środa, 16 sierpnia 2023

 

To Kościół jest wszystkiemu winien.

Kiedy przed ponad czterdziestu laty zdecydowałem o swoistym zawróceniu mojej drogi życiowej i pożegnałem się przyszłością w kapłańskich szeregach, nagle uświadomiłem sobie, że pozostałem zupełnie sam z problemem niepewności jutra.

Owszem byłem jeszcze na tyle młodym i pełnym zapału człowiekiem, ale jednocześnie w swoim sv miałem przeszłość, z którą w tamtych czasach nie mogłem się chwalić, no chyba, że wybrałbym proponowaną mi zresztą wtedy lukratywną posadką z dopiskiem w aktach: współpracownik wiadomych służb.

Przy dużej dozie szczęścia i sprzyjającemu zbiegowi okoliczności udało mi się nie skorzystać z tej drogi na skróty i przez kolejne lata realizowałem się jako pedagog w jednej ze szkół.

Ku zdziwieniu nie tylko najbliższych mi ludzi z chwilą mojego przejścia do stanu świeckiego, nie dokonałem drastycznego odcięcia się od wszystkiego, co wiązało się z realiami dawnego stanu i kiedy byłem pytany, czy nie mam żalu, że nieudane kapłaństwo zabrało mi na tyle dużo, iż teraz już nic nie mogło być łatwe, odpowiadałem niezmiennie, że niczego nie żałuję i nie żywię urazy wobec instytucji, którą porzuciłem z własnej woli i bez żadnych dodatkowych podtekstów.

Przyznam, że z dużym niesmakiem odbieram relację „zawiedzionych” kościelnymi realiami, którzy dzieląc się swoimi historiami odejścia, bardzo często poszukują odpowiedzialności za swoją decyzję nie w sobie samych i próbują dodatkowo usprawiedliwiać tę swoją decyzję tym, że za wszystkim kryje się wina instytucji (oczywiście uzbrojonej w hierarchicznym klanie), która nie tylko ich zawiodła, ale wręcz zniszczyła im życie.

Aż trudno uwierzyć, ale w znakomitej większości relacji „zawiedzionych” Kościołem przejawia się zawsze ten sam stereotyp: mu biedni i zgnębieni i oni, jakaś mityczna wręcz siła zła, która nie tylko dokonała zmian w samym Kościele, ale jeszcze dodatkowo uczyniła z niego potwora niszczącego delikatne kwiaty wiary kiełkujące w duszyczkach pojedynczych wiernych.

Są dwie grypy ludzi, których szczególnie się obawiam jeżeli chodzi o kwestie wiary.

Na jednym biegunie rozsiadają się neofici (z języka łacińskiego; neophytus- nowo nawrócony lub z greki: neóphytos- na nowo zasadzony)

To grupa wiernych, w świadomości których Kościół jawi się swego rodzaju podnóżkiem dla ich nowego życia przenikniętego świadomością, że teraz to oni stanowią moralny kręgosłup tej społeczności i posiadają charyzmę do czynienia wielkich rzeczy.

Drugi biegun spojrzenia na Kościół, to wzrok tych zawiedzionych w swoich oczekiwaniach.

Wtedy mamy do czynienia z pełnym pretensji stanowiskiem wyrażający niezadowolenie z tego jakim on jest i dlatego ci ludzie otwarcie występują z krytyką często posuniętą do nienawiści, a wtedy już tylko krok od otwartej walki ze wszystkimi przejawami wiary.

Ktoś powie, że przesadzam, ale rzeczywistość co chwilę potwierdza moje wnioski.

Nie wchodząc w prywatność świeckich przeciwników Kościoła, wystarczy kilka przykładów jego „oświeconych” adwersarzy, którzy kiedyś nosili sutannę lub zakonny habit i dodatkowo przed nazwiskiem wypisywali tytuły naukowe uzyskane na katolickich uczelniach, a teraz zioną jadem nienawiści wobec wszystkiego, czego byli do tej pory obrońcami.

To jest ten szczególny przejaw neofityzmu w greckim znaczeniu. Nowo zasadzeni bywają często najbardziej aktywnymi stronnikami tego, co jeszcze niedawno jawiło im się jako coś gorszego.

Największy zbrodniarz w historii Józef Stalin swoją edukację pobierał w seminarium duchownym, co nie przeszkodziło mu później z sadystyczną ekstazą mordować milionów, czy na tej podstawie można by wysnuć wniosek, że to wina religii, czy Kościoła, że stworzył potwora?

Grecki neofityzm, to zresztą nie tylko specyfika wiary, bo mamy na bieżąco przykłady takich „na nowo zasadzonych” chociażby w naszym życiu politycznym, gdzie najbardziej zażartymi adwersarzami swoich dawnych przyjaciół jawią się politycznie nawróceni, ale to już zmartwienie wykraczające poza zainteresowania Księdza w cywilu.

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz