końca niezrozumiałym.

Bóg w swoim zamyśle postanowił stać się bliskim każdemu z nas, dlatego wybrał na swoją rodzicielkę jedną z ludzi, niewiastę, która może nawet tak do końca nie była świadoma niezwykłości wybrania, jakiego dokonał sam Odwieczny.

Maryja nie jest kimś najważniejszym w hierarchii naszej wiary i sama nigdy nie aspirowała do takiej roli, bo zawsze o sobie samej mówiła i myślała, iż jest tylko służebnicą Pańską i to tylko Bóg dał jej łaskę pośredniczenia w rozdzielaniu swoich łask.

Może więc tak nie do końca miał rację serialowy proboszcz, bo Bóg wcale nie musi nam się jawić jako ktoś bardzo odległy i niezrozumiały, a to wszystko za przyczyną Najświętszej Panienki, jego i naszej matki.

Kryspin

środa, 2 sierpnia 2023

 

Marsz dwóch milionów!

W czwartkowe przedpołudnie dźwięk domofonu wyrwał mnie z codzienności.

Przed furtką mojego domu zauważyłem dwie kobiety, których nie znałem, ale po chwili dojrzałem, że są uzbrojone w małą książeczkę i kolorowe broszury, którymi próbowały mnie zainteresować po kilku słowach rozmowy.

Teraz już wiedziałem, że odwiedziły mnie świadkowe Jehowy.

Obie panie były nad wyraz grzeczne, więc przystałem na propozycję zamienienia kilku słów na tematy, z którymi przybyły.

Pewnie były nieco zawiedzione tym, że podzielając ich poglądy co do przyszłego życia po śmierci, ale nie do końca zgadzałem się z ich wizją raju tu na ziemi.

Z braku czasu rozmowa zakończyła się po kilku minutach i życząc sobie dobrego dnia, rozstaliśmy się.

Wracając do domu przyszła mi myśl refleksja, że one poświęcając swój czas realizują to, o czym przecież tak często mówił Chrystus nakazujący wierzącym dawanie świadectwa swoich przekonań, czyli bycie na co dzień przedłużeniem Jego nauki.

Ewangelizacja, czyli być świadkiem Chrystusa, to nie tylko zadanie stawiane wybranym, ale normalność, którą winniśmy my wszyscy.

Kościół ze swoimi strukturami jest niczym innym, jak organizmem powołanym nie tylko do tworzenia enklawy dla wiary, ale także zadaniem, którego misja ewangelizacji jest jedną z najważniejszych prerogatyw.

Jako wierzący, pobożni uczestnicy będący blisko objawionych nam Bożych tajemnic niestety popadliśmy w rodzaj rutyny i swoistego lenistwa uważając, że niedzielna msza, spowiedź raz na jakiś czas no i niekiedy charytatywne zaangażowanie, kiedy wrzucając na tacę datek, kupujemy sobie spokój dobrych dzieci Kościoła, zapominamy, że On wymaga od nas jeszcze czegoś więcej.

Wiara żywa, a takiej od nas wymaga nasz Zbawiciel, wymaga codziennego świadectwa, a to realizuje się w tym, co Kościół czyni bytem aktywnym, otwartym na nieustanną ewangelizację.

Człowiek Kościoła winien nieustannie dawać świadectwo swojej wiary wobec tych, którzy być może zatracili się w świecie i nie dostrzegają światła Bożego planu.

Może jedną z takich zagubionych jest także pani Joanna, medialna bohaterka ostatnich dni, która zachęcana środowiskami dalekimi od Chrystusa obnosiła się ze swoją radością po dokonanej aborcji.

Najbardziej przykrym w tym wszystkim jest jednak to, że jej desperacki krok został wykorzystany do politycznej nawalanki i jakby tego wszystkiego było mało, w umysłach niektórych ludzi powstał plan, aby odgrzewać te chore emocje planując marsz niby w obronie takich pań jak ta nieszczęsna kobieta.

Marsz „miliona serc” jakim jest zaplanowane na październik wydarzenie to nic innego, jak wykorzystanie konfrontacyjnych nastawień naszego spolaryzowanego polityczną nienawiścią społeczeństwa i w tym przypadku trzeba by odwołać się do starego porzekadła, że:

-”Kto sieje wiatr, ten ściągnie na siebie burzę”

W Polsce jest ponad 20000 parafii i gdyby z każdej z nich tylko 100 wiernych znalazłoby w sobie tyle apostolskiej desperacji, aby zamanifestować swoją wolę w obronie życia, także tych jeszcze nie cieszących się słońcem po narodzinach, to można by w jednym miejscu zgromadzić ponad dwa miliony osób, bez partyjnych sztandarów i kartonowych agitek ziejących nienawistnymi inwektywami, bo to byłby marsz wolny od politycznego kontekstu.

Pomysł nierealny?

A dlaczego?

Może jestem naiwny, ale wierzę w to, co już kiedyś wykrzyczał nasz znany artysta:

-„Głęboko wierzę w to, że ludzi dobrej woli jest więcej i dzięki nim nie zginie ten świat...”

Może już najwyższy czas, aby obudził się olbrzym, jakim bezsprzecznie jest Kościół i głośno upomniał się o obronę największej wartości jaką jest życie, każde życie.

Kryspin