poniedziałek, 21 grudnia 2020

Prawda wiary pod pręgierzem dociekliwych pytań

 


Za nami kolejne Boże Narodzenie, które w tym roku przeżywaliśmy najczęściej zdalnie, bo rzeczywistość w cieniu pandemii wymusiła narzuconą wszystkim ostrożność, więc kolejne wspomnienie narodzin najważniejszego dla chrześcijan dziecka przeżywaliśmy z dystansem.

To jednak nie zmieniło, utrwalonego biblijnym przekazem obrazu betlejemskiej stajni, w której Bóg zapragnął zainicjować ziemską historię swojego Syna.

No i tu pojawiają się wątpliwości, które wielokrotnie podnoszą czytelnicy mojej rubryki.

Co prawda nie poddają w wątpliwość samego faktu narodzin małego Jezusa w Betlejem, ale już okoliczności tych narodzin budzą znaki zapytania.

Czy rzeczywiście należy przyjąć za prawdę historię, którą przecież spisano dobre kilkadziesiąt lat później, a do tego wszystkiego autorzy Ewangelii opisujących okoliczności przyjścia na świat przyszłego Mesjasza, wcale nie byli świadkami tychże zdarzeń?

Wątpliwości, co do prawdy ewangelicznych przekazów dotykają czytelników także w odniesieniu do późniejszej historii Nauczyciela z Nazaretu, bo także tutaj występuje przedział czasowy pomiędzy rzeczywistością opisywaną przez ewangelistów, a latami powstania samych spisanych Ewangelii.

Jeżeli do tego dołożyć fakt, że najstarsze artefakty zawierające ocalałe fragmenty ewangelicznych tekstów, datowane są na początek II wieku i wziąwszy pod uwagę to, że bezpośredni świadkowie Jezusa nie posługiwali się umiejętnością pisania, wątpliwości wydają się być zasadne.

I na koniec jeszcze jedno pytanie, które stawiają co bardziej dociekliwi:

-Jak należy traktować inne ewangelie, które nie znalazły się w kanonie ksiąg Nowego Testamentu, choć były niemniej popularnymi świadectwami opisującymi dzieje założyciela przyszłej wielkiej religii, a które dopiero w IV wieku, raczkujący póki co Kościół, uznał za mało istotne i zaliczył je do tekstów apokryficznych, bądź wręcz gnostycznych (Czyli obarczonych błędem teologicznej poprawności)

Kościół swoje nauczanie opiera na dwóch filarach:

-Pierwszy stanowi spisany kanon ksiąg nazywanych Nowym Testamentem,

-Drugim równie ważnym jest Tradycja zawierająca nauczanie i interpretacje objawionych prawd wiary przez Ojców Kościoła i późniejszych, uznanych autorytetów teologicznych działających w tej instytucji na przestrzeni kolejnych stuleci.

Trzeba przyznać, że takie autorytarne potraktowanie materii wiary, w którym ludzie będący znaczącymi w hierarchii uznania współczesnych im wiernych, sprawdzało się na przestrzeni prawie całej historii Kościoła i rzadko kiedy ktoś ośmielał się mieć odmienne zdanie, bojąc się nie tylko obstrukcji, ale i infamii często kończącej się na inkwizycyjnym stosie.

Właściwie tylko Luter, niepokorny mnich na początku XVI wieku pozwolił sobie na zdanie odrębne i zanegował wiele z dotychczasowych kanonów.

Później, prawie przez pół tysiąclecia, sprawy wydawały się być pod kontrolą i nikomu nie przychodziło nawet na myśl, aby zadawać niewygodne pytania i autorytaryzm nauczania miał się nadzwyczaj dobrze.

Niektórzy obserwatorzy życia uznają, że żyjemy w bardzo ciekawych czasach, kiedy każde następne pokolenie krytycznie podchodzi do doświadczenia przeszłości i dawne autorytety zdają się stawać tylko historyczną ciekawostką.

Nie inaczej jest w kwestiach wiary, co Kościół określa, używając błędnego, ale i tłumaczenia swojego wygodnego unikania odpowiedzi na trudne pytania, mianem laicyzacji życia.

A mnie się wydaje, że obecnie wchodzimy w czas pełnej świadomości i otwartych pytań, które stawiane są Kościołowi nie dlatego, że wierzący szukają usprawiedliwienia swojego chłodnego podejścia do prawd, które jakoś wyblakły wraz z rozwojem wiedzy, ale ich świadomość domaga się prawdy obiektywnej.

Kryspin

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Boże Narodzenie w wyjątkowym czasie

 


Ponad dwa tysiące lat temu Józef, ubogi cieśla z Nazaretu, spełniając obowiązek zafundowany mieszkańcom Izraela, wybrał się w daleką drogę do rodowego miasta Betlejem, by tam zapisać się w rejestrze poddanych wielkiego Rzymu.

Jego wyprawa była szczególnie trudna, bo odbywał ją w towarzystwie brzemiennej małżonki, a skromne środki nie pozwalały na nadzieję godziwego noclegu, gdyż zwyczajnie na takowy nie było ich stać.

Dopełnieniem kłopotów stało się to, że dla Maryi przyszedł czas rozwiązania i swojego pierworodnego syna musiała urodzić w skalnej grocie służącej jako schronienie dla wypasanych na okolicznych zboczach owiec. Jedynymi świadkami tych narodzin byli okoliczni pasterze, cieszący się cudem narodzin dzieciątka.

Nie wszyscy jednak podzielali radość z tych narodzin, bo pomny przepowiedni proroków, nienawiścią pałał do maleństwa Herod obawiający się ograniczenia swojej władzy.

Ta chora obsesja stała się wkrótce rzeczywistością, którą historia już po wsze czasy zapamiętała jako „Rzeź niewiniątek”, kiedy z rozkazu satrapy siepacze wymordowali niemowlęta z całej okolicy.

Teraz, kiedy minęły wieki, nam pozostał tylko obraz niezwykłego dziecka zrodzonego dla przyszłego odkupienia wszystkich ludzi, co pielęgnujemy wspomnieniem Bożego Narodzenia.

Już za kilka dni zasiądziemy przy wigilijnych stołach, aby wśród najbliższych, może przy śpiewie kolęd, choć na chwilę poczuć magię afirmacji nowo narodzonego życia, które przyniosło nadzieję.

W tym roku jednak magię świątecznej radości zakłócił czas, który pewnie na długie lata będzie obarczał nasze wspomnienia przygnębiającym określeniem:pandemia.

Z pewnością będzie on trwałą rysą dla tych, którzy w wyniku zakażenia covidem utracili najbliższych, bądź sami doznali takiego uszczerbku na zdrowiu, że jeszcze latami będą borykali się z jego skutkami.

To jednak nie jedyny ciemny punkt na radosnym przeżywaniu tegorocznego Bożego Narodzenia, a związany on jest z niepokojami społecznymi animowanymi pod hasłem:Strajku kobiet.

Od kilkunastu tygodni na ulicach naszych miast pojawiają się mniej lub bardziej liczne grupy demonstrantów manifestujących swoje niezadowolenie z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego dotyczącego restrykcji aborcyjnych.

Wśród haseł tych zgromadzeń często powtarzają się te, które określają obecną sytuację polskich kobiet, jako ich piekło.

Pragnę przypomnieć, że już pisałem o tym, że nie można dekretami zmuszać kogoś do moralnych wyborów , które ze swej natury winny być wolne od przymusu, i nadal tak uważam, ale?

No właśnie, wolność wyboru kobiety zakładająca, że to ona sama powinna mieć prawo do tego, czy chce urodzić dziecko, czy pozbyć się go przez aborcję, nie do końca wydaje się słuszna.

Chodzi mi o równość w prawie do życia każdej osoby i w tym przypadku dziecko, jeszcze przed narodzinami winno być traktowane podmiotowo ze wszystkimi prawami przynależnymi człowiekowi.

Pewnie teraz przysporzyłem sobie kolejną grupę adwersarzy, którzy nie pozostawią na mnie suchej nitki, a uwagi, że szerzę ciemnogród rodem ze średniowiecza, kiedy owoczesny świat już dawno uporał się z takimi dylematami moralnymi, będą najdelikatniejszymi.

No i trudno, ale mam prawo do swojego zdania, zwłaszcza w czasie kiedy będziemy sposobili się do radości przeżywania narodzin Bożego Syna.

Korzystając teraz ze sposobności pozwolę sobie na to, by złożyć wszystkim czytelnikom szczere życzenia radosnego przeżywania Bożego Narodzenia, bo ono oprócz ewangelicznego przesłania, uczy nas jeszcze jednego:

Mały Jezus urodził się w biedzie, co wcale nie zmąciło wyjątkowości cudu, kiedy na świecie pojawia się nowy człowiek, a każdy nawet będący małym okruchem, zasługuje na prawo do oglądania słońca i uśmiechu szczęścia u swoich rodziców.

Kryspin

poniedziałek, 7 grudnia 2020

Mariaż tronu z ołtarzem

 

Gdybyśmy cofnęli się w latach do bardzo zamierzchłych kart, to na samym początku nie tylko naszej państwowej ale i chrześcijańskiej historii, to spotkali byśmy się z pierwszym poważnym kryzysem na linii ołtarza z tronem.

Król Bolesław z przydomkiem Śmiały uważał, że jako najważniejszemu człowiekowi w państwie przysługiwało prawo do bezkarności w kwestii obyczajów i się przeliczył, bo Kościół w osobie krakowskiego biskupa powiedział mu stanowcze Nie!

Hierarcha co prawda zapłacił najwyższą cenę za stanowczy sprzeciw, ale to on paradoksalnie odniósł zwycięstwo, i teraz jest jednym z patronów Polski.

Wracając do naszego czasu, trudno nie zauważyć obecnego ścisłego mariażu ołtarza z tronem, czyli porozumienia na linii Kościoła z państwem, a ściślej rzecz ujmując z władzami obozu obecnie będącego u władzy.

W mateczniku Radia Maryja, przy okazji kolejnej rocznicy powołania do życia tej instytucji, zjechali niedawno nie tylko kościelni sympatycy tej rozgłośni, ale także przedstawiciele rządzącej większości, aby wspólnie zamanifestować bliskość interesów wszystkich obecnych.

I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo każdy ma prawo do zamanifestowania swoich światopoglądowych preferencji, gdyby nie sama forma tego zjazdu i słowa gospodarza tego spotkania, który w mszalnej homilii marginalnie potraktował samą rocznicę katolickiej rozgłośni, czym zapewne zawiódł szeregowych odbiorców tego radia, a skupił się na obronie kapłańskiego stanu, który jego zdaniem ostatnio poddawany był bezprzykładnym atakom sił zła.

Gdyby Ojciec Dyrektor poprzestał na ogólnym stwierdzeniu, można by przejść jakoś do porządku dziennego nad jego przemówieniem, ale on brnął dalej w tej narracji, czym winien wprowadzić w osłupienie wszystkich uczestników.

W jego opinii osoba skompromitowana chociażby niedawnymi decyzjami samego Watykanu, biskup znany z krycia pedofilskich zachowań niektórych duchownych, zasłużył na miano męczennika zniszczonego napastliwością mediów, a kapłańskie grzechy to nic takiego, bo któż nie ulega pokusom?

Gdyby takie słowa padły na jakimś agitacyjnym wiecu, to można by to jakoś usprawiedliwić, ale w gronie słuchaczy było wielu ludzi odpowiedzialnych za walkę z patologiami w naszym kraju, jak chociażby minister sprawiedliwości w obecnym rządzie, który ten swoisty spektakl zbył milczeniem.

Toruńskie spotkanie stało się swoistą wodą na młyn dla środowisk opozycyjnych i medialnych ośrodków nieprzychylnych obecnie rządzącym, co wykorzystali w telewizyjnych relacjach, i trudno im się dziwić.

Dziennikarze komercyjnej stacji trafnie zasygnalizowali, że w takiej narracji najbardziej dotkniętymi stały się osoby, które osobiście doznały krzywd od ludzi w sutannach, i trudno nie przyznać im racji, choć uważam, że dotkniętych jest o wiele więcej osób.

Szef toruńskiej rozgłośni wpisał się w narrację tych twardogłowych ludzi Kościoła, którzy uważają, że przysłowiowa świętość tej instytucji jest niczym tarcza, o którą zawsze będą się rozbijać nawet największe skandale i kolejny raz sprawdzi się prawda przysłowia:

-„Psy szczekają, a karawana pójdzie dalej”.

Przymierze tronu z ołtarzem, nie tylko w naszej historii prawie zawsze kończyło się spektakularną katastrofą.

Obecni w Toruniu przedstawiciele ołtarza pewnie wiązali z nim nadzieję na to, że przyschną sprawy, którymi Kościół póki co nie może się chwalić, a przedstawiciele tronu zjawili się tam w nadziei, że kościelny elektorat doceni ich deklaratywną lojalność w nadchodzących wyborach.

Sęk w tym, że wśród radiosłuchaczy katolickiego radia jest coraz więcej tych, którzy nie są już bezmyślną maszynką do głosowania i nie do końca podobają się im: ani ucieczka do przodu hierarchicznych notabli w ocenie Kościelnej patologii, ani milczenie tych, z którymi wiążą nadzieję na sprawiedliwy osąd zła, niezależnie od tego, kto się go dopuścił.

Kryspin

wtorek, 1 grudnia 2020

Przyzwyczajenie jest drugą naturą

 

Pr

Przyzwyczajenie staje się drugą naturą.

Powiedzenie ukute już dawno nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza w czasie pandemii, bo jeżeli w okresie ustawowych obostrzeń rząd wyłączył działanie sklepów wielkopowierzchniowych i na cztery spusty zostały zamknięte centra handlowe, to owszem handel przeniósł się do internetu, gdzie rodacy realizowali swoje potrzeby w zakresie zakupów, ale?

No właśnie, już w minioną sobotę, kiedy powróciła możliwość odwiedzin w handlowych molochach, chętnych do tej formy bezpośredniego kontaktu ze sprzedawcami, ustawiły się tłumy.

Czyli chwilowy zakaz nie wpłynął na przyzwyczajenie wypracowane w naszej podświadomości przez lata.

Ale znowu nie do końca tak jest, bo wzrost obrotów w sieci stał się faktem i wielu dotychczasowych, tradycyjnych zakupoholików już na dobre przeniosło swoją „miłość” do rzeczywistości wirtualnej, jako nowo odkrytej, wygodniejszej formy zaspokojenia swoich zakupowych potrzeb.

Jeden z proboszczów okresu pandemii pochwalił się ostatnio pomysłem wykorzystania internetowej sieci do nowej formy duszpasterstwa.

W trakcie telewizyjnego wywiadu z dumą chwalił się aplikacją parafialnej strony, na której owieczki mogą zaspokajać potrzebę duchowej karmy, uczestnicząc wirtualnie w transmisji codziennych nabożeństw i nawet, jeżeli ktoś poczułby potrzebę materialnej wdzięczności wobec duszpasterskiego zaangażowania, mógłby skorzystać z aplikacji z podanym numerem konta, na które parafia zbiera ofiary.

Pewnie niebawem i inni kościelni włodarze powielą pomysł kolegi w sutannie i sieć zapełni się nowymi wirtualnymi stronami, i tylko trzeba się obawiać, czy w tym gąszczu odnajdą tę właściwą stronę parafianie.

Póki co państwo w miarę zadbało o zapewnienie laptopów na potrzeby maluchów zmuszonych do zdalnej nauki, a i tak ten system edukacji na odległość nie za bardzo się sprawdza, dlatego jego przeciwnicy coraz głośniej sygnalizują, że na dłuższą metę taka forma edukacji poskutkuje znaczącym obniżeniem poziomu edukacji, którego latami nie da się nadrobić.

Obawiam się że w przypadku seniorów ( a oni stanowią większość aktywnych parafian) szkody wirtualnego duszpasterstwa okażą się jeszcze większe.

Tworzenie swoistych protez rzeczywistości, a takimi są z pewnością pomysły duszpasterstwa wirtualnego, nie sprawdzą się.

Nie da się w sieci pielęgnować religijności, bo ona wymaga kontaktu w realu.

Nie da się w sieci sprawować chociażby niektórych sakramentów, które stanowią wagę wiary.

Obawiam się jednak, że pomysłowość niektórych duszpasterzy może wybiegać o wiele dalej i tylko patrzeć, kiedy pojawią się pomysły spowiedzi wirtualnej, a czemu nie.

Podany do wiadomości parafian telefon dyżurnego spowiednika mógłby służyć do sprawowania sakramentu pokuty na odległość.

Później dodatkowo konto na ofiarę, która byłaby formą zadośćuczynienia, czy pokuty, i po sprawie.

A eucharystię można by wysyłać poczteksem za potwierdzeniem odbioru, i wszyscy byliby szczęśliwi.

To oczywiście sarkazm z mojej strony i głęboko wierzę w to, że nikomu nigdy takie pomysły w realu nie przyjdą do głowy, ale do końca nie jestem przekonany, czy mam rację?

Może potrzeba było takiego zrządzenia losu, abyśmy osobiście dokonali w sobie oceny: ile w nas jest prawdziwej wiary, a ile odłamków dawnej tradycji?

To też znakomity sprawdzian dla całego Kościoła i dla tego hierarchicznego także, bo weryfikuje czy duszpasterskie oddziaływanie wyryło w duszach wiernych trwały ślad, czy tylko były pudrowaniem problemów.

Tak czy owak, przyzwyczajenie jest jednak drugą naturą i to musi budzić obawę Kościoła w kwestii religijności po okresie pandemii.

Kryspin

wtorek, 24 listopada 2020

Kolejny konsystorz bez naszych

 

W listopadzie 2020 roku Papież Franciszek postanowił zwołać już siódmy konsystorz, w którym powołał do grona kardynalskiego kolejnych 13 purpuratów.

Jeżeli do tego dodać 88 kardynałów powołanych w minionych latach, to jasno widać, że w ciągu papieskiej posługi stworzył znaczące grono tych, których obdarzył szczególnym zaufaniem.

Wśród nowo mianowanych książąt Kościoła próżno jednak szukać dostojników z naszej ojczyzny, bo Franciszek zwyczajnie nie powołał do tego grona żadnego z polskich biskupów.

Aby było ciekawiej, wśród setki kardynałów wybranych przez obecnego Papieża, jest tylko jeden purpurat pochodzący z naszej ziemi, ale akurat ten jakby nie za bardzo jest nasz, bo od lat rezyduje w Rzymie pełniąc funkcję papieskiego jałmużnika, a rodzinne strony odwiedza tylko sporadycznie i to przy okazji prywatnych, rodzinnych okazji.

Czyżby obecny Sternik Łodzi Piotrowej nie darzył naszych hierarchów zaufaniem?,

Idąc dalej: tradycyjny katolicyzm i imponujący odsetek ludzi przyznających się do bliskich związków z Kościołem, to przecież dodatkowa laurka duszpasterskiego sukcesu diecezjalnych arcypasterzy i winna zasłużyć na wyróżnienie.

Skromnie licząc trzech, albo nawet czterech włodarzy naszych archidiecezjalnych poletek w plecaczkach swoich pragnień już od dawna noszą kardynalski biret, tylko jakoś decydenci z centrali nie podzielają ich nadziei.

Gdyby jednak zastanowić się nad fenomenem polskiej religijności, to próżno byłoby szukać w niej heroicznych dokonań naszych hierarchów, przynajmniej nie tych obecnie zasiadających na biskupich stolicach, bo ich aktywność sprowadza się do swoistej pozoracji działań, niewiele mających wspólnego z rzetelnością duszpasterskiej posługi.

W przypadku polskiego katolicyzmu mamy do czynienia raczej z efektem swoistej kuli śnieżnej i pozytywnej schedy po poprzednikach, którzy okazali się wielkimi w czasie kiedy polski Kościół musiał się mierzyć z prawdziwymi siłami ciemności.

Dodatkowym impulsem naszego religijnego zaangażowania był z pewnością czas Jana Pawła II i jego pozytywnej siły zarażania ludzi prostotą pełnej ufności wiarą.

Pokolenie JPII to nie był tylko slogan stworzony na użytek religijnego marketingu, ale prawdziwy, może i nieco oddolny ruch umacniania wiary wśród ludzi młodych tamtego czasu.

Z biegiem lat zapał ten jednak pobladł, a młodzi ludzie sprzed lat wydorośleli i w wirze wyzwań wolnorynkowej rewolucji gdzieś zatracili tego pierwotnego ducha religijnego entuzjazmu.

Takim produktem nowego czasu stali się także ci, którzy przez ostatnie lata zasilali i nadal zasilają szeregi duchownych, i to od księży dopiero co zaczynających swoją posługę, a na dostojnikach z biskupimi pastorałami w rękach, kończąc.

Papież w trakcie kolejnych konsystorzy, poszerzając grupę najbardziej zaufanych pomocników, dokonuje swoistej nobilitacji tych, którzy swoją dotychczasową posługą szczególnie zasłużyli na to jedyne w swoim rodzaju wyróżnienie.

Kiedy wspomniałem o kardynalskich nadziejach niektórych naszych kościelnych dostojników zapomniałem nadmienić o przesłankach tych oczekiwań, a są one związane z tradycją, w której niektóre nasze diecezje historia kojarzy z kardynalską purpurą dla ich arcypasterza.

To jednak zdaje się być już tylko historią i może warto by było, aby do świadomości nas wszystkich dotarła prawda, że to nie miejsce nobilituje i otwiera drogę do zaszczytów, bez względu na osobę do nich aspirującą, a rzetelna praca i pokora w ocenie swoich dokonań, tych nie przynoszących chluby także.

Wybory Franciszka nie pierwszy raz mijają się z oczekiwaniami wielu i pewnie lista osób wyróżnionych w ostatnim konsystorzu także powoduje frustracje tych niezadowolonych.

Jednego wszak możemy być pewni, że ten Papież bardzo rozsądnie rozdaje swoje zaufanie, ale to chyba dobrze?

Kryspin

poniedziałek, 16 listopada 2020

Wszyscy jesteśmy Kościołem

 

W jednej z parafii na południu Archidiecezji Gnieźnieńskiej w 1982 roku powstał impas w związku ze schedą po proboszczu, który przeszedł w stan spoczynku. Władze kościelne zgodnie z odwiecznym zwyczajem delegowały do parafialnej wspólnoty kapłana ze słusznym stażem i do tego dobrze zapisanego w ocenie przełożonych, i tu zdarzyło się coś, co nie mieściło się w głowie hierarchów.

Parafianie podnieśli bunt i uniemożliwili nowemu proboszczowi objęcie parafialnej trzódki, bo zażyczyli sobie, aby następcą księdza emeryta został dotychczasowy wikary, który swoją posługą zaskarbił sobie ich zaufanie.

Niezręczność trwała przez kilka tygodni i pojawiła się nawet groźba, że buntownicy ogłoszą rebelię przechodząc do struktur Kościoła Polsko-Katolickiego, czyli śmiertelnego wroga dotychczasowej kościelnej władzy.

Wtedy zastosowano element szantażu na niepokornym wikarym, stawiając mu warunek: albo suspensa (kara zawieszenia w kapłańskich czynnościach), albo perspektywa pracy w polonijnej parafii za oceanem.

Nieborak skusił się perspektywą pracy za dolary i konflikt stał się bezprzedmiotowy.

Kilka lat po tym ekscesie nasza TV emitowała serial „Plebania”, w którym przybliżano odbiorcom parafialne życie w prowincjonalnej parafii.

Bohaterowie tej kościelnej sagi nie rozwiązywali problemów, z którymi borykają się współcześni przedstawiciele kapłańskiej profesji, bo czasy były inne.

Serialowi księża, rozwiązując parafialne problemy zawsze podkreślali, że wszyscy członkowie parafialnego stadka są Kościołem i głos każdego jest tak samo ważny.

Serial cieszył się popularnością, ale tylko części z tych, którzy stanowią wspólnotę Kościoła, bo wśród ludzi w sutannach uchodził za mało ambitny obraz nijak nie dotykający rzeczywistości.

Na jednym z internetowych portali ukazał się artykuł dyżurnego znawcy kościelnej tematyki, redaktora Terlikowskiego, który próbował postawić tezę, jak Kościół winien zareagować na dane o galopującym wręcz odchodzeniu z niego ludzi młodych. Najpierw przytoczył dane o tym, że tylko niecałe 30% tychże identyfikuje się z katolicyzmem i wierzy w dobrą przyszłość tej Chrystusowej Owczarni.

Zasugerował również, aby Kościelni włodarze skupili się na ratowaniu tego, co jeszcze zostało, a receptą na obecną sytuację winna być rzetelna praca duszpasterska w tych środowiskach.

Odnoszę wrażenie, że rzeczony ekspert wpisał się w retorykę bliżej nieokreślonego działania, które już wielokrotnie pojawiało się także w tezach zawieranych jako konkluzje bliżej nie sprecyzowanych duszpasterskich aktywności, z którymi spotykamy się po kolejnych konferencjach Episkopatu.

Wydaje mi się, że we współczesnym, naszym Kościele nadal panuje przekonanie, że monopol na mądrość i nieomylność jest zarezerwowany tylko dla tych nielicznych, którzy pozostałych wiernych, którzy przecież także są Kościołem, od zawsze ustawiali i nadal ustawiają na pozycji tych mniej rozgarniętych, którym rezerwują rolę statystów w odbiorze objawionej mądrości.

Może warto wsłuchiwać się także w głos tych spoza ołtarzowego podwyższenia, bo być może i przez nich Bóg pragnie powiedzieć coś ważnego, tym najważniejszym także.

Wielkość władzy, także tej w purpurowych szatach przejawia się także w umiejętności pokornego wsłuchania się w głos tych, którzy już dawno przestali być bezmyślnym stadem.

Może wtedy unikną kolejnych „niezręczności”, tak jak ostatnio, kiedy do jednej z parafii skierowano księdza, który dał się wcześniej poznać jako obrońca kościoła z bronią w ręku.

Nowi parafianie nie zachwycili się tym kurialnym prezentem, stając murem za wikariuszem, który zaskarbił sobie ich zaufanie duszpasterskim zaangażowaniem i to w nim widzieliby następcę zmarłego pasterza.

A oni przecież też są Kościołem i może warto by było posłuchać tego głosu.

Kryspin

wtorek, 10 listopada 2020

Chirurgiczne cięcie

 


Wszyscy spodziewaliśmy się drugiej fali pandemii i czarny scenariusz się sprawdza, kiedy obserwujemy dane dotyczące nowych przypadków tej zarazy XXI wieku.

Pewnie, że jest jakieś światełko w tunelu, kiedy słyszymy zapowiedź szczepionki, i to już niebawem.

Póki co coraz to nowe branże naszej gospodarki muszą godzić się z obostrzeniami, aby po przejściu tej fali było komu korzystać z usług: gastronomii, czy klubów fitness.

Z nadzieją końca zarazy czekają także przedstawiciele kultury, którym pozostało tylko przeprowadzanie kolejnych prób bez nadziei, kiedy zapełnią się teatralne i kinowe sale.

W szczególnie złej sytuacji znalazł się nasz Kościół, bo ograniczenie liczby wiernych, którzy mogliby uczestniczyć w nabożeństwach, a nawet perspektywa zamknięcia, przynajmniej na jakiś czas kościołów, rodzi niebezpieczeństwo przyzwyczajenia się owieczek do zdalnej formy praktyk religijnych (media i internet) i ich powrót do tradycyjnych niedzielnych praktyk wcale nie jest taki pewny.

To jednak tylko jedno traumatyczne doświadczenie, które dotknęło tę „branżę”, bo ostatnio powrócił koszmar mijania się z prawdą w kwestiach pedofilii w szeregach kapłańskich, a ściślej rzecz ujmując dziwnej zmowy milczenia wśród najważniejszych dostojników polskiego episkopatu.

Słuchając medialnych doniesień trudno nie odnieść wrażenia, że mamy prawdziwy wysyp, rodzaj pandemicznego skażenia, z którym Episkopat zwyczajnie sobie nie radzi.

Najpierw powracająca sprawa niejasnych zachowań kardynała z Krakowa w kwestii jego watykańskiej aktywności w zamiataniu pod dywan sygnałów o przypadkach pedofilskich zachowań ludzi Kościoła będących na świeczniku hierarchicznej drabiny, a później zaniechanie jakichkolwiek działań w wyjaśnieniu takich samych zachowań w polskim Kościele.

I żenujący jego sposób tłumaczenia się niewiedzą o tych ekscesach; to iście tragikomiczny sposób obrony swojego dobrego imienia.

Aby było ciekawiej, kolejny nasz dostojnik w purpurze zapracował sobie na watykańską karę i pozbawił siebie w niedalekiej już przecież przyszłości, zważywszy na słuszny wiek, przynależnego zwyczajowo purpuratom pochówku w diecezjalnej katedrze; a wszystko z powodu dawnych niepohamowanych zapędów do młodych chłopców i molestowania przyszłych kapłanów, gdy ci kroczyli w seminarium ku świętości kapłańskiego powołania.

Jakby tego było mało, inny arcypasterz ( co prawda już w stanie spoczynku) zainteresował stosowną kongregację w kościelnej centrali swoim nadmiernym ego, które przez lata manifestował wobec swoich podwładnych, często posiłkując swoje zachowanie mocnymi trunkami, do których od lat miał słabość.

Czyż może zatem dziwić list, który na ręce Jego Świątobliwości złożył pokrzywdzony przez księdza mężczyzna, który nie tylko przedstawił w nim swoją gehennę, ale poszedł zdecydowanie dalej, domagając się od Watykanu stanowczej reakcji, i to w stosunku do polskiego Episkopatu, domagając się jego dymisji w całości.

Ktoś mógłby teraz stwierdzić, że takie żądanie jest z góry skazane na niepowodzenie, a i stawianie w jednym szeregu wszystkich biskupów, bez należytego rozeznania stopnia ich winy, to za daleko idąca kara.

Może i trochę racji w tym jest, ale przecież ci „sprawiedliwi” wiedzieli o tych patologicznych ekscesach, które przeciekały przez palce niektórych biskupich sumień.

A może ci „sprawiedliwi” wcale tak do końca takimi nie są, a dotąd może mieli zwyczajnie więcej szczęścia i może zachowali więcej ostrożności, aby brudy ich sumień pozostały w cieniu zapomnienia?

Lekiem przeciwko sile wirusa jest skuteczna szczepionka i na nią świat czaka z nadzieją.

Rakowe zmiany w polskim Kościele może jednak tylko uzdrowić zdecydowane chirurgiczne cięcie.

Czy Papież okażę się tym lekarzem, czas pokaże.
Kryspin

wtorek, 3 listopada 2020

"W tym Kościele nie ma Boga"

 


Chyba nawet człowiek obdarzony wielką wyobraźnią nie przewidziałby tego, że zaledwie kilkanaście lat po pamiętnym odejściu Jana Pawła II, rzeczywistość w naszej ojczyźnie ulegnie takiej zmianie.

Pobladły ideały, które głosił w trakcie swoich wizyt na ojczystej ziemi i w niepamięć odeszło pokolenie JPII, jak określano wtedy młodych ludzi, pełnych zapału, że mogą wraz z nim zmieniać świat na lepsze.

Na budynku przy ul. Franciszkańskiej, w oknie którego nasz Papież pojawiał się na wieczorne rozmowy z nadziejami polskiej przyszłości, teraz pojawił się napis informujący, że to jest miejsce szatana.

Fala protestów, określonych mianem buntu kobiet, która od nastu dni przetacza się przez miasta naszej ojczyzny, zdaje się być znakiem, że już nigdy nie będzie tak jak było do tej pory.

Pewnie i jest w tym trochę racji, bo i czas jest inny, i młodzi ludzie także zdają się wyznawać inne wartości.

I w tym wszystkim, jakby gdzieś z boku pozostaje Kościół zdający się kapitulować, nie widząc dla siebie miejsca w walce o rząd młodych dusz.

A może ten efekt wycofania jest uwarunkowany świadomością winy, do której najtrudniej się przyznać?

W jednej z komercyjnych stacji redaktor zapytał niedawno zaproszonego księdza jak to jest, że w kraju, w którym 95% społeczeństwa deklaruje się, że przynależy do kościoła katolickiego, na ulicach gromadzą się setki tysięcy młodych ludzi, którzy swoimi hasłami negują tę przynależność?

Zaproszony gość w koloratce próbował tłumaczyć ich zachowanie efektem frustracji, ale na koniec przyznał, że oni po prostu są zawiedzeni Kościołem.

Kapłan jednak nie zamierzał dalej drążyć tematu i ani słowem nie próbował wyjaśnić, w czym Kościół zawiódł.

Jedna z uczestniczek manifestacji odpowiadając dlaczego obok buntu przeciwko decyzji Trybunału Konstytucyjnego, tak wiele nienawiści kieruje w stosunku do Kościoła?

-”Nie chcemy Kościoła, w którym nie ma Boga, a zamiast niego są ludzie, którzy wykorzystując układ przyjaźni z władzą, próbują realizować swoje sny o rządzie dusz...”

Logicznie myśląc trzeba by stwierdzić, że jej osąd na temat tej instytucji wydawać by się mógł nielogiczny, bo przecież wiara w Najwyższego, przekonanie, że On jest integralną i konieczną w nim wartością, wydają się być niezaprzeczalne.

Patrząc jednak na chłodno, może dochodzić do takiej sytuacji, kiedy ten obraz zostaje zaburzony, lub wręcz niewidoczny.

Trudno dostrzec sacrum, kiedy zostaje ono przywalone ekscesami profanum; a Kościół prze lata nagromadził masę „śmieci”, które skutecznie przysypały idee, które miały być jego wartością.

Obyczajowe i zamiatane pod dywan skandale, zamiłowanie do luksusu, czy chociażby wszędobylski fiskalizm, to tylko niektóre przykłady grzebiące obraz Boga, dla którego w takim grajdole zwyczajnie brakuje miejsca.

Pewnie, że jeszcze przez jakiś czas ten bosko-ludzki twór zdoła zachować swój, używając języka polityki: „żelazny elektorat”, ale wraz z upływem lat on będzie się kurczył i bez świeżej krwi ta instytucja zostanie skazana na mówienie o niej w czasie przeszłym.

Straconych lat nie da się już przywrócić, ale nastał najwyższy, aby nie powiedzieć ostatni czas, by starać się przywrócić utracone zaufanie.

Przywrócenie moralnego autorytetu samo z siebie się nie stanie i będzie bardzo trudne, ale tylko taką drogą Kościół będzie mógł przywrócić dawną swoją atrakcyjność; tym zawiedzionym także.

Kryspin,

poniedziałek, 26 października 2020

Wybór, nie zakaz!

 


Jesteśmy w oku cyklonu, bo tak trzeba określić obecny stan pandemiczny w naszym kraju i jakby tego było mało, zafundowano nam kolejną „atrakcję” na ten ponury czas, orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie niezgodności z konstytucją praktyki aborcji eugenicznej.

Należało się tego spodziewać, że ruchy proaborcyjne wykorzystają te orzeczenie do wzniecenia swoistego buntu, którego owocem stały się masowe demonstracje, w których przy aktywnej animacji liderów tychże ruchów, na ulicach pojawiły się tysiące protestujących.

Swoje niezadowolenie skierowano jednak nie bezpośrednio w stosunku do sędziów rzeczonej izby, a adresatem złości stał się Kościół, co można było zauważyć po licznych naruszeniach nietykalności chociażby katolickich świątyń i to w trakcie sprawowania w nich obrzędów liturgicznych, co do tej pory było czymś niewiarygodnym.

Świątynie, przynajmniej w naszej ojczyźnie, zawsze były miejscem wolnym od takich ekscesów nawet w czasach najczarniejszych w historii.

Będąc osobą wyznającą zasady Dekalogu, oczywiście nie podzielam poluzowaniom aborcyjnych zasad, i to nie tylko w sferze przypadków określanych w nomenklaturze medycznej jako podejrzenie ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu, ale także w przypadkach ciąż spowodowanych gwałtem na przyszłej rodzicielce.

Już kiedyś o tym pisałem, że nie można burzyć równowagi ważności życia, które już się zadziało, wybierając komu się ono należy, a kogo można tego prawa pozbawić.

Pewnie wielu ludzi podziela mój pogląd, ale też i równie wielka liczba adwersarzy z nim się nie zgodzi, i to jest cena demokracji i prawo do osobistego zdania.

Kiedy w latach 90 - tych minionego wieku nasz Parlament wypracował tzw. kompromis aborcyjny, żadna ze stron sporu w tej kwestii nie była zadowolona, ale przyjęła to jako jedynie możliwe rozwiązanie.

Minęło zaledwie kilkanaście lat i oto stało się coś, co w swej wymowie burzy ten delikatny rozejm.

Pewnie, że TK mógł wydać taką decyzję, bo jest ona rzeczywiście zgodna z duchem Konstytucji, która z założenia otacza opieką każdego człowieka od chwili poczęcia aż do naturalnej śmierci, ale w tym wszystkim liczy się także powód, dlaczego w ogóle zamanifestował takie stanowisko?

I tu dochodzimy do odpowiedzi, dlaczego złość niezadowolonych została skierowana na Kościół, jako tego, który kreuje rzeczywistość ekspansji w narzucaniu swojej narracji, co jest dobrem, a co złem.

Póki co, nie jesteśmy państwem wyznaniowym i dobrze.

Niestety niektórzy dostojnicy kościelni jakby o tym zapominają i próbują, z wykorzystaniem przychylności politycznej ludzi władzy świeckiej, forsować jedyną słuszną w ich mniemaniu linię moralnej poprawności.

Niestety Polski Kościół obrał drogę do ewangelizacji na skróty, albo z ułatwieniami, których nadzieję pokłada w przyjaźni z rządzącymi, zapominając jednak, że wiara pojedynczego wyznawcy nie jest tożsama z jego sympatiami politycznymi, ale wynika ze świadomego wyboru pomiędzy dobrem, a złem.

Żadem dekret, nawet opieczętowany decyzją najwyższego gremium pochodzącego z ludzkiego nadania, nie powinien być zastępstwem do kanonu zasad kształtujących wiarę wyznawców religii katolickiej, bo one zawarte są w dekalogu i przykazaniu miłości, które pozostawił nam Chrystus, i to winno być troską i kierunkiem katolickiego nauczania.

Uczestnicy obecnych protestów zaopatrują się w emblematy z napisem: „Wybór, nie zakaz!”

Może kościelni decydenci winni pomyśleć nad tym, jaką należałoby wykonać pracę duszpasterskiej troski, aby jak najwięcej ludzi dokonywało wyboru tożsamego z zasadami Chrystusowej nauki, bo ograniczanie się do coraz to bardziej restrykcyjnych zakazów, to droga prowadząca do nicości.

Kryspin

wtorek, 20 października 2020

Wykiwany lockdown


Paskudny wirus, który pojawił się na początku tego roku i postraszył wszystkich od początku wiosennego przesilenia, aby później dać nam nadzieję, że już odszedł w trakcie ciepłych letnich dni, teraz powrócił ze wzmożoną siłą.

Chociaż władze nadal żyją nadzieją, że nie będzie koniecznym ustanawiania kolejnego lockdownu, czyli przymusowej izolacji społeczeństwa, to wszystkie znaki wskazują, że jego ponowne wprowadzenie jest tylko kwestią czasu.

I znowu po kieszeni dostaną wszelkie branże, które dotąd żyły z aktywności życia publicznego.

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że już zaczynają liczyć przyszłe straty wszelkiej maści biznesmeni związani z branżą około cmentarną: producenci chryzantem, wytwórcy zniczy, czy innych ozdób masowo kupowanych w przycmentarnych sklepikach, dla których 1 listopada wyznaczał okres corocznych żniw.

Co prawda władze nadal zaprzeczają plotkom, że w tym czasie miejsca wiecznego spoczynku zostaną zamknięte dla odwiedzających, to jednak już od jakiegoś czasu prowadzą kampanię na rzecz powściągliwości w pielęgnowaniu zwyczaju wizyt przy grobach bliskich w tym dniu. Zamiast gremialnych pielgrzymek w tym czasie, zalecają rozproszone odwiedziny i to niekoniecznie realizowane w dniu Wszystkich Świętych.

Takie, póki co, zalecenie znowu dotyka wielu.

Z pewnością głos niezadowolenia, choć może po cichu, wyrażą wszyscy ci, którzy przy okazji listopadowego spędu przy grobach, dotąd realizowali swoisty konkurs na najlepiej przystrojoną mogiłę, bo traci on sens, kiedy sąsiadka, lub inny znajomy nie poczerwienieje z zazdrości, bo zwyczajnie zabraknie go przy konkurencyjnym grobie.

Zalecane rozproszenie odwiedzin dotknie także i tych, dla których 1 listopada był ważnym z innych powodów, czyli kapłanów sprawujących każdego roku w cmentarnym plenerze polową liturgię.

Co prawda odbędą się msze wśród grobów, ale to już nie będzie to samo, kiedy ilość obecnych będzie szczątkowa i nawet perspektywa, że w tym roku przy wielu cmentarnych bramach pewnie zabraknie konkurencji wolontariuszy zbierających do puszek datków na odnawianie zapuszczonych grobów, to jednak mszalna taca zbierana przez kościelnych aktywistów będzie także mizerna.

Jeżeli do tego dołożyć kolejne tygodnie, kiedy w niedzielnych nabożeństwach zajęte pozostają tylko kościelne ławki (i to z zachowaniem bezpiecznego odstępu), to musi budzić frustracje przewodników parafialnych trzódek.

Jakby tego było mało, to oceniając nieciekawą perspektywę rozwoju pandemicznej zarazy, szefowie diecezjalnych struktur już zarządzili odwołanie corocznych odwiedzin duszpasterskich kapłanów w domach wiernych, a to nie jest żadną tajemnicą, że w księżowskich budżetach był całkiem pokaźny zastrzyk finansowy, tak swoista trzynastka.

Polak jednak nie z takimi problemami potrafi sobie poradzić.

Przy cmentarnych bramach wystarczy poustawiać skarbony, aby wierni przez kolejne dni mogli zadośćuczynić finansowej wrażliwości, a problem kolędowej daniny załatwią koperty, które można składać w trakcie niedzielnych nabożeństw, bądź zwyczajnie przesłać na adres parafii za pośrednictwem polskiej poczty.

I nie trzeba obawiać się tego, że będą to „śmiertelne przesyłki”, bo przecież każdy wie, że apel Marszałka Senatu przed majowymi wyborami, był li tylko propagandowym chwytem mającym na celu przesunięcie terminu wyborów.

Czyli poprzez tak proste środki można wykiwać covidowy lockdown, ale mam obawę o to, jak to zostanie odebrane przez szeregowych wiernych?

A może mój niepokój wcale nie musi być zasadny, bo przecież od zawsze wszyscy wiedzą, że coroczne duszpasterskie odwiedziny winny kończyć się złożeniem daniny i to jest frustrującym doświadczeniem dla obu stron.

Może więc koperta bez odwiedzin załatwi tę niezręczność.

Kryspin

wtorek, 13 października 2020

Podstęp celebryty

 


Kiedy ostatnio jeden z aktorów znanych z telewizyjnego tasiemca podzielił się publicznie tym, w jaki sposób załatwił sobie unieważnienie sakramentalnego małżeństwa. Można by odnieść wrażenie, że zechciał się wpisać w coraz modniejszy trend, kiedy takie dokonanie wcale nie przynosi ujmy.

-„ W moim przypadku wystarczyło określić się jako homoseksualista i w kościelnym trybunale sprawa została załatwiona od ręki, i już nic nie stało na przeszkodzie, abym mógł ponownie stanąć na ślubnym kobiercu”- oznajmił z dumą, wyraźnie zadowolony ze swojej przebiegłości.

Nie on pierwszy wykazał się taką przebiegłością, bo jeszcze nie przyschła sprawa medialnego celebryty, który rozstał się ze swoją małżonką po kilkunastu latach „nieważnego” związku i mógł w świetle kamer i asyście ludzi ze świecznika władz, kolejny raz powiedzieć sakramentalne Tak.

Patrząc z perspektywy lat, a nawet wieków, odnoszę wrażenie, że teraz jest łatwiej załatwić papierek unieważniający to, co zostało złączone przed Bogiem, aniżeli to miało miejsce wcześniej.

No może tylko za czasów, kiedy po drogach Palestyny przemieszczał się Nauczyciel z Nazaretu, sprawa wydawała się łatwiejsza.

W tamtym czasie sprawę załatwiano listem rozwodowym, czyli papierkiem wypisywanym przez znużonego dotychczasową partnerką małżonka i było po sprawie.

No ale w ten, od niepamiętnych czasów praktykowany zwyczaj, wmieszał się upierdliwy Mesjasz i stanowczo potępił takie załatwianie sprawy nieudanych związków, czym pewnie nie zaskarbił sobie zrozumienia i popularności.

Koniec końców przetrwało przez wieki jego zdanie, że grzechem jest pozbywanie się raz poślubionej niewiasty i w tym duchu Kościół przypieczętował nierozerwalność małżeńskiej przysięgi.

I nie było zmiłuj, raz poślubieni byli skazani na siebie niezależnie od tego, czy po latach nadal pałali do siebie gorącym uczuciem, czy w związku trzymała ich tylko wzajemna złość, lub chociażby tylko przyzwyczajenie.

Komu nie było to w smak, ten musiał się liczyć z karami za złamanie małżeńskiej przysięgi, a już myśli o nowym związku zupełnie nie mieściły się w głowach kościelnych dostojników, którzy stanowczo studzili zapędy kochliwych zwolenników zmian, o czym mógł się przekonać chociażby niewierny Henryk VIII, który swoje pozamałżeńskie zapędy przepłacił nałożoną na siebie papieską klątwą i w ostatecznym efekcie rozłamem w Kościoła.

Od tamtego „złotego czasu” kościelnej władzy na duszami wyznawców minął już jednak bezpowrotnie i pobladła aureola sakramentalnego „Tak” i żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości.

Zmieniły się kanony religijnej poprawności i już nikogo nie gorszą chociażby samotne matki wychowujące swoje pociechy, bo tak ułożyło się ich życie, albo po prostu dokonały takiego wyboru.

Większość młodych, o czym świadczą cykliczne badania, preferuje wolność związków, w których sakramentalne „Tak” jest przesuwane na czas bliżej nieokreślony w myśl zasady, że nie potrzebują im „kagańca” sakramentu, kiedy widzą tak wiele nieudanych związków.

I coś w tym jest, kiedy co drugie małżeństwo kończy się na sądowej sali rozwodowej.

Czy więc Kościół, a wraz z nim także Chrystus, przegrali batalię o powszechność sakramentalnego daru dla osób zakładających rodzinę?

Pewnie trochę tak, ale nie do końca.

Chrystus, dokonując misji powszechnego odkupienia, pozostawił nam dar, który zawarł w przykazaniu miłości.

Sakramentalny związek dwojga ludzi to nic innego, jak zaproszenie Zbawiciela do nieustannego wspierania dwojga we wzrastaniu w tym darze, i tu jest ważna rola Kościoła, aby od najmłodszych lat uczył młodych, że miłość powinna mieć pierwszeństwo we wszystkich ich wyborach, także w tym, co ma wyznaczać ich dorosłość w związku.

Małżeński sakrament to nie konieczność poprawności wobec innych, ale przywilej dorosłej miłości.

Kryspin

wtorek, 6 października 2020

Edukacja w cieniu magla


Jestem z pokolenia, które chyba jako ostatnie miało normalne dzieciństwo.

Świat był wtedy prostszy i wolny od codzienności magla, z którym młody człowiek musi się mierzyć.

W szkole obowiązywała wtedy zasada pełnego zaufania do świata dorosłych i nawet nam nie przychodziło do głowy, by negować ich wizję naszego rozwoju. Szkoła może i była trochę siermiężna z obowiązkowymi mundurkami, a nauczyciele choć pewnie nie zawsze spełniali nasze oczekiwania, to jednak roznosił się wokół nimb ich misji kreowania naszych charakterów.

Kiedy miałem naście lat gdzieś na Wybrzeżu przetaczały się fale robotniczego niezadowolenia, ale to wszystko był świat dorosłych i nie bardzo nas to obchodziło.

Dla nas najważniejszym był ogródek edukacji i w tym realizowaliśmy swoją drogę do dorosłości.

Teraz wszystko się zmieniło i sprawy dorosłości jakoś zaczęły przenikać do rzeczywistości na poziomie dziecięcego świata.

Może jeszcze jedno wspomnienie, które utkwiło mi z dziecięcych lat.

W mediach z tamtego czasu pojawiały się informacje o zabranym dzieciństwie naszych rówieśników z niektórych afrykańskich krajów, w których walczące ze sobą plemiona wykorzystywały małe dzieci, aby zamiast szkolnego tornistra, dawać im do ręki broń, by od dziecka uczestniczyły w walce dorosłych.

W komentarzu do tych obrazów mówiono o zbrodni straconego pokolenia, któremu dorośli zabrali beztroskie dzieciństwo.

Odnoszę wrażenie, że kiedyś historia podobnie oceni działania z naszego edukacyjnego ogródka, bo choć do rąk małolatów nikt teraz nie wkłada śmiercionośnych narzędzi, to jednak rzeczywistość magla, jaką stała się współczesna polityka negacji wszystkiego, co nie jest po stronie naszego myślenia, największe piętno odciśnie na najmłodszych.

Kryzys autorytetów, to nie jest coś co bierze się znikąd, a rodzi się w umysłach młodych z celowej inspiracji, bądź błędów zaniechania ludzi dorosłych, i to owocuje tym, że młody człowiek pozbawiony jasnego celu sięga po „wolność”, która jest daleka od autentyczności.

Takiej ułudy wolności doświadczył z pewnością młody, dwunastoletni Rafał, który oznajmił rodzicom, że kończy edukację religijną, bo zrozumiał, że jest ateistą i nie wierzy w bzdury głoszone na szkolnych katechezach.

Szanując jego zdanie jest mi jednocześnie trochę go żal, bo na tę decyzję mieli wpływ dorośli: rodzice, którzy od lat byli daleko od wiary i władze Kościelne także, zmuszając go do traktowania lekcji religii jak jednego z przedmiotów szkolnych, których on zwyczajnie nie lubił.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć rzeczywistość magla, który co rusz nagłaśnia afery związane z przedstawicielami tej instytucji, to trudno się dziwić, że obecnie w religijnej edukacji bierze udział niecałe 50% młodych ludzi, a i tak są to wartości zawyżone, bo wlicza się w ten odsetek także tych, którzy traktują ten przedmiot w sposób mało poważny i chodzą na te zajęcia tylko dla świętego spokoju.

Sądzę, że to jest już ostatni dzwonek dla Kościoła, aby odwrócić ten trend.

„Dobrodziejstwo” religijnej edukacji w szkołach to dwa stracone pokolenia i jeżeli nadal będzie się utrzymywać tę fikcję, następne będzie ostatnim, zaliczającym archaiczny ( w jego rozumieniu) przedmiot szkolnej edukacji.

Tylko powrót do nauki o Bogu w parafialnych salkach może odwrócić ten trend.

I niech na początek w tych zajęciach będą brać udział tylko nieliczni, to będzie to początek nowej ewangelizacji, w której będą się realizowali młodzi ludzie nie z przymusu, a z potrzeby wiedzy; a to prowadzi do świadomości wiary.

To jest cena, którą trzeba zapłacić, aby uratować to, co jest jednym z najważniejszych zadań, jakie przed Kościołem postawił Chrystus.

Rzetelna wiedza rodzi świadomość wiary i czyni człowieka odpowiedzialnym w obliczu kryzysów, które obecnie funduje świat pełen magla.

Kryspin, Ksiądz w cywil

wtorek, 29 września 2020

Bidule to wstyd naszej współczesności

 


„-Jestem dzieckiem z bidula. Od zawsze jak sięgam pamięcią, moje życie było wyznaczane regulaminem domu, w którym nie było mamy, a zamiast niej były „ciocie”, które oszczędnie obdarzały nas przychylnością, którą w nieudolny sposób próbowały dać nam namiastkę tego, czego doświadczały dzieci w rodzinnych domach, czyli szczerej miłości.

Mnie tego pozbawiono i może dlatego od najwcześniejszych lat czułam się kimś gorszym chociażby od innych dzieci, które miały prawdziwych rodziców.

Niekiedy w trakcie zajęć szkolnych one żaliły się pomiędzy sobą, że rodzice nie zawsze spełniają ich zachcianki, a ja wtedy stojąc z boku, słuchałam tego z zazdrością i bardzo marzyłam, abym mogła choć raz doświadczyć takich „problemów”....”

W Polsce jest kilkadziesiąt tysięcy takich dzieci, dla których zabrakło miłości rodzinnego domu.

Większość z nich wcale nie trafiło do bidula z powodu okrutnego losu, który pozbawił ich rodziców, a trafiły tam dlatego, że zabrakło dla nich miłości w rodzinach biologicznych.

Do domów dziecka trafiają dzieci w różnym wieku, od dopiero co narodzonych niemowląt, których rodzicielki zdecydowały się je oddać, bo nie poczuły z nimi więzi, albo zwyczajnie potraktowały je jako „kłopot” w dalszym swobodnym życiu, ale i te starsze, zabrane z rodzin patologicznych, które nie gwarantowały im należytej troski w przekazaniu rodzinnej miłości.

Domy dziecka, czy nawet instytucja rodzin zastępczych, w których tzw. rodzice zawodowi wykonują pracę imitującą ciepło rodzinnego domu, nie złagodzą wstydu, jakim historia zapamięta nasze czasy.

Owszem, państwo szczyci się, że poprzez poszerzanie programów socjalnego wsparcia udało się prawie zlikwidować kwestię ubóstwa, do tego liczne organizacje pozarządowe dokładające swoją cegiełkę wrażliwości, starając się pomagać najuboższym rodzinom i na koniec siostrzyczki zakonne z oknami życia, do których mają trafiać niechciane przez matki noworodki, to jednak to wszystko nie załatwia problemu dzieci z bidula

Dla nich jedyną szansą na normalność jest dom rodzinny i świadomość, że są kochani.

Paradoksalnie, obecnie nasi wybrańcy narodu zasiadający w naszym parlamencie co jakiś czas prowadzą dysputy na temat dzieci. Wśród tych tematów brylują: sprawy in vitro, jako panaceum na problemy rodzin, które nie mogą liczyć na potomstwo, czy chociażby, uznawane za nadużycie , zakusy środowisk nie hetero normatywnych w kwestii adopcji maluchów.

A mnie brakuje w tym wszystkim rzeczywistego programu, który pomógłby rodzinom otwartym na to, aby ofiarować rodzicielską miłość dziecku, które nie z własnej winy tej miłości było pozbawione.

Zasadniczą kwestią, która powinna ulec zmianie, to uproszczenie procedur adopcyjnych i stworzenie klimatu opieki nad tymi rodzinami o wrażliwym sercu.

I w tych kwestiach niebagatelną rolę mógłby odegrać Kościół.

W Polsce jest ponad dwadzieścia tysięcy parafii i gdyby duszpasterze z tychże ośrodków włączyli się w pozytywną kampanię podzielenia się miłością z dzieckiem niechcianym, to nie wyobrażam sobie, aby nie pojawiły się rodziny, które same przeżywając traumę braku własnego dziecka, nie otworzyłyby się na możliwość przelania miłości na dziecko z adopcji.

Inną kwestią jest klimat opieki nad każdym nowo powołanym do życia człowiekiem jeszcze przed jego narodzinami.

Dziecko, zwłaszcza poczęte z „przypadku” nie powinno być traktowane jak problem młodej dziewczyny, czy powód do wstydu.

Niestety nadal pokutuje takie przekonanie w niektórych małomiasteczkowych, czy wiejskich środowiskach, i to kolejne zadanie dla duszpasterskiej troski kapłanów pracujących w tych środowiskach.

Dziecko nigdy nie powinno być „kłopotem”, ale zawsze powinno być czymś wstydliwym skazywanie go na bezdomność bidula dla ratowania pozorów poprawności, czy iluzji wolności.

Kryspin



wtorek, 22 września 2020

Miara dobrego człowieczeństwa

 

Trzy tygodnie minęły od dnia, kiedy zabrakło w naszym domu radości, jaką każdego dnia dawała nam ukochana przez nas sunia Saba. Ponad pięć lat każdego dnia okazywała nam swoją miłość i przywiązanie, i może nawet nie wiedziała, jak bardzo nam będzie smutno, kiedy jej zabraknie.

Kiedy ponad miesiąc temu, w trakcie wizyty w gabinecie weterynaryjnym, dowiedzieliśmy się o tym, że dopadł ją nowotwór, robiliśmy wszystko, aby ją ratować, a kiedy zgasła ostatnia nadzieja na odwrócenie czarnej karty jej życia, musieliśmy podjąć decyzję o skróceniu jej cierpienia i ofiarowaliśmy jej ostatni dar naszego smutku, spokojne odejście.

Zaśnięcie Sabiny zbiegło się z głośną ostatnio ustawą o ochronie praw zwierząt, jaką zajął się nasz Parlament.

Wydawać by się mogło, że to nic bardziej oczywistego, iż wreszcie posłowie pochylili się nad smutnym losem naszych Braci Mniejszych, jak przed wiekami nazwał ich największy orędownik losu zwierząt, św. Franciszek; a jednak rzeczywistość wcale nie stała się tak jednoznaczna.

Dla części z wybrańców narodu wcale nie było to tak oczywiste, aby zlikwidować fermy z klatkami, w których krótkie życie, i to w koszmarnych warunkach spędzają norki i lisy, bo przecież jeżeli nie u nas, to te zwierzęta będą hodowane gdzie indziej, a bydło dla rytualnego uboju i tak będzie zarzynane w bestialski sposób w ubojniach zagranicznych producentów, którzy nie mają takich skrupułów co my.

Koniec końców wypracowano jednak kompromis, aby rytualne barbarzyństwo ograniczyć do ilości niezbędnych, mających na celu zaspokojenie wymagań, mniejszościowych u nas, gmin wyznaniowych, które od setek lat praktykują ten archaiczny i jednocześnie okrutny zwyczaj.

I tu mam poważną wątpliwość co do dobrych intencji naszych parlamentarzystów, bo zaraz rodzi mi się pytanie o wzajemność oczekiwań:

Czy w krajach muzułmańskich, bądź chociażby w ojczyźnie wyznawców religii Mojżeszowej, zaoferowano by nam potrawy z wieprzowiny, chyba nie?

Pozostawmy jednak tę kwestię, bo musieli byśmy dojść do smutnego wniosku, że nawet w tak szczytnej, humanitarnej rzec by można sprawie, biznes i zysk okazały się ważniejszymi ponad szczytne idee.

Nowa ustawa odnosi się także do polepszenia dobrostanu naszych czworonożnych przyjaciół i zakazuje trzymania psów na łańcuchach, przynajmniej przez 12 godzin na dobę, to dobry kierunek.

Kiedyś psy w wiejskich obejściach pełniły rolę stróżów i były odpowiedzialne za odstraszanie leśnych szkodników, którzy pod osłoną nocy robili spustoszenia pośród drobiu, czy nawet większego dobytku.

Tamten czas jednak odszedł już dawno w zapomnienie, a łańcuchy nadal pozostały atrybutem wiejskiego krajobrazu i to musi się zmienić.

I tu widzę rolę Kościoła, a szczególnie duszpasterzy wiejskich środowisk, ale nie tylko.

Pewnie, że proboszczowie nie zamienią się w społeczników wszelkiej maści organizacji mających na względzie humanitaryzm traktowania zwierząt w obejściach, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby przy okazji corocznych odwiedzin duszpasterskich zainteresowali się losem zwierząt, nad którymi pieczę roztaczają ich parafianie.

Może także w niedzielnych homiliach częściej powinni przypominać o tym, że zwierzęta to nie tylko stwory, których hodowla ma pomnażać zysk, ale przede wszystkim żywe istoty, które czują ból i cierpią, kiedy ktoś traktuje je w sposób niegodny miana człowieka.

Nadużyciem byłoby jednak mówienie, że tylko na wsi mamy problem z nieludzkim traktowaniem zwierząt, o czym mogą chociażby świadczyć schroniska niechcianych psów.

Ktoś kiedyś je przygarnął, ale po jakimś czasie wyrzucił jak zabawkę, która przestała być potrzebna, albo nie spełniła oczekiwań bezproblemowego członka rodziny.

Miarą prawdziwego, dobrego człowieczeństwa jest to, ile dobra świadczymy naszym bliźnim, ale Dobry Bóg, kiedy będzie kiedyś ważył nasze zasługi, z pewnością na szali postawi także i to, jakimi za życia byliśmy dla zwierząt.

Kryspin 

wtorek, 15 września 2020

Czy powolanie do pełni miłości jest nie dla wszystkich?


Jeden z najważniejszych hierarchów polskiego Kościoła wygłosił niedawno homilię przy okazji pielgrzymki rodzin do sanktuarium maryjnego.

I nie było by w tym nic dziwnego, że zebranym przypomniał, iż:” pełnię życia osiąga się podczas życia rodzinnego i małżeńskiego..”, gdyby zaraz potem nie dodał ostrzeżenia przed ideologią singli, która każe człowiekowi żyć jak samotna wyspa.

Na poparcie swojego stwierdzenia zaznaczył, że: „Mężczyzna i kobieta mają żyć dla siebie, a ich miłość ma być pełna...”

Aby podnieść jeszcze wagę swojego osądu, na koniec podparł się stwierdzeniem św. Pawła, który nauczał, że:” nikt nie żyje dla siebie i nie umiera dla siebie.”

No i dobrze, że arcybiskup wlał w serca zebranych sporą porcję miodu, gdyby nie to że jednocześnie dziegciem obryzgał wszystkich tych, którzy inaczej zaprojektowali swoje życie.

Hierarcha zapomniał, a może celowo pominął ważniejsze nauczanie, które pozostawił nam sam Chrystus, na kartach Ewangelii wyjaśniając, że:” Są wśród nas także ludzie niezdolni do małżeństwa, którzy z łona matki takimi się narodzili, a są i niezdolni do małżeństwa, których ludzie takimi uczynili, a na koniec są i tacy, którzy dla królestwa niebieskiego sami wybrali bezżeństwo (Mt 19, 12)

Zbawiciel nie dokonał tej analizy ludzkich orientacji, by tylko gloryfikować tych, którzy z naturalnej kolei rzeczy zakładają klasyczną rodzinę, potępiając jednocześnie tych spośród nas, którzy z obiektywnych, niezależnych od nich przyczyn są inni, bo to nie odbiera im prawa do bycia w kręgu ukochanych przez Boga dzieci.

Pozostając przy nauczaniu przekazanym nam na kartach Ewangelii według św. Mateusza, Chrystus zauważa szczególne powołanie tych, którzy dla królestwa niebieskiego sami wybrali bezżeństwo, jasno tym definiując osoby szczególnego powołania, którym jest życie monastyczne. Ludzie decydujący się na wyłączną służbę Bogu poza światem wybierają klasztorne mury, by w ich podcieniach realizować pełnię zjednoczenia z Bogiem poprzez kontemplację i modlitwę.

Powołanie zakonne, niezależnie od reguły klasztornej, zawsze wiąże się z całkowitym wyzwoleniem od spraw tego świata na rzecz pełnej jedności z Bogiem, niejako twarzą w twarz, i mam w tym wypadku wielki szacunek do tych wszystkich, którzy pozytywnie odpowiadają na to szczególne Boże wezwanie.

Jeszcze inną grupą, o której mówi Chrystus, to osoby które z przyczyny innych stali się niezdolni do małżeństwa.

Wśród tych skrzywdzonych można by powołać się na przykłady osób okaleczonych w wyniku okrucieństwa im zadanego, i na przestrzeni wieków zebrała by się z tego spora rzesza, ale to nie tylko ci, którzy doznali fizycznej krzywdy.

W tej grupie mieszczą się także ci, których okaleczono moralnie ustanawiając ludzkimi nakazami ich niezdolność do założenia rodziny.

Odwołując się kolejny raz do kart Ewangelii, nie sposób pominąć też nauczania św. Pawła, który w liście do Tymoteusza wyjaśnia, że „Biskup więc powinien być nienaganny, mąż jednej żony, trzeźwy, rozsądny, przyzwoity, gościnny, sposobny do nauczania.....dobrze rządzący swoim domem...Jeżeli ktoś bowiem nie umie stanąć na czele własnego domu, jakże będzie się troszczył o Kościół Boży?”

Czym więc kierowali się następcy w. Piotra wprowadzając w XII wieku nakaz bezżeństwa duchownych?

Od tamtego czasu celibat obowiązuje wszystkich tych, którzy odpowiadając na głos Bożego powołania zdecydowali się na służbę przy jego ołtarzu.

Szkoda tylko, odwołując się do nauczania arcybiskupa, że wiąże się to z jednoczesną rezygnacją z możliwości pełni życia, którą osiąga się tylko podczas życia rodzinnego i małżeńskiego.

I w tym wypada nam się tylko zgodzić z przytoczonymi na początku słowami kościelnego hierarchy.

Kryspin

wtorek, 8 września 2020

Teologia moralna od pasa w dół

 

Miałem wtedy niewiele lat, a świat postrzegałem przez pryzmat relacji rodzinnych i wiedzę o rzeczywistości czerpałem obserwując moich najbliższych. Niekwestionowanym autorytetem była wtedy dla mnie moja matka, strażniczka relacji miłości w naszej rodzinie.

Kiedyś przypadkowo byłem świadkiem jej rozmowy z zaprzyjaźnioną sąsiadką i wtedy usłyszałem coś, co przez kolejne lata nie dawało mi spokoju, a byłem zbyt mały, aby zrozumieć, o czym mówiła.

Do tej pory uchodziła dla mnie za wzór osoby wierzącej, a ona powiedziała, że bardzo jej trudno żyć ze świadomością ciągle popełnianego grzechu małżeńskiego.

Później zrozumiałem, że chodziło jej o pożycie intymne, które było przecież czymś naturalnym w kochającym się związku.

Pełnię wiedzy na temat tego, co według Kościoła jest moralnie dobre, w odróżnieniu od praktyk nieakceptowalnych, dowiedziałem się tak naprawdę dopiero w trakcie wykładów z teologii moralnej.

Prowadzący wykłady przedstawił nam cały katalog praktyk niegodnych, na które Kościół nigdy nie wyrazi akceptacji, i tak utrwalono w nas przekonanie, że większość seksualnych zachowań, pomimo tego, że dziejących się w sakramentalnych związkach, obarczonych jest skazą niemoralności, czyli grzechu.

Może teraz odwołajmy się do tego, czym jest sama teologia moralna, strażniczka należytych zachowań wierzących, co może przybliży nas do zrozumienia problemu:

-”Teologia moralna jest dyscypliną teologiczną, która zajmuje się moralnością czynów ludzkich w świetle Objawienia Bożego. Do jej uprawiania potrzebny jest rozum kierowany przez wiarę, co oznacza, że poza argumentacją ściśle teologiczną, posługuje się ona także argumentami rozumowymi. Teologia moralna, będąc nauką teologiczną, formułuje zasady postępowania dotyczące różnych dziedzin ludzkiego życia i jest jednocześnie otwarta na aktualne uwarunkowania ludzkich czynów. Wychodzi naprzeciw wyzwaniom, jakie niesie ze sobą postęp naukowy, techniczny i cywilizacyjny. Dziś w epoce postmodernizmu dominuje tendencja sprowadzania wszelkiego sądu do indywidualnej oceny, do przedkładania jej ponad obiektywną prawdę. To skutkuje niekiedy odrywaniem moralnych rozstrzygnięć od doktrynalnych fundamentów Kościoła i zbytnim skupianiem się nad skomplikowaną etycznie sytuacją człowieka. Teologia moralna stanowi taką dziedzinę wiedzy, która jakby z natury swej domaga się ciągłej odnowy i nowej, pogłębionej refleksji nad moralnymi zagadnieniami życia człowieka. Tak zresztą było w historii tej dyscypliny i tak dzieje się dzisiaj.”

Ten krótki fragment z opracowania autorytetów od moralności ukazuje nam szerszy aspekt tej dziedziny teologicznej wiedzy i mówi wprost, że będąc wykładnią tego co jest moralnie właściwe (w zgodności z Bożym Objawieniem), wychodzi jednocześnie naprzeciw wyzwaniom, jakie niesie ze sobą postęp naukowy, techniczny i cywilizacyjny.

Nie negując istoty fundamentów doktrynalnych Kościoła, trzeba jednak wypracowywania odnowionego spojrzenia także na sprawy związane z seksualnością, także w związkach sakramentalnych.

Jeżeli do tego dodali byśmy jeszcze całą sferę zaniku świadomości grzechu w kwestiach seksualności, która dotyka coraz większe grono ludzi z metryki przynależnych do grona wierzących, to jawi nam się prawdziwy problem.

Przeciwnicy kościelnego twardego stanowiska w tych kwestiach wielokrotnie zarzucają, że Kościół od wieków moralność ograniczył do sfery ludzkiej aktywności od pasa w dół, nie zauważając, że ponad tym wszystkim jest jest jeszcze normalne życie, w którym wiarę powinno się manifestować chociażby codziennymi dobrymi uczynkami wobec innych.

Tak sobie myślę, że może w tym jest wiele racji i dobrze by było, gdyby w Kościele zwracano większą uwagę na należyty poziom wiary w sercu każdego z wyznawców, a wtedy każdy jego uczynek będzie moralnie dobrym.

Kryspin

wtorek, 1 września 2020

Trzydzieści lat minęło.

 


We wspomnieniach ze szkolnych doświadczeń, których byłem uczestnikiem z pozycji nauczyciela, na zawsze pozostaną mi obrazy uczniów, którym porozumienia konkordatowe zafundowały lekcje religii w szkolnych salach.

Choć minęło od tamtego czasu już całe trzydzieści lat, to nadal prześladuje mnie widok głupawego uśmiechu zadowolenia na twarzy księdza maszerującego wtedy szkolnym korytarzem.

No może z jego perspektywy były powody do zadowolenia, gdy po tylu latach okresu wygnania, jaki przeżywała religia sprowadzona do przedmiotu mało znaczącego w procesie edukacji, a co za tym szło, skazana na najczęściej obskurne salki przykościelne, nareszcie zajęła należne jej miejsce. No i nie bez znaczenia była kwestia prestiżu bycia pedagogiem pośród innych nauczycieli, nie wspominając już o sprawach finansowych, którymi dotąd Kościół nie rozpieszczał swoich edukacyjnych pracowników, niezależnie od tego, czy ubrani byli w sutannę, habit, czy skromną garsonkę katechetki.

Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć kolejne „gratisy” w postaci czasu rekolekcji wielkopostnych, które dawały młodym oddech od szarzyzny szkolnej nauki i na koniec sprawa decyzyjna w obsadzaniu etatów katechetycznych, którą zachowali dla siebie biskupi diecezjalni, to jawi nam się obraz władzy kościelnej w aż nadto uprzywilejowanej pozycji.

Może więc uśmiech kapłana z mojego wspomnienia był uzasadniony?

Może i byłby, gdyby nie drobny szczegół, ale istotny w tej kwestii.

Chodzi mi o młodych ludzi, bez których żaden proces edukacyjny nie miałby sensu.

I tu odnoszę wrażenie, że dobre samopoczucie przedstawicieli Kościoła ni jak ma się do rzeczywistości.

W „Zatroskanej koloratce” opisując „zdobycze” konkordatowego porozumienia pozwoliłem sobie na przeanalizowanie tego, w jaki sposób dzieciaki przyjęły wprowadzenie religii do szkół.

Aby to zrozumieć, trzeba by zastanowić się nad tym, z czym kojarzy się szkoła młodym ludziom:

Absurdalne programy i profil nauczania od małego dzieciaka uświadamia uczniom, że do głów wtłacza się im bzdury, które nie mają nic wspólnego z tym, co czeka je w dorosłym życiu. Do tego wszystkiego uczniowie codziennie skazywani są na spotkania z frustratami, których zwyczajnie nie lubią, uważając nauczycieli za grupę dziwaków, którzy niesłychanie rzadko potrafią zarazić ich pasją, bo najczęściej sami jej nie mają.

I w ten chory układ wpisali się pedagodzy w sutannach, a co za tym idzie przenieśli to wszystko na cały przekaz religijnej wiedzy.

Kilka dni temu w jednym z programów radiowych mogliśmy usłyszeć wywiad, którego udzielił słuchaczom wyznaczony z ramienia Episkopatu biskup zajmujący się sprawami katechizacji szkolnej.

Rozmowa odbyła się przy okazji 30 rocznicy powrotu religii do szkół.

Wnikliwa dziennikarka dopytywała hierarchę o to, czy z perspektywy czasu Kościół nadal uważa, że to było dobrym posunięciem w obliczu narastającej laicyzacji, zwłaszcza wśród młodego pokolenia?

Rozmówca, jak rasowy polityk, unikał odpowiedzi wprost i jak mantrę po wielokroć powtarzał, że to było ważne i dobre osiągnięcie dla Kościoła.

I znowu zabrakło w tym wszystkim oceny, czy było to aby także dobre dla całego pokolenia młodzieży, może i lepiej wyedukowanej religijnie; ale ni jak nie znalazło to odzwierciedlenia w kwestii religijności tychże ludzi.

Choć wspomniany przeze mnie wywiad odbył się na falach radiowych, to trudno mi było nie oprzeć się wrażeniu, że byłem świadkiem powtórki z rozrywki, i oczami wyobraźni zobaczyłem ten sam głupawy uśmiech samozadowolenia, jaki zapadł mi w pamięci, kiedy przed laty na szkolnym korytarzu zobaczyłem uśmiechniętego katechetę w sutannie.

Ani wtedy, ani teraz wcale nie było mi do śmiechu.

Kryspin,

wtorek, 25 sierpnia 2020

Tragedia Judasza


Za czasów studenckich miałem sposobność poznać ks. Mieczysława Malińskiego, ekscentrycznego myśliciela, który w swym dorobku literackim miał kilka kontrowersyjnych książek, w których co prawda z zaznaczeniem, iż były to tylko literackie wizje autora, to jednak prowokował do myślenia o najróżniejszych sprawach dotykających delikatnych materii od wieków zabezpieczonych klamrą Tradycji, albo niepodważalnych dogmatów.

Mnie najbardziej w pamięci utkwiła jego książka:”Świadkowie Jezusa”, w której bohaterami swoich rozważań uczynił kilku Apostołów, najbliższych sercu Mistrza.

Wśród nich znalazł się Judasz, ten o którym Ewangelie zawyrokowały , że lepiej żeby się nie narodził, a wszystko przez zdradę, której się dopuścił bezpośrednio po Ostatniej Wieczerzy.

W Książce Malińskiego Judasz jednak nie jest trak jednoznacznie negatywną postacią, a autor snując swoją wizję, przedstawił go jako osobę tragiczną, ale nie zasługującą na jednoznaczne potępienie.

Jako jeden z bystrzejszych uczniów Mistrza z Nazaretu uroił sobie, że Zbawiciela trzeba by sprowokować, by ten w sytuacji zagrożenia okazał wobec wrogów swoją Boską moc i tak światu objawił wielkość Mesjasza.

W swoim rozumowaniu wcale się nie różnił od innych Apostołów, bo przecież i oni prowadzili rozmowy na temat funkcji, które Mistrz im już niebawem przydzieli, kiedy światu objawi nadejście swojego królestwa.

Później, kiedy siepacze Heroda, a następnie żołdacy Piłata upokorzyli do granic ich nadzieje, wszyscy jak jeden mąż rozbiegli się, a Judasz dodatkowo nękany wyrzutami sumienia targnął się na swoje życie.

Przecież nie musiał tego zrobić, ale ból połączony z beznadzieją i świadomość zdradzonej miłości popchnęły go tego tragicznego czynu.

Pod koniec fragmentu książki mówiącym o tym tragicznym Apostole, autor niejako w podsumowaniu zauważa, że jego dramat wynikał także z tego, że on na prawdę kochał Jezusa, i to wcale nie mniej niż pozostali.

Gdybyśmy spojrzeli na statystyki, to z przerażeniem dowiedzieli byśmy się, że tylko w Polsce corocznie kilka tysięcy osób decyduje się na ten ostateczny akt desperacji, jakim jest samobójstwo.

Kiedyś Kościół był bardzo stanowczy w ocenie takich osób i przewidywał sankcje nawet po ich śmierci.

Nieszczęśnik był pozbawiony katolickiego pogrzebu, a miejsce pochówku było wyznaczone w ustronnym miejscu nekropolii, i to w ziemi niepoświęconej.

Dodatkowo odmawiano możliwości modlitwy za takiego zmarłego a priori uznając, że za taki czyn na trwałe zamknął sobie drogę do zbawienia, więc apele do Boskiej miłości na nic by się zdały.

Na szczęście to już są czasy minione, choć niektórzy kapłani nadal stosują „sankcje”wobec ludzi targających się na swoje życie, choć bardziej dotykają one bliskich zmarłego i to rodzina musi przyjmować upokorzenie w jego imieniu.

A później pozostaje im już tylko smutek i cięgle powtarzane pytanie bez odpowiedzi: Dlaczego?

W trakcie moje kapłańskiej posługi przyszło mi żegnać młodego chłopaka, maturzystę, który odebrał sobie życie na dwa tygodnie przed egzaminem dojrzałości.

Chłopak miał dziewczynę i grono przyjaciół, i wszyscy oni zadawali sobie także to pytanie: Dlaczego?

Przy grobie powiedziałem, że Andrzeja zabiło zwątpienie w siłę miłości, a zamiast niej swoją duszę wypełnił poczuciem osamotnienia, a takie zmaganie się z przeciwnością może doprowadzić człowieka do desperackiej decyzji, i nam złączonym w bólu pozostaje już tylko modlitwa za niego, czym możemy zadośćuczynić może naszemu brakowi wrażliwości i niezauważeniu samotności kogoś nam bliskiego.

Judasz kochając Mistrza nie potrafił przyjąć jego miłości i dlatego czuł się osamotniony z tym co uczynił i to było jego tragedią i największą przewiną.

Kryspin, 

wtorek, 18 sierpnia 2020

Czy można być wiernym chrześcijaninem i dobrym żołnierzem?

 


W 1989 roku Papież spotkał się z ponad 7000 kadetów w rzymskim garnizonie Cecchignola. Czterech młodych chorążych, reprezentujących garnizon zadało mu tam pytanie czy służbę wojskową da się pogodzić z chrześcijańskim sumieniem. Według watykańskiego czasopisma L’Osservatore Romano, interesowała ich między innymi kwestia: ,,Czy można być wiernym chrześcijaninem i jednocześnie wiernym żołnierzem?" Odpowiadając papież oświadczył: ,,Połączenie powołania chrześcijańskiego z powołaniem do służby wojskowej nie sprawia zasadniczej trudności ani nie jest niemożliwe. Jeżeli ustosunkujemy się pozytywnie do służby wojskowej, to uznamy ją za piękną, przyjemną i wartościową".
A zatem, jak łatwo zauważyć, JPII nie podzielał opinii założyciela chrystianizmu. Nieodparcie nasuwa mi się wniosek, że chrześcijaństwo z IV wieku, nie było religią, którą założył Chrystus.
Ponieważ Kościół katolicki został utworzony z inicjatywy cesarza rzymskiego , na fundamencie sojuszu ołtarza z tronem, czyli praktyki sprzecznej z ideą chrystianizmu - ma on więc tyle wspólnego z kościołem założonym przez Jezusa z Nazaretu, co krzesło elektryczne z krzesłem.”

To końcowy fragment maila czytelnika, który wcześniej, odwołując się do listu św. Pawła o miłości do nieprzyjaciół i zwyciężania zła dobrem, nie pozostawił suchej nitki na całej historii Kościoła, uważając ją za pasmo nieustannej przemocy i filozofii miecza, jako jedynie skutecznego narzędzia szerzenia nauki Chrystusa, która ni jak się miała do zamysłu Zbawiciela i jego pacyfistycznego nastawienia.

Trudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że w dziejach chrześcijaństwa pojawiały się ciemne strony, kiedy przemoc wobec „wrogów” uważano za cnotę, i z tym nie można dyskutować.

W teologii moralnej znajduje się passus mówiący o wojnie, czyli przemocy, którą od zarania dziejów świat starał się rozwiązywać kwestie sporne dzielące plemiona, narody i całe imperia.

W doprecyzowaniu kwestii konfliktów zbrojnych znajdujemy tam określenie wojny sprawiedliwej, czyli takiej, która ma moralne uzasadnienie, ale to z pewnością nie przemawia do wyznawców teorii, że wszelkie działania z użyciem przemocy zawsze są czymś złym.

Ostatnio obchodziliśmy setną rocznicę „Cudu nad Wisłą”, zbrojnego konfliktu, który pochłonął dziesiątki tysięcy ofiar wśród walczących.

Nikomu nie przyszło by jednak do głowy, aby uczestników tych zmagań pozbawić słuszności walki z agresorem, który w zamiarach miał rozlanie na całą Europę niszczącego wpływu ideologii, w której nie byłoby miejsca dla wiary powszechnie w niej wyznawanej.

Można by mnożyć przykłady wojen sprawiedliwych, w których heroizm obrońców najważniejszych wartości był odpowiedzią na zło.

Walczący w dobrej sprawie stawali się przedłużeniem Bożego planu, aby to zło dobrem zwyciężać.

Pojęcie wojny sprawiedliwej zawiera w sobie także odpowiedź, którą niekiedy stawiają przeciwnicy wiary pytając:

-Gdzie był Bóg, kiedy w czasie okupacyjnego terroru rozlewało się zło w czystej postaci?

Bóg objawiał swoją moc poprzez ludzi, którzy w sprawiedliwej walce temu złu się przeciwstawiali, często płacąc za to najwyższą cenę.

Kościół jak nikt inny pielęgnuje pamięć bohaterów, którzy z miłości do ojczyzny ni zawahali się oddać najcenniejszego dobra, czyli swojego życia.

Chrystus, na którego pacyfizm powołują się przeciwnicy koniecznej walki, sam złożył siebie w ofierze z miłości do dobra, które widział w każdym człowieku, czyli Kościół się nie zmienił, bo od wieków jest depozytariuszem jego miłości.

Kryspin

wtorek, 11 sierpnia 2020

Na dziedzińcu Piłata

 

Kiedyś, prawie dwa tysiące lat temu, na dziedziniec Antonii przywleczono skazańca. W opinii Piłata był zupełnie bez winy, a pomimo to Imperator zgodził się go poniżyć, poddać procedurze biczowania, a żołdakom dodatkowo dozwolił, aby ci ku uciesze gawiedzi na koniec przyoblekli go w szaty niby króla, a na głowę wtłoczyli mu cierniową koronę.

I jakby tego było mało, na koniec wydał wyrok, aby tenże skończył życie na drzewie hańby.

Efektem tej rozprawy miało być całkowite zakończenie sprawy Mesjasza i ostateczne zwycięstwo nad religią, która jawiła się zagrożeniem dla ówczesnego porządku.

Znamy z historii następnych lat i wieków, które minęły od tamtych tragicznych zdarzeń, że ten spektakl nienawiści spełzł na niczym, a przyniósł tylko wzmocnienie prześladowanej na samym początku wspólnoty.

W historii Kościoła takich doświadczeń było wiele i zawsze po nich odradzał się z jeszcze większą siłą, bo jego moc tkwiła w wierze milionów.

Gdybyśmy przyjrzeli się tylko temu, z czym Kościół musiał się mierzyć w ostatnim stuleciu, to zobaczyli byśmy co najmniej dwa takie „dziedzińce Piłata” przyobleczone we flagi „wolności”. Pierwszą z nich był sztandar czerwony, symbol iluzji nowego człowieka kreującego swoją przyszłość bez Boga, druga brunatna obrazująca system, który chciał wykreować obraz Boga dla wybranych nadludzi, który jednocześnie błogosławiłby wszelkie zbrodnie na tych pozostałych, którym odmówiono prawa do życia, także do tego, w którym zawierzali siebie Bogu miłującemu wszystkich żyjących.

Dzisiejszy Kościół musi się mierzyć z kolejnym nurtem, który choć póki co stawia się na pozycji uciśnionego, w swej filozofii bezkompromisowo stara się zagościć w historii człowieka, domagając się równości i należnego dla siebie miejsca.

Papież Franciszek zapytany o sprawę mniejszości seksualnych, przedstawił stanowisko Kościoła w jednym zdaniu:

- „Jeżeli Bóg stworzył ciebie w orientacji homoseksualnej, to takim cię kocha.”

Idąc dalej za tą deklaracją, możemy stwierdzić, że Kościół nigdy nie przekreśla człowieka i jedynym, o co go prosi, to to, aby realizował swoje życie szukając dobra w każdym postępowaniu.

Ten apel skierowany jest do wszystkich, którzy w wierze chcą realizować swoje powołanie, i nie ma w tym żadnych wykluczeń ze względu na orientację seksualną, kolor skóry, czy inne odróżniające nas cechy, czy cokolwiek byśmy jeszcze w tym względzie rozumieli.

Kiedy obserwuję prowokacyjne wieszanie tęczowych flag na pomnikach przeszłości lub tych związanych z kultem religijnym, to odbieram to jako wyraz bezsilnej wrogości do czegoś, co jest swoistym wyrzutem sumienia dla tych, którzy zatraciwszy swoją tożsamość, w takich gestach szukają usprawiedliwienia dla swojego zagubienia.

Część wierzących poczuła się dotknięta takimi ekscesami i trudno się dziwić. Mnie jednak w tej chwili przypomina się scena z dziedzińca Piłata i powraca mi obraz Chrystusa przyobleczonego w purpurową szatę.

Tłum napawał się szyderstwem i nawet pewnie bawił się tym makabrycznym dowcipem, a On milczał i nie było w Nim złości wobec tych, którzy częstowali go bezzasadną nienawiścią.

W tym tkwiła Jego siła i to pozostawił jako testament swoim wyznawcom.

Pewnie za jakiś czas miną te akty prowokacyjnej nienawiści wobec wszystkiego, co niektórym środowiskom kojarzy się z Kościołem.

Politycy ugrywający swój kapitał na dzieleniu społeczeństwa znajdą sobie nowe wyzwania, a aktywiści wszelkiej maści ruchów anty, stwierdzą, że na dłuższą metę nie da się utrzymać napięcia wśród szeregowych „wyznawców” i na jakiś czas zwiną sztandary.

A Kościół nadal będzie trwał, niezależnie od tego, czy kolejni niezadowoleni będą głosić swoją wolność bez Boga, czy nawet wtedy, gdy w jego wnętrzu będą „gościły” kolejne afery niszczące go od środka; bo ponad to wszystko jest w nim wiara milionów i opieka Tego, który nigdy nikogo nie odrzucił i szczerą miłością obdarzał także wrogów.

Kryspin

wtorek, 4 sierpnia 2020

Tęczowa Madonna.



Kiedy przed laty we francuskim piśmie satyrycznym opublikowano karykatury wyśmiewające wyznawców Islamu, po kilku dniach przedstawiciele tejże religii poza falą oburzenia, korzystając z fanatycznych bojowników, dokonali spektakularnego odwetu, urządzając makabryczną jatkę na autorach obraźliwych w ich mniemaniu rysunków.
Cały cywilizowany świat potępił ten atak, zważywszy na to, że dokonano go w kraju, gdzie najważniejszą wartością i cywilizacyjnym dorobkiem była tolerancja także w kwestiach przekonań religijnych.
Oczywiście nie pochwalam chorego fundamentalizmu i filozofii bezpardonowej walki w obronie wyznawanych przekonań, z jakimi mieliśmy do czynienia w tamtym przypadku, ale to makabryczne zdarzenie nie było tak zero jedynkowe, jak zdawały się to przedstawiać autorytety liberalnego świata.
Postawmy się po drugiej stronie tej prasowej prowokacji, czyli po stronie ludzi, dla których wyznawana przez nich religia była czymś na tyle ważnym, że prowokacyjny rysunek satyryka dotknął ich na tyle mocno, że skutkował niekontrolowanym oburzeniem, a stąd już tylko był krok do tragicznych zdarzeń.
Na szczęście nas to nie dotyka, bo islamiści jakoś nie upodobali sobie naszego kraju, kiedy poza zachodnią granicą znaleźli swoją ziemię obiecaną i tam powyrastały jak grzyby po deszczu wieże minaretów, z których muezini pięć razy na dobę wzywają wiernych do codziennej modlitwy.
Nasza wiara też nie cechuje się takim fundamentalizmem i powoli stajemy się coraz bardziej tolerancyjni w jej kwestii.
Kiedy jednak przyglądam się jak tę tolerancję tratują niektóre wyzwolone grupy w naszym społeczeństwie, to rodzi się we mnie wątpliwość, czy granice w tych kwestiach nie są coraz bardziej naciąganie.
Ostatnie zdarzenia, a może trzeba by powiedzieć prowokacje niektórych środowisk, o których jesteśmy cyklicznie informowani w mediach: tęczowe flagi na pomnikach, także tych związanych
z kultem religijnym, parodie mszy świętej, procesje wyśmiewające najświętszy sakrament, to najbardziej spektakularne „dokonania” niektórych aktywistów ruchów mających w swoim przesłaniu walkę o równość i tolerancję, muszą rodzić pytanie:
Dlaczego tak się dzieje?
Dlaczego Kościół stał się tym „chłopcem do bicia” i w czym przeszkadza pewnym środowiskom wiara tych, dla których obrzędy liturgiczne stanowią wartość samą w sobie?
Jeden z uczestników marszu równości zapytany o to, z jakiego powodu protestuje niosąc transparent z tęczową Madonną, otwarcie przyznał, że jest przeciwko obecnemu Kościołowi, który dla niego jest synonimem starego porządku, czymś blokującym drogę do nowego świata: wolnego od skostniałych zakazów i nakazów ograniczających wolność jednostki.
Początkowo oburzyła mnie ta deklaracja, ale później zastanowiłem się i doszedłem do tego, że może ten młody człowiek nie do końca był bez racji.
Może Kościół powinien zweryfikować swoje poglądy w wielu kwestiach, aby przestał być tylko depozytariuszem starego porządku i otwarcie przyznał, że Chrystus zakładając tę instytucję wiary, dokonał tego z myślą o wszystkich ludziach, niezależnie od tego skąd przychodzili, z jakim bagażem doświadczeń, czy innych spraw, które o nich stanowiły.
Cieszę się, że chrześcijaństwu daleko jest do fundamentalizmu islamu i mam przekonanie, że paradoksalnie dzięki temu unikniemy mniej lub bardziej zaognionemu konfliktowi ze wszystkimi, którzy żyjąc obok nas i nie zawsze podzielając nasze przekonanie religijne, nie muszą być wrogami wartości, które wyznajemy.
Może potrzeba tylko uświadomić im, że religia wcale nie musi ograniczać wolności, bo realizuje przesłanie Założyciela, który ją nam dał z myślą, aby każdego człowieka uczynić wolnym w wyborze dobra, i to wystarczy.
Kryspin