środa, 23 sierpnia 2023

List zawiedzionej kobiety.

Napisała do mnie kobieta w bardzo średnim wieku, o czym świadczyła treść listu.

-”Ponad pięćdziesiąt lat byłam członkinią Kościoła katolickiego i jak większość z moich znajomych, rodziny i przyjaciół, prawie w każdą niedzielę uczestniczyłam w liturgii unikając skrzętnie plotek z kościelnego podwórka, którymi podniecały się panie uważąjące się z porządne córy parafialnej wspólnoty, co nie przeszkadzało im jednocześnie powtarzanie mniej lub bardziej pikantnych historyjek z naszymi księżmi w roli głównej.

Sama uważałam się za osobę nie pozbawioną wad, więc tłumaczyłam sobie, że przecież duchowni są też tylko ludźmi, a Kościół stoi na grzesznikach.

Przez lata jednak narastał we mnie swoisty bunt, że księża mówią jedno, a w wielu wypadkach, nie kryjąc się z tym, postępują zgoła odmiennie.

Czarę goryczy przelał nasz proboszcz, kiedy ostentacyjnie odmówił posługi pogrzebowej pewnemu nieborakowi uznając go z niegodnego, bo popijał za bardzo, a kościół często zaniedbywał.

To prawda że zmarły miał swoje za uszami, ale mało kto wiedział, że nie zawsze taki był, a wszystko się posypało kiedy zmarła jego małżonka, a dzieci po pogrzebie zwyczajnie o nim zapomniały.

Próbowałam osobiście ubłagać księdza, aby zmienił swoje zdanie i odprowadził tego osamotnionego życiem nieboraka na wieczny spoczynek, ale kolejny raz odmówił.

Przez długi czas czułam rozgoryczenie i złość, aż do dnia, kiedy daleka znajoma zaprosiła mnie na niedzielną mszę do Kościoła polsko-katolickiego, obiecując mi, że tam spotkam innego kapłana, który wobec wszystkich emanował dobrocią i zrozumieniem.

Już ponad sześć lat dojeżdżam, często w towarzystwie moje znajomej, na niedzielną liturgię ponad dwadzieścia kilometrów, bo tyle dzieli mnie od naszego kościoła, ale czynię to za każdym razem z radością, bo tam spotykam życzliwych i uśmiechniętych do siebie ludzi, którzy podobnie jak ja cieszą się bliskością Boga, i tylko niekiedy mi żal, że w moim dawnym kościele nigdy nie czułam takiej prawdziwej wspólnoty.”

Sam przed laty odwiedziłem świątynię należącą do Kościoła polsko-katolickiego i wystarczył mi ten jdnorazowy pobyt, abym odczuł coś podobnego, do tego o czym napisała ta kobieta.

Miałem wtedy okazję porozmawiać z księdzem, który co dopiero skończył niedzielną liturgię i nie zbył mnie brakiem czasu, a wręcz przeciwnie, cierpliwie odpowiadał na moje pytania i widziałem, że nie była to tylko udawana życzliwość.

Także i mnie wtedy zakołatała myśl, dlaczego w Kościele katolickim tak trudno odnaleźć tę bezinteresowną życzliwość, kiedy po niedzielnej mszy wierni zasępieni w swoich myślach wracając do swoich domów prawie nigdy się nie uśmiechają, a symboliczne skinienie głowy wobec znajomej twarzy to jedyna oznaka, że ten przechodzący obok nas, został przez nas zauważony.

Kościół może przez swoją monstrualną wielkość, bo przecież należą do niego miliony wyznawców, stał się takim inkubatorem anonimowości, a przecież parafie to wspólnoty ludzi gromadzących się w jednym miejscu, aby wspólnie przeżywać misterium łączności z Najwyższym, a dla Niego każdy z osobna jest kimś ważnym i jedyny w swoim rodzaju.

I na koniec kamyczek do ogródka kapłańskiego.

„-Tam spotkasz kapłana, który wobec wszystkich emanuje dobrocią i zrozumieniem....”

Dobroć i zrozumienie, to tak niewiele, ale jakże często terra incognita dla sług ołtarza, którzy owszem mają wśród parafian swoich wybranych, z którymi chętnie potrafią się spotykać przy każdej nadarzającej się okazji, ale poza tym kręgiem bliskich pozostaje cała szara masa tych anonimowych wiernych, dla których jawią się tylko jako administratorzy kościelnych obrzędów, a wtedy pryska gdzieś dobroć i zrozumienie, a zastępuje je upięta mina i postawa prokuratora strzegącego Bożego poletka.

Gdyby wierni, często będący w kryzysie, w Kościele spotykali dobroć i zrozumienie, nie szukali by Boga poza parafialnym kościołem.

Kryspin 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz