środa, 18 grudnia 2019

Samotne święta bolą szczególnie.



„ Od jedenastu lat, kiedy umarł mój mąż, boję się kolejnych świąt Bożego Narodzenia, bo będą to bardzo smutne dla mnie dni.
Choć mam dwoje dzieci, to nie mogę liczyć na to, że razem będziemy oczekiwali na pierwszą gwiazdkę, wspólną wieczerzę wigilijną, by później uśmiechać się przy rozpakowywaniu prezentów.
To już nie dla mnie, bo choć mam dwoje dorosłych dzieci, to ze względu na odległość pomiędzy naszymi domami (syn mieszka w Norwegii, córka w Kanadzie), musi mi wystarczyć chwila rozmowy z nimi przez telefon, choć akurat w tym dniu nie specjalnie mam na nią ochotę.
Niekiedy wydaje mi się, że ktoś kiedyś wymyślił święta tylko po to, aby karać nimi tych, którzy pozostają w tych dniach bez kogokolwiek bliskiego....”
Samotność boli, samotność w świątecznym czasie, kiedy człowiek powinien się uśmiechać i przeżywać radość, boli szczególnie.
Co prawda jest wśród nas wielu wrażliwych, którzy nie licząc czasu, a niekiedy i niemałych środków finansowych, corocznie próbują „naprawiać” niesprawiedliwy los, który niektórych ludzi doświadcza ponad miarę.
-Dlaczego Dobry Boże tyle krzyży składasz na słabe, ludzkie ramiona?
-Czymże zawiniło Ci małe dziecko na oddziale onkologicznym, które pewnie nie dożyje kolejnych świąt, a i te są smutne, bo spędzone na kolejnej porcji chemii?
-Dlaczego pozwalasz, by walił się świat i sens życia ojcu, który stracił pracę, zupełnie nie widząc światełka nadziei i zżyma się na samą myśl, jak ma to powiedzieć najbliższym?
I tak można by mnożyć te pytania, ale Ty jesteś póki co malutki i nieporadny w betlejemskiej stajni, i pewnie przyjdzie nam czekać do czasu, kiedy odpowiedzią Boga stanie się krzyż, choć i tego do końca nie potrafimy zrozumieć....
W tym samym, retorycznym tonie pozostanie pytanie:
Dlaczego Dobry Bóg skazuje niektórych ludzi na przeżywanie samotności, choć nigdy o nią nie prosili i może dlatego jest im tak ciężko ją znosić.
Pamiętam z dzieciństwa rekolekcje parafialne i nauki misjonarza, który próbował dzieciom wytłumaczyć sens cierpienia, chorób dotykających nawet najmniejsze dzieci.
Rekolekcjonista wyciągnął przed siebie krzyż i trzymając go wysoko, powiedział, że to prezent od Pana Jezusa, dar doskonałej miłości, jaką na krzyżu rozsiewał Zbawiciel.
Trudno zrozumieć logikę Boga, który wybrał, Odkupienie naszych win przez krzyż, który „zafundował” swojemu synowi....
Czy więc samotność jest takim kolejnym, trudnym darem od Boga?
Pewnie już rozdano paczki ze świątecznych zbiórek, na mniejszych lub większych salach ludzie wrażliwych serc nakarmili bezdomnych i teraz pewnie sposobią się do domowej wigilii.
Przy nakrytym białym obrusem stole poustawiają nakrycia dla wszystkich zaproszonych na wigilijną wieczerzę, i pozostanie jedno wolne miejsce dla podróżnego, który niespodziewanie mógłby zapukać do ich drzwi.
A może warto wsłuchać się w cichy smutek samotnego człowieka, który może niedaleko: za ścianą, lub dwa domy od nas zza firanki będzie wpatrywał się w betlejemską gwiazdę wspominając czas, kiedy i wokół niego było życie, szczebiot dziecięcych głosów i gromkie tony śpiewanej wspólnie z innymi kolędy.
A może warto zaprosić kogoś samotnego na wspólne przeżywanie radości Bożego Narodzenia. Pewnie on (ona), zaskoczeni waszą propozycją, nie przyniosą ze sobą paczuszki z podarunkami dla domowników, i może nawet wyszukanymi słowami nie potrafią podziękować za gościnę, to ich oczy, w których może po raz pierwszy od lat rozbłyśnie iskierka radości, będą najpiękniejszym prezentem od nich.
I tego życzmy sobie nawzajem:
Abyśmy wszyscy dzielili się radością ze wspólnego przeżywania świąt Bożego Narodzenia.
Kryspin


środa, 11 grudnia 2019

Bożonarodzeniowe anty-aggiornamento



Mroźny grudniowy poranek, a właściwie schyłek nocy, bo do 6.00 rano pozostawało jeszcze sporo czasu i na dworze panował mrok.
Pamiętam takie grudniowe poranki, kiedy w towarzystwie mamy każdego dnia adwentowego oczekiwania przemierzałem drogę do kościoła, by razem z pokaźną gromadą niedorostków takich jak ja przeżywać szczególną liturgię adwentowej mszy.
To było niesamowite doznanie, które zaczynało się już chwilę po opuszczeniu ciepłego domu. Na ulicach iskrzyły się światełka zlewające się w jeden nurt niczym górskie strumyki, które wraz ze zbliżaniem się do kościoła stawały się się rzeką świateł stworzonych przez zapalone, kolorowe lampiony, dumnie trzymane w rękach małolatów spieszących na ranną liturgię.
W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że te świecące rekwizyty nie pochodziły ze stoiska w pobliskim markecie, bo tych zwyczajnie jeszcze nie było, a jedynym towarem kojarzonym z dalekimi Chinami był ryż z półek osiedlowego sklepu.
Lampiony robiły dzieciaki w szkole na zajęciach z prac ręcznych, ale w przypadku tych mniejszych, nie mających jeszcze umiejętności samodzielnego budowania kolorowo świecących lampek, do pomocy stawali ojcowie i pomagali im w domowym zaciszu tworzyć delikatną konstrukcję z kolorowej krepy.
Najpiękniejszym wspomnieniem z tamtych Rorat na zawsze pozostanie mi obraz kościoła pogrążonego w mroku i moment liturgii, kiedy celebrans intonował: „Chwała na wysokości Bogu..” i ciemności świątyni eksplodowały zapalanymi w tym momencie wszystkimi światłami.
Minęło od tego czasu tyle lat, że tamte obrazy dla wielu są już tylko historią, bo świat się zmienia.
Przy małym, drewnianym kościółku, który mijam za każdym razem, kiedy muszę załatwić coś w pobliskiej miejscowości, na początku adwentu zainstalowano ogromną, sztuczną choinkę ze srebrnymi, plastikowymi ozdobami i pewnie jak co roku obok niej pojawi się dmuchany św. Mikołaj, aby całość dopasowała się do otoczenia przystrojonego w świecące, pozawieszane na okolicznych latarniach neony, jakby chciały stworzyć nastrój nadchodzącego święta.
Pewnie w niedalekiej przyszłości ktoś opracuje także sposób na sztuczny śnieg, rozsypywany wokół naszych domów, by było tak jak kiedyś.
Ale to wszystko będzie tylko rodzajem teatralnej scenografii, którą potem posprząta się do magazynów, by za rok na nowo z niej tworzyć ten rekonstrukcyjny miraż.
Świat już taki jest i to co było, już nie wróci, bo człowiek łatwo przyzwyczaja się do dobrego i nie chce wracać do siermiężnej rzeczywistości minionych lat-twierdzą koryfeusze postępu i w ten ton zdaje się wpisywać także współczesny Kościół.
Przecież żyjemy tradycją, zdają się głosić kapłani wyliczając, że tak naprawdę się nic nie zmieniło.
Nadal w świątyniach celebruje się adwentowe roraty...... a że nie są to już poranne msze? Popołudniowa pora jest bardziej stosowna, bo dzieciaki i tak mają deficyt snu w codziennych obowiązkach, które serwuje im życie.
Nadal w świątyniach są instalowane bożonarodzeniowe żłóbki, a że z plastikowymi figurkami, to przecież może i lepiej, bo są bardziej bliskie dzieciom wychowanym na klockach Lego.
A że coraz mniej ich przy tych nowoczesnych żłóbkach....to wina laicyzacji życia, od której one także nie są wolne i trudno.
W połowie XX wieku Kościół wprowadzając idee Soboru Watykańskiego II przyjął zasadę, że tenże winien dostosowywać się do zmieniającego się świata, dlatego Ojcowie tegoż zgromadzenia wprowadzili słynne Aggiornamento, czyli dostosowanie się Kościoła do dzisiejszego dnia.
Nie negując słuszności tamtych założeń, sądzę,że Kościół dzisiaj winien wprowadzić chociażby w w tak drobnych sprawach, jak pielęgnowanie około-świątecznych zwyczajów, zasadę anty-aggiornamento, co mogłoby być dobrym darem dla tych, którym święta Bożego Narodzenia, ale i te inne, kojarzą się z czymś więcej aniżeli tylko z tym, co niesie ze sobą komercja.
Kryspin

środa, 4 grudnia 2019

Lęki Herodów



A może zmierzyłby się pan z takim tematem i zajął stanowisko?
Niedawno leżałam w szpitalu. Budząc się z narkozy pierwsze co zobaczyłam to wiszący naprzeciwko konający na krzyżu człowiek.
Unieruchomiona w łóżku nie miałam ucieczki od tego widoku przez kilkanaście dni. Każdorazowe otwarcie oczu nieuchronnie zmuszało mnie do konstatacji :”Memento mori”
Proszę mi wierzyć że dla człowieka walczącego o życie, balansującego na granicy śmierci taki widok jest psychiczną torturą.
Czy naprawdę nasz kraj musi być wszędzie oznaczony krzyżami jak psim moczem terytorium?”
Przyznam, że miałem wątpliwości, czy w formie publicznej mierzyć się z tym wywołanym przez czytelniczkę tematem, ale kiedy sam sobie zdawałem pytanie, czy jest on właściwym, zwłaszcza w kontekście nadchodzących świąt, kiedy (niezależnie od poziomu naszej wiary) będziemy przeżywać siłę bożonarodzeniowej tradycji, w medialnych doniesieniach pojawił się tenże sam problem:
Konkretnie decyzja radnych miasta Warszawy, że tego roku rezygnują z wigilijnego opłatka z duchownymi w tle.
Aby uciąć jakiekolwiek rozważania, czy to słuszna decyzja, przeciwniczki wigilijnego spotkania podjęły tę inicjatywę, powołując się na konstytucyjny rozdział Państwa i Kościoła, dodatkowo uznały także, że marnowanie półtorej godziny na rozmowy o niczym przy łamaniu się białym wafelkiem, to strata cennego czasu, który można wykorzystać chociażby na dopracowanie kolejnych, ważnych dla miasta uchwał.
W dalszej części medialnej dyskusji oponenci pielęgnowania tradycji także zauważają, że Kościół jest zbyt nachalny włażąc w sfery publicznego życia, kiedy już dawno utracił legitymację do tego, by mienić się rzecznikiem spraw duchowych ogółu.
Kiedy na świat przyszedł Boży Syn narodzony w betlejemskim żłobie, wywołał strach u Heroda i ten postanowił wymazać go historii przez morderstwo. Później, kiedy Nauczyciel z Galilei poinformował świat o swojej zbawczej misji, przedstawiciele Sanhedrynu zafundowali mu krzyż, a On jakby uprzedzając historię zapowiedział, że będzie to znak, któremu sprzeciwiać się będą.
No i przez wieki narodziło się wielu Robespierrów, Hitlerów, Stalinów, czy ojców „postępu” w stylu chińskiego „wizjonera” Mao Tse-tunga, którym przeszkadzał swoim przesłaniem.
Swoją drogą to bardzo przykre, że dzisiaj odżywa u nas, w niektórych ludziach niechęć, albo wręcz nienawiść do tego, co przez stulecia stanowiło siłę naszej tradycji i dlatego podnoszą krzyk sprzeciwu.
A może to swoisty wyrzut sumienia, który w ten sposób akcentuje i lęk przed zmarnowaną szansą bycia w pobliżu małego Jezusa i później tego na krzyżu, który może w dalece niezrozumiały dla nich sposób, manifestował miłość do każdego człowieka, także do tego, który niekiedy w bardzo obcesowy sposób stara się stawiać siebie po stronie Herodów.
Krzyż w szpitalnej sali, który dla wielu jest balsamem łagodzącym cierpienie, dla tej pani wywołuje przerażenie. Podobnie i biały opłatek, przez który przekazujemy dobre myśli osobom będącym wokół nas, to są wyrzuty sumienia dla „wyzwolonych” radnych, którzy już bardzo daleko odeszli nie tylko od korzeni, tradycji, czy jak byśmy to nazywali, ale i od istoty ludzkiego przeznaczenia. Pani ze szpitala boi się kołaczącego się w jej umyśle zawołania:”Memento mori”, bo dla niej po spełnieniu się tej zapowiedzi nie pozostanie już nic.
Dla radnych przerażonych perspektywą zobowiązania, które wypowiedzieliby przy łamaniu się chlebem, Bóg zachowuje jeszcze promyk nadziei, że może kiedyś przełamią w sobie nienawiść i w ich sercach na nowo zagości nadzieja.
Kryspin

sobota, 23 listopada 2019

Sondaż to okno jutra.



Od zarania dziejów człowieka cechowała ciekawość, co przyniesie przyszłość.
Jutrem interesowali się wszyscy, niezależnie od pozycji, jaką dane było im zajmować: najpierw w plemiennej gromadzie, później w bardziej rozwiniętej rzeczywistości, w której na czele większej grupy stawali książęta i królowie, oni też zabiegali o poznanie jutra. Może dlatego powszechnym był zwyczaj powoływania na służbę ludzi z nadludzkimi zdolnościami przewidywania przyszłości.
Teraz wcale nie uwolniliśmy się od ciekawości, co przyniesie jutrzejszy dzień i może dlatego nadal wielkim powodzeniem cieszą się wróżbici i wszelkiej maści współcześni szamani ze szklaną kulą, czy talią tarota.
Dla bardziej światłych, do których aspirują przedstawiciele elit politycznych, a także spora grupa rekinów biznesu, rolę dawnych szamanów zastąpiły profesjonalne firmy zajmujące się przepowiadaniem jutra wykorzystujące metody sondażowe.
Kilka tygodni temu przeżywaliśmy gorączkę wyborów parlamentarnych, i przy tej okazji byliśmy lawinowo zalewani sondażami przewidującymi, kto zostanie zwycięzcą, a komu wyborcy pokażą figę, i poza nielicznymi nietrafionymi prognozami, te prognozy potwierdzały się przy urnach.
Życie nie znosi próżni i dlatego już dzień po ogłoszeniu oficjalnych wyników sondażowi eksperci(często na kosztowne zamówienia) przystąpili do publikacji kolejnych prognoz, wszak już niebawem czeka nas kolejny plebiscyt, którym będą wybory najważniejszego z Polaków, Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.
I przez kolejne miesiące będziemy zmuszeni wysłuchiwać, który z kandydatów będzie wygranym.
Kościół będąc nieco z boku politycznego kotła zdaje się nie za bardzo czuć potrzebę myślenia o jutrze, mając z tyłu głowy zapewnienie, które kiedyś skierował do pierwszego papieża - św. Piotra sam założyciel tej instytucji - Jezus Chrystus, kiedy zapewnił go o niezniszczalności Kościoła, tak że nawet siły piekielne go nie przemogą.
Pewnie, opierając się na tym zapewnieniu Zbawiciela, współcześni włodarze wspólnoty spod znaku krzyża zdają się być nad wyraz spokojni i może dlatego swoją wiedzę na temat kondycji powierzonego ich trosce Bożego dziedzictwa, ograniczają do roli księgowego, co roku zbierając dane o liczbie wiernych, czy pobożności mierzonej ilością rozdanych komunii. Taka buchalteria odbywa się zawsze w ostatnią niedzielę roku liturgicznego, i na tym koniec. No może poza tym co wiernym podają w formie rocznego sprawozdania przedstawiciel Episkopatu.
To chyba za mało, i za bardzo pasywne jest to działanie, bo nie daje podstawowej odpowiedzi na to, dlaczego od lat zapisywane w kościelnej księgowości dane są coraz mniej imponujące?
Wniosek, że to skutek ogólnoświatowego zjawiska laicyzacji, nie wyczerpuje pytania : dlaczego jest tak źle, i z każdym rokiem gorzej?
Swoją drogą może i w Kościele sprawdziłaby się metoda sondażu, która mogłaby jednocześnie chronić biskupów przed głupimi decyzjami, takimi jak miało to miejsce niedawno. Kilka dni temu życie zakończył hierarcha, za którym ciągnął się smrodek obyczajowego skandalu(nota bebe nierozliczonego do dziś) i pojawił się problem. W pierwszym komunikacie władze diecezji poinformowały wiernych, że pogrzeb odbędzie się w katedrze, tradycyjnym miejscem wiecznego spoczynku dostojników kościelnych. No i powstał zgrzyt związany z zarzutami sprzed lat, z których wielebny nigdy się nie oczyścił. Niefortunna decyzja miejscowego ordynariusza od razu spotkała się ze stanowczym sprzeciwem środowisk katolickich, wyrażających w formie otwartego listu stanowczy sprzeciw.
Na szczęście zmieniono formę pogrzebu, ale „mleko się już rozlało”.
A może warto by było wcześniej pomyśleć, ilu wiernych na tym Kościół stracił?
Wiara człowieka to delikatna materia i takie „kwiatki”z pewnością mają na nią wpływ.
Politycy bardzo cenią sobie sondaże, które oprócz poprawy nastroju, pełnią rolę hamulca przed głupimi decyzjami z ich strony; może takie cykliczne kościelne badania byłyby dobrem chroniącym hierarchów przed autorytatywnymi decyzjami powodującymi trwałe rysy na budowli, której przecież są tylko zarządcami.
Kryspin

środa, 13 listopada 2019

Nieludzka logika Boga.


„Nadzwyczajna kasta”- określenie, którego w trakcie branżowej imprezy użyła przedstawicielka sędziowskiego gremium, uzasadniając zebranym, że chociaż wszyscy ludzie są równi w prawach i obowiązkach wyznaczających standardy współżycia społecznego, to jednocześnie przedstawicielom jej profesji, należy się więcej.
Niestety coś w tym określeniu jest, co z pewnością mógłby potwierdzić każdy, kto kiedykolwiek gościł w sądowej sali .
Nawet przy błahej niekiedy sprawie( a takimi także zajmują się organy sądowe orzekające sprawiedliwość), sędzia zdaje się być kimś spoza rzeczywistego świata:
Siedząc na podwyższeniu, odziany w uroczystą, przyozdobioną łańcuchem z orłem w koronie togę, do tego lodowate spojrzenie, to musi robić wrażenie na każdym z obecnych.
Jeżeli do tego dodać kolejne atrybuty związane z tym zawodem: immunitet, czyli nietykalność, do tego nieusuwalność z zajmowanego urzędu, bo sędzią zostaje się od dnia nominacji już na zawsze i nawet, kiedy posunąwszy się w latach odchodzi na emeryturę, to nadal nim pozostaje , choć już tylko w stanie spoczynku.
Wobec powyższego, określenie: „Nadzwyczajna kasta” wydaje się jak najbardziej właściwe,
i nie należy się dziwić, że pani sędzina użyła takiego wobec swojej grupy zawodowej.
Sędziowskie grono nie jest jedyną grupą, która aspiruje do tego miana, bo i przedstawiciele innych profesji często uważają siebie za wyjątkowych, i także domagają się poważania i szacunku ogółu.
Do miana „Nadzwyczajnej kasty” aspiruje także kapłański stan.
Duchowieństwo od wieków „pracowało” na to określenie dzierżąc całą listę „niezwykłości”, którymi utrwalali dla siebie nadzwyczajność:
Od samego Najwyższego przecież otrzymali władzę nie tylko nad życiem doczesnym, ale i wiecznym gromadzonych wokół siebie owieczek,i dlatego z ich zdaniem, a niekiedy ostrą reprymendą musieli się liczyć wszyscy: od prostaczków po koronowane głowy; a dla niepokornych była groźba klątwy, wykluczenia, i to skutkowało przez stulecia.
Wszystko w imię Tego, który dał im władzę i klucze także do wiecznego szczęścia innych:”...komu grzechy odpuścicie - będą im odpuszczone, ale komu zatrzymacie...będą zatrzymane...”
Jeżeli do tego wszystkiego dołożyć super nadzwyczajność, Eucharystię, w trakcie której sam Syn Boży podporządkowuje się woli kapłana i powraca do wiernych pod postacią chleba, by kolejny raz dokonał się cud triduum paschalnego sprzed dwóch tysięcy lat; czy to nie uprawnia wielebnego, by czuł się kimś wyjątkowym?
Z pewnością kapłańska posługa jest czymś wyjątkowym, nadzwyczajnym- przynajmniej dla grona, które wraz z duchownym tworzy wspólnotę wiary; ale to nie uprawnia księdza do uważania się za kogoś wyjątkowego, przed którym pospolitość winna z pokorą, najlepiej na kolanach, utrwalać w sobie podległość wobec jego niezwykłości.
Dzisiejszy świat nie przyjmuje już tylko jednego wytłumaczenia pytania o to co nas kiedyś czeka?
Dla wierzących po ziemskim znoju zacznie się czas wiecznego życia, a dla innych śmierć jest końcem wszystkiego i przeświadczenie wiary to tylko ułudna, którą rozwiewa chwila naszego ostatniego oddechu.
Papież Franciszek mówiąc o zagrożeniach dla współczesnego Kościoła, jako pierwsze i najpoważniejsze uznał postawę kapłanów, w której brakuje pokory służby.
-”...Kto chce być największym pośród was, niech stanie się sługą wszystkich...”(Mk 9,30-37)
Taka nieludzka logika Boga, prawda?
Kapłaństwo to z pewnością grupa zasługująca na miano „Nadzwyczajnej kasty”, ale tak jak to często bywa, kiedy chodzi o logikę Boga, ta nadzwyczajność nie wiąże się wcale z przywilejami, a rodzi obowiązki, całą gamę obowiązków stawianych sługom....
Kryspin

środa, 6 listopada 2019

Franciszek-papież rozłamu, czy wizjoner potrzebnych zmian?



Synod biskupów, którzy w dalekiej Amazonii dyskutowali nad zmianami, z którymi musi zmierzyć się Kościół, nadal niesie się echem dyskusji prowadzonej na wielu płaszczyznach.
W mediach pojawiają się głosy najróżniejszych dostojników tej instytucji, którzy jednoznacznie kibicują odwadze Franciszka, ale są i tacy, dla których inicjatywa Papieża jawi się prostą drogą do katastrofy.
Nie inaczej jest na naszym rodzimym podwórku, choć trzeba zauważyć, że polscy hierarchowie bardzo oszczędnie ferują oceny dotyczące nadchodzącej „rewolucji” Franciszka.
Mimo, że nasz Episkopat milczy, to jednak nie znaczy, że nikt nie zajmuje się tym tematem, co dało się zauważyć chociażby w niedawno emitowanym programie „Warto rozmawiać”
Pewnie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież głos szeregowych wiernych od zawsze był istotnym w wytyczaniu kierunku Łodzi Piotrowej, ale?
W telewizyjnym studiu zasiadło dwóch katolickich publicystów i jeden, znany z medialnej aktywności kapłan, by razem dokonać oceny tego, w jakim kierunku zmierzają hierarchowie uczestniczący w Synodzie.
Aby ich głos nabrał jeszcze większej powagi, prowadzący przeplatał ich dywagacje głosem, będącego poza studiem, profesora teologii przedstawionego jako ucznia i osobistego przyjaciela Jana Pawła II.
Tak uzbrojeni dyskutanci nie ograniczyli się tylko do tego, by przybliżyć słuchaczom istotę ustaleń synodu, ale poszli o krok dalej, próbując dociec, po co w ogóle tenże się odbył.
No i staliśmy się świadkami swoistego sądu na inicjatywą Franciszka (nie ulega bowiem wątpliwości, że papież powołał ten Synod w jakimś celu i to on jest jego głównym reżyserem)
Słuchając domorosłych („mędrcy” w studiu) teologów i popierającego ich wynurzenia profesora, odniosłem wrażenie, że prowadzący z celowo tak dobrał dyskutantów, by lansować kościelny beton, któremu nie w smak są jakiekolwiek zmiany w Kościele.
Niech będzie tak jak było i koniec!
Osobiście z niesmakiem przyjąłem stanowisko księdza, który postawił się w roli arbitra nie wahającego się pouczać samego Papieża, zarzucając Franciszkowi, że w prosty sposób prowadzi do kolejnego rozłamu Kościoła, porównując go do Lutra przybijającego swoje tezy na bramie katolickiej katedry.
Może więc warto przypomnieć co dla niektórych zachowawczych katolików budzi niepokój w Amazońskim Synodzie:
-Kapłaństwo dla żonatych mężczyzn,
-Wzmocnienie roli kobiet w Kościele(czytaj- otwarcie drogi do ich kapłańskiej posługi),
-Dowartościowanie roli lokalnych wierzeń i znalezienie dla nich miejsca w Kościele.
Może dobrze, że dyskutanci przywołali zagrożenie kolejnym rozłamem w Kościele, bo ku temu tenże zmierza.
Jeżeli do głosu(decyzyjnego) dojdą zwolennicy zasady- żadnych zmian, to z pewnością do tego dojdzie, a nawet już dochodzi, bo tych, którzy szukają swojej drogi do Boga poza Kościołem, trzeba już teraz liczyć w setki tysięcy i nie dzisiejszy „Luter” ma ich oblicze.
Jeżeli do tego dodać, że od lat Kościół staje się coraz bardziej mniejszością, wobec ponad 6 miliardów ludzi wyznających inną wiarę, to jest to wystarczający powód do konieczności działania, i takowe w swej wizji przedstawia Papież:
Jest wiele dróg do Boga i miejsce w Jego planie Zbawienia jest dla wszystkich- dla tych 6 miliardów także.
Pod koniec telewizyjnej dyskusji uczestnicy zaapelowali o modlitwę w intencji opamiętania się Papieża, by nie niszczył tego, co od wieków zostało postanowione.
A ja proszę o modlitwę w jego intencji z zupełnie innego powodu.
Módlmy się o odwagę Sternika Łodzi Piotrowej, by uratował ją przed zakusami tych, dla których liczy się tylko partykularne dobro i obce jest im to, że Chrystus przyszedł na świat, by otworzyć bramę Zbawienia dla wszystkich ludzi, którzy byli kiedyś, żyją dzisiaj i nastaną po nas.
Kryspin

środa, 30 października 2019

Laska dziadka, chusteczka mamy- rekwizyty naszych świętych.



Kolejny pierwszy listopada za nami, a my jak co roku spełniliśmy obowiązek pamięci o tych, którzy odeszli.
W tych szczególnych dniach odwiedziliśmy mogiły naszych bliskich, może zapaliliśmy lampkę pamięci dla naszych przyjaciół, którzy przeszli już na tamtą stronę, i może postawiliśmy płonący znicz także na zaniedbanym grobie, przy którym od lat nie widzieliśmy nikogo, kto by się przy nim zatrzymał.
Cieszę się, że w takim „stylu” przeżywamy to listopadowe święto, kiedy przez dwa kolejne dni wracamy na cmentarze(1 listopada Wszystkich Świętych i 2 listopada dzień pamięci wszystkich bliskich nam zmarłych)
Nasze, polskie przeżywanie listopadowego święta, choć wpisane w kalendarz liturgiczny całego Kościoła, jest wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju; zupełnie inne od radosnej fiesty, z taneczną muzyką i biesiadnymi stołami latynoskich cmentarzy i zupełnie obce chłodnemu minimalizmowi krajów anglosaskich, gdzie weszło w zwyczaj (za ustaloną opłatą) zlecanie obsłudze nekropolii, by na miejscu spoczynku ich bliskiego złożyli raz na jakiś czas symboliczną różę, bo w napiętym terminarzu najbliższych nie ma czasu na osobiste pielęgnowanie pamięci o tych, którzy odeszli.
Nie jesteśmy jednak samotną wyspą na bezkresnym oceanie, a świat stał się „globalną wioską” i dlatego przenikają do nas, dotąd obce nam kulturowo, zwyczaje, także te związane z dniem Wszystkich Świętych.
Zauważają to także nasi duszpasterze, stanowczo negując chociażby halloweenowe harce dzieciaków w koszmarnych przebraniach, odwiedzających domy sąsiadów, domagając się słodkiego wykup z ich strony.
Z taką samą krytyką ze strony duchownych spotykają się drążone dynie z zapalonymi lampionami, którymi parafianie przyozdabiają swoje domostwa na listopadowe wieczory.
Co bardziej krewscy duszpasterze już na kilka tygodni przed, nie omieszkali przypominać owieczkom, żeby wystrzegali się takich niecnych praktyk, które są niczym innym, jak przejawem neopogaństwa, a to Panu Bogu z pewnością się nie podoba!
A mnie nie przeszkadzają świecące po zmroku baniaste owoce, czy dzieciaki biegające w tym dniu, w przebraniach po osiedlu.
Pod względem poprawności teologicznej nie robią nic przeciwko temu, co miał na myśli Kościół, ustanawiając dzień 1 listopada świętem wszystkich zbawionych-przeżywających radość wiecznej nagrody w niebie.
Mądrzy duszpasterze mogliby wykorzystać te teologiczne przesłanie i zaprosić rozbrykane, małoletnie towarzystwo do wspólnego przeżywania, nawet z dziwacznymi przebraniami, radości tego dnia.
Ktoś teraz zarzuci mi, że nie jestem na bieżąco, bo przecież w parafiach od kilku lat, przy okazji dnia Wszystkich Świętych, odbywają się parady, na których dzieciaki przebierają się za świętych, swoich patronów, wyniesionych kiedyś na ołtarze.
Może jednak to nie do końca przemyślana akcja, bo kolejny raz utrwala w młodych ludziach przekonanie, że świętość to bardzo odległa perspektywa, coś dla wybranych, a dla nich, zwykłych nastolatków, nieosiągalny cel.
A może poddać im myśl, aby na kolejny halloween zamiast upiornych masek, czy kartonowych przebrań za świętych, przypomnieli sobie kogoś bliskiego:
  • dziadka, który umarł niedawno, a był dobrym człowiekiem,
  • mamę którą Pan Bóg zabrał do siebie, bo jak mówił tatuś: „potrzebował tam w niebie kogoś tak dobrego jak ona.”
A później, by uzbrojeni w pamiątki po nich: laskę na której podpierał się dziadek, ulubioną chustkę kochanej mamy, przeszli w korowodzie świętych.
Świętość to nie odległa perspektywa, coś nieosiągalnego, nagroda tylko dla nielicznych.
Kryspin

piątek, 25 października 2019

Celibat to chichot diabła i jego "dar" dla Kościoła.

-6 0% księży nie dochowuje przyrzeczenia celibatu i żyje w nieformalnych związkach z 60% księży nie dochowuje przyrzeczenia celibatu i żyje w nieformalnych związkach z kobietami.
-20% jest czynnymi homoseksualistami. 
-10% pielęgnuje w sobie skłonności pedofilskie, z czego 6% tę dewiację nabyło w myśl zasady, że dziecko to najłatwiejszy i w miarę bezpieczny obiekt seksualnego zaspokojenia. 
-Tylko około 10%- i to już w wieku zaawansowanym, powraca na drogę ewangelicznych cnót.
     A Kościół milczy i ani myśli rozprawić się z tym zatrutym chwastem, jakim zaowocował nakaz celibatu duchownych!
     Ponad 60% młodych ludzi, będąc krytycznymi wobec tej patologii, szeroko omija kościelne drzwi, ograniczając swoją religijność do okazjonalnych ceremonii:chrztu, komunii-bo co by powiedzieli ludzie w małych miastach, no i jeszcze bierzmowanie, bo bez niego trudno byłoby wyprawić kościelną ceremonię zaślubin....A później ewentualnie zaprosi się księdza na chrześcijański pochówek, bo to jakoś głupio zasypać bliskiego z jakimś świeckim mistrzem ceremonii pogrzebowej.
Średnia wieku uczestników kościelnych nabożeństw oscyluje około stany emeryckiego i kwestią czasu jest tylko to, że każdemu obecnemu będzie można przydzielić całą kościelną ławę, bez tłoku i obawy, że przyjdzie postać w czasie niedzielnego nabożeństwa.
 A później kościoły zamieni się w skanseny przeszłości i dzieciom będzie się opowiadać, jak kiedyś ich dziadkowie urozmaicali sobie niedzielną nudę mszalnymi spektaklami.
      Oczywiście po tych zabytkowych przybytkach oprowadzać będą świeccy miłośnicy dawnych zwyczajów, bo po kapłanach pozostaną tylko ornaty wiszące w zakurzonych szafach zakrystii.
     A kościelni notable nic.... W myśl zasady:"A po nas choćby potop!"
A co zapowiedzią założyciela tej instytucji, że: "bramy piekielne go nie przemogą"?
I to mnie martwi, że diabeł nawet nie musi się zbytnio wysilać, bo ludzie w kolorowych sutannach zrobią to za niego.
    Księciu zła pozostanie tylko zachichotać nad brakiem jakiegokolwiek działania  tych, którym Chrystus kiedyś powierzył swoją Winnicę!
Kryspin
P.S. Dane procentowe z opracowania prof. Baniaka, które utajniono i schowano do szaf w pałacu arcybiskupim w Poznaniu

środa, 23 października 2019

35 rocznica



     Minęło już trochę czasu, ponad 35 lat od tamtej jesieni, kiedy media poinformowały Polaków o mordzie dokonanym na katolickim kapłanie.
Ksiądz Popiełuszko nie był jedynym duchownym, który tragicznie zakończył życie w bliskich stanowi wojennemu latach.
     Księża: Zych, Niedzielak, czy Suchowolec, to często wymieniane ofiary tamtego okresu, choć lista „dziwnych” i nigdy nie wyjaśnionych takich kapłańskich zgonów jest dłuższa, a akta śledztw najczęściej zamknięto z krótką adnotacją - sprawcy nie wykryto, bądź-przyczyna śmierci nie ustalona.
     W przypadku Kapelana Solidarności wszystko było inaczej.
Uprowadzenie, kilka dni poszukiwań prowadzonych przy nadzwyczaj dużym zaangażowaniu sił i środków ówczesnych organów powołanych do pieczy nad bezpieczeństwem obywateli i na koniec finał ( tragiczny co prawda) ale przedstawiany jako sukces służb, kiedy odnaleziono w wodach włocławskiej tamy zmasakrowane ciało kapłana.
I na tym ten „teatr”mógłby się zakończyć.
     Po kilku miesiącach akta sprawy z napisem „ksiądz Popiełuszko” trafiłyby do archiwum urzędu obok innych, podobnych, kiedy sprawców nie wykryto.
Na jesieni 1984 roku ówcześni rządzący poszli o wiele dalej; nie tylko zafundowali nam spektakl dramatyczny z tragicznym zakończeniem, ale zaraz potem serial przez wiele miesięcy przypominający Polakom o tamtej zbrodni.
Szybkie pojmanie sprawców, później pokazowy proces w świetle telewizyjnych kamer i surowy wyrok na zbrodniarzy spod znaku SB.
    Od tamtej jesieni często zastanawiałem się, po co wtedy został nakręcony ten smutny serial i komu miał posłużyć?
Wśród wszelkiej maści komentatorów i analityków tamtych tragicznych wydarzeń, przeważa jeden pogląd: Przypadek Księdza Popiełuszki to kolejna zbrodnia wymierzona w Kościół i w dalszych wnioskach- rodzaj zemsty za rolę, jaką ta instytucja odgrywała w walce o przywrócenie wolności i godności milionom Polaków nie zgadzającym się „szczęście życia w socjalistycznym raju”
A mnie się wydaje, a nawet mam pewność, że śmierć księdza Jerzego zdarzyła się po coś.
Kapelan Solidarności był zadrą dla władz za życia.
Niepokorny klecha agitujący w kościołach ,do tego nie udało się „uszyć” mu butów obyczajowego skandalu-co więc z nim zrobić?
    W pełni popieram głosy historyków, że za śmiercią księdza Jerzego stali o wiele wyżej postawieni mocodawcy od tych, którzy zasiedli na ławach toruńskiego sądu.
    Zbrodnia na kapłanie z warszawskiego Żoliborza miała „naprawić” nieudany stan wojenny, kiedy władze nie zdołały sprowokować narodu do takiego gniewu, który można by  utopić we krwi.
Śmierć Popiełuszki, którego żegnały tłumy, „serial” pojmania sprawców i na koniec proces sądowy w świetle kamer, to miały być kolejne zapalniki gniewu narodu zakończonego morzem krwi.
Po ponad trzech dekadach od tamtych tragicznych wydarzeń niektórzy z nutą ulgi dziękują, że tamten okres stał się już tylko historią i Kościół nie ma już wrogów szukających okazji, by mu zaszkodzić, czy wykorzystać.
    W 1984 roku, ale trzy lata wcześniej, kiedy człowiek w ciemnych okularach poinformował, że wypowiedział wojnę przeciwko swojemu narodowi , wszyscy czekali na reakcję kardynała Glempa, następcy Prymasa Tysiąclecia, a pierwszy hierarcha naszego Kościoła milczał ograniczając się do tajnych negocjacji z przedstawicielami reżimu.
    Wielu wypominało mu tę powściągliwość, niekiedy uważając, ze był nazbyt uległym.
Kardynał Glemp był wielkim, niedocenionym mężem Kościoła, którego mądrości wiele zawdzięcza cały nasz naród.
    Śmierć świętego męża, który  nawoływał do zgody i życia w prawdzie, stałaby się tragicznym chichotem zła, gdyby nie mądrzy sternicy polskiego Kościoła tamtego czasu.
Kryspin, 

środa, 16 października 2019

Urodzinowy prezent



Obchodzę dzisiaj urodziny.
Nawet nie wiem od kiedy, ale już od jakichś dobrych kilkunastu lat w tym dniu, z samego rana urządzam sobie rodzaj seansu filmowego, którego jestem jedynym widzem, ale i też głównym bohaterem przesuwających się w mojej pamięci obrazów.
Nie wracam jednak każdego roku do tego samego obrazu z mojej przeszłości, jakby moja podświadomość w kolejnym dniu moich urodzin zapraszała mnie do obejrzenia zupełnie czegoś nowego.
Dzisiejszego poranka wróciłem wspomnieniem do 20. marca 1981 roku, kiedy dostąpiłem wyróżnienia, jakim była asysta liturgiczna w czasie mszy świętej odprawianej w kaplicy pałacu prymasowskiego w Gnieźnie.
W małym pomieszczeniu, którego centrum stanowił ołtarz, nad którym nieco w głębi pomieszczenia zawieszony był obraz Jasnogórskiej Madonny. Do tego skromnego wystroju trzeba by było zaliczyć jeszcze kilkanaście krzesełek, na których sadowili się goście tej kameralnej liturgii, którą sprawował najważniejszy w owym czasie kapłan w naszym kraju- kardynał Prymas Wyszyński.
Oprócz zebranych w kaplicy biskupów, prałatów i kanoników gnieźnieńskiej kurii, byli tam także trzej przedstawiciele seminarium: ksiądz Rektor, no i nas dwoje kleryków służących do prymasowskiej mszy.
Po skończonej liturgii, wszyscy zaproszeni w tym dniu do pałacu, udali się do salonu obok, by tam spożyć uroczyste śniadanie, na które zwyczajowo zapraszał gospodarz.
Dla nas, seminaryjnych młokosów także zaproszonych na ten posiłek, było to przeżycie, które zapamiętaliśmy na lata.
Przy stole wyznaczono każdemu należne mu miejsce według klucza ważności sprawowanej funkcji, tylko nas nieopierzonych kandydatów do kapłańskiej posługi, ksiądz Prymas zaprosił, byśmy zajęli miejsce tuż obok niego.
W powietrzu czuło się niezwykłość tego zdarzenia.
Zauważył to także i kardynał, choć w tym samym czasie z uwagą słuchał relacji któregoś z pracowników kurii, który z drżącym głosem, niczym żołnierz wobec generała zdający raport z działań frontowych, tłumaczył zawiłości pracy urzędników kościelnej centrali.
Położył swoją wysmukłą dłoń na mojej ręce i powiedział:
-”Jedz Kryspin, nie patrz na nich, bo oni swoje już przez lata spożyli, a do tego wszystkiego się mnie boją....”
Zaraz po tych słowach na jego twarzy pojawił się ciepły uśmiech i wtedy zrozumiałem, jak słusznym było zwyczajowe określenie, tak często używane wobec jego osoby:
-”Ojcze Prymasie”
Witający kardynała często używali tego zwrotu i zawsze brzmiało to dostojnie i wyrażało powagę wobec jego osoby.
W tamtym dniu, kiedy siedziałem tuż obok niego, ten zwrot nabrał innego znaczenia.
Zazwyczaj ludzie, którzy uczestniczyli w liturgiach, którym przewodniczył, byli pod wrażeniem jego charyzmy i wielkości, a ja tamtego poranka, kiedy siedziałem blisko, poczułem ciepło jego ojcowskiego serca i dobroć tego wielkiego człowieka.
Może i to dodało mi śmiałości, aby poprosić o wpis do biblii, którą mi sprezentował na chwilę przed wyjazdem do Warszawy.
Dopiero dwa miesiące później uświadomiłem sobie, że to był ostatni podpis wielkiego Prymasa, który kardynał Wyszyński złożył w Gnieźnie.
Dlaczego ten film puściła mi moja podświadomość przy obecnych urodzinach?
Tego nie wiem....a może jednak wiem.
Kilka dni temu ogłoszono, że ten wielki Polak zostanie wyniesiony na ołtarze, jako Błogosławiony.
Wśród koniecznych warunków, które winny towarzyszyć temu zdarzeniu, wymagany jest cud za pośrednictwem kandydata na ołtarze.
A mnie się wydaje, że bycie człowiekiem o dobrym sercu, to najistotniejszy warunek świętości.
Będąc blisko (choć tylko przez chwilę) Prymasa Wyszyńskiego czułem to ciepło dobrego serca.
Kryspin


czwartek, 3 października 2019

Dziecko z bidula



     Gdyby wybory do sejmu odbywały się na przykład co roku, to pewnie cztery razy szybciej nasi wybrańcy załatwialiby obietnice hojnie rzucane przed naszą wyobraźnię, i żylibyśmy ziemskim raju.
Tak niestety nie jest, a zamiast tego mamy ten polityczny festiwal co cztery lata, ale i tak niektórym się coś skapnie, bo zapobiegliwi politycy wiedzą, że oprócz niekiedy absurdalnych obietnic, muszą rzucić także realne korzyści, którymi zdołają kupić elektorat; no i w takim przypadku należy dotrzymać obietnic, bo pamiętliwy ludek mógłby w następnym, politycznym rozdaniu postawić krzyżyk przy niewłaściwej opcji politycznej.
    Po gorączce wyborczej kampanii przyjdzie kolejny czas wypłacania gaż dla statystów tego cyklicznego „festiwalu”, i każdemu skapnie się coś:
-Kilka groszy emerytom- to wielka armia głosujących.
-Podwyżki dla budżetówki- to kolejne setki tysięcy głosów.
-Więcej dla służby zdrowia – bo jak inaczej zdobyć uśmiech lekarza, zadowolenie pielęgniarki?
-A i dla dzieciaków trzeba coś dać, bo ich rodzice już głosują, a maluchy szybko dorosną i także będą kiedyś stawiać krzyżyki przy wyborczych urnach.
Każdemu coś, byleby więcej krzyżyków przy odpowiednim nazwisku.
    Jest jednak grupa o której niewielu pamięta, to dzieciaki z domów dziecka.
W moim postulacie (niestety nie wyborczym) napisałem, aby doprowadzić do likwidacji tych placówek, i pewnie wielu czytelnikom „Księdza w cywilu”ten pomysł wydał się tak dalece nierealny, że wrzuciliby go do jednego wora razem z absurdalnymi propozycjami z wyborczych plakatów.
    Pewnie doczekałbym się także uwag, że nie jest tak źle z tymi bidulami, bo miesięczny koszt, który wykładają władze, na utrzymanie jednego dziecka w takim miejscu to prawie 5000 zł. Do tego wszystkiego ileś tysięcy personelu ma pracę przy tych małych nieszczęśnikach pokrzywdzonych przez los, a niekiedy wyrodnych rodziców.
    Wstydem trzeba nazwać to, że w naszym kraju, gdzie większość z w rubryce wyznanie wpisuje katolik, gdzie Kościół walczy z aborcją i in vitro; nikt tak faktycznie nie pochyla się nad krzywdą małych dzieci mieszkających w domach bez rodzinnej miłości, bez matki tulącej do serca i ojca będącego wzorem dla małego synka, który mówi:
„Kiedyś, gdy dorosnę, chciałbym być taki jak tatuś!”
     Aby tak się stało, potrzeba wiele i niewiele zarazem:
-Od Państwa uproszczonych procedur adopcyjnych i rozsądnego wsparcia dla tych rodzin Także finansowego), które chciałyby stworzyć dom pełen miłości dla tych, którzy pierwszy raz usłyszeliby:
”Kocham cię synku, jesteś dla mnie najważniejszą osobą kochana córuniu...”
-Od Kościoła odpowiedzialnej pomocniczości w tworzeniu klimatu wśród wierzących rodzin, by w ich sercach znalazło się miejsce dla takich (skrzywdzonych przez los, lub złych rodziców) dzieci.
W Polsce jest ponad 15000 parafii.
Gdyby tylko trzy rodziny z każdej parafii zdecydowały się pokochać i dać dom synowi, czy córce z bidula, to te smutne przybytki mogłyby zostać zamknięte.
    Czy nadal wydaje się to nierealnym?
Kiedyś Abraham zabiegał o to, by Bóg oszczędził miasta upadku i rozwiązłości i targował się z Odwiecznym, o ich ocalenie.
Biblia opisuje tragiczny los Sodomy i Gomory, miast w których żądze wypełniały serca ich mieszkańców nie pozostawiając miejsca na miłość.
    Odpowiedzialna pomocniczość Kościoła w tej sprawie, to wcale nie takie beznadziejne zadanie, bo gdzie jak nie w świątyniach winno się mówić o potrzebie miłości?
Także tej otwierającej serce na decyzję o przyjęciu do rodzinnego kręgu dziecka, także tego z bidula.
Kryspin

środa, 25 września 2019

Likwidacja domów dziecka - postulat wyborczy!



    Kiedy przed kilkoma tygodniami wszyscy przeżyliśmy rozczarowanie, że w uroczystych obchodach upamiętniających wybuch największej w dziejach ludzkości tragedii, jaką była II Wojna Światowa, zabraknie przywódcy największego obecnie światowego mocarstwa Donalda Trumpa.
    Po oficjalnym komunikacie strony amerykańskiej, iż powodem odwołania tej wizyty stało się zagrożenie potężnym huraganem nadciągającym nad wybrzeże Florydy i Prezydent w trosce o swoich obywateli winien być w tym czasie wśród nich, nie wszystkich tak do końca przekonało, i dało powód do spekulacji, jaka była prawdziwa przyczyna przełożenia tych odwiedzin.
   Pewnie już na zawsze pozostanie w tej kwestii znak zapytania i nie powinniśmy próbować dociekać powodów, że tak się stało i koniec.
   My na szczęście żyjemy w innym klimacie i póki co pogodowe hekatomby nam nie grożą, choć trzeba zauważyć, że i u nas, szczególnie w zaczynającym się jesiennym październiku taka swoista burza nadciąga i podobnie jak na Florydzie, wraz z upływem czasu pewnie nabierze siłę huraganu.
   Pozostało nam dwa tygodnie do wyborów i coraz trudniej będzie nam nie zauważyć w mediach i wszechobecnych bilbordach kandydatów do ław naszego parlamentu, że wszystkie opcje politycznych nadziei zdają się poddawać tej wyjątkowej gorączce, które skutkuje festiwalem (niekiedy wręcz absurdalnych) obietnic, aby pozyskać kolejny krzyżyk na karcie do głosowania, jaką do urny wyborczej wrzuci elektorat, czyli my, szarzy zjadacze chleba.
    Wszystkie polityczne opcje rozłożyły przed nami życzeniową listę tego, co zrobią, kiedy naród powierzy im władzę i zachowują się niczym jarmarczni kramarze, albo domorośli magicy, którzy zaklinając rzeczywistość obiecują wszystko i wszystkim.
    Trzeźwo oceniając ich zaklęcia możemy chłodno stwierdzić, że przecież ich zapewnienia nigdy się nie spełnią, bo do tego potrzeba by cudu, a w nie nie wszyscy wierzą.
    Mnie zastanawia postawa Kościoła, który stojąc nieco z boku tego wszystkiego, zdaje się tylko przyglądać i czekać na sprzyjający rozwój wypadków.
    Ktoś pewnie by teraz mi odpowiedział, że realizując założenia Konkordatu wymagającego neutralności w kwestiach politycznych, taka postawa jest właściwa, i miałby trochę racji, ale.
    Mnie razi pasywność hierarchów, którzy pewnie z dozą niepokoju wsłuchują się w głosy tych, którzy na krytycznym stosunku do tej instytucji próbują pozyskać sporą rzeszę podobnym im i liczy na to, że tych pro jest więcej i zostanie po staremu.
Pewnie tak będzie, ale?
    Może teraz jest dobry czas na aktywność ludzi w purpurach, bo to oni wyznaczają kierunek w którym Kościół winien zmierzać, aby nie tracić swojego „elektoratu”
    Myślę tu o dzieciach i to nie tylko o tych, którym niektórzy próbują odebrać prawo do narodzin, ale o 50000 tysiącach maluchów, którym los, albo dysfunkcyjne rodziny, zafundowały dorastanie bez rodzinnego ciepła i skazały na życie w domach opieki, potocznie zwanych sierocińcami, lub jak same dzieci tych przybytków to nazywają - bidulami.
    Ani jeden polityk z żadnej partii politycznej nie umieścił ich w swoich postulatach programowych, pewnie dlatego, że one jeszcze nie mają prawa głosu i szkoda na nich jego aktywności.
    Marzy mi się to, by na wyborczych bilbordach znalazło się takie zapewnienie, że ktoś doprowadzi do sytuacji w której zostaną pozamykane sierocińce, bo zwyczajnie nie będą już potrzebne.
I pewnie w takiej sytuacji usłyszałbym głos krytyki do mojego pomysłu, że to nierealne, niemożliwe do zrealizowania i trzeba by cudu, by taka idea mogła się ziścić.
    Polityk miałby trochę racji, odpowiadając mi, że potrzeba by cudu, aby ziścił się ten pomysł.
Ale przecież Kościół to instytucja, która swoje nauczanie opiera na przekonaniu, że niewytłumaczalne ludzkim rozumem rzeczy się zdarzają.
   O tym „postulacie” chciałbym porozmawiać z czytelnikami przy następnym naszym spotkaniu.
Kryspin

środa, 18 września 2019

Pogrzeb z urną, a dlaczego nie?



Napisała do mnie młoda kobieta, wnuczka pewnego pana, który będąc świadomym zbliżającego się (chociażby z racji słusznego wieku) dnia, kiedy przyjdzie mu się pożegnać z rzeczywistością tego świata, poddawał się rozmyślaniom, jak mógłby wyglądać jego pogrzeb.
Pewnie senior niejednokrotnie z bliskimi rozmawiał na ten temat, bo młoda Pani w mailu także o tym wspomniała cytując słowa i obawy, którymi starsze pan się dzielił:
„Jestem człowiekiem o słusznej wadze, to i trumna będzie nie lada wyzwaniem dla niosących mnie do grobu, no a później robactwo tam będzie ucztowało aż do chwili, kiedy pozostanie sterta moich bielejących kości, a i one na koniec zamienią się w proch....
Tak sobie myślę, że lepiej by było, gdybyście mnie skremowali, no ale z tym może być kłopot, bo nasz proboszcz kategorycznie odmawia możliwości takiego pochówku..
No i rodzina będzie miała kłopot.
Ksiądz się nie zgodzi i na dodatek swój sprzeciw okrasi stwierdzeniem, że: „ To Kościół nie pozwala na kremację, bo to nic innego, jak jakiś powrót do pogańskich zwyczajów.”
No i ciemny ludek to kupi, a wielebny pokaże kto rządzi na parafialnym terenie, a i kasa z cmentarza będzie bardziej okazała, bo przecież za duży grób należy się większa opłata, aniżeli za mały, urnowy dołek.
Gorzej jest, gdy „ciemny ludek” ma w sobie na tyle dużo desperacji, że poszpera w internecie, popyta znajomych jak to się praktykuje w ich parafiach, no i ma argumenty, że jednak można.
A co na to Kościół?
W rozporządzeniu zawartym w Kodeksie Prawa Kanonicznego, uaktualnionym w 1983, czytamy:
"Kościół usilnie zaleca zachowanie pobożnego zwyczaju grzebania ciał zmarłych. Nie zabrania jednak kremacji, jeśli nie została wybrana z pobudek przeciwnych nauce chrześcijańskiej" (1176 § 3).
Czyli sprawa wydaje się być jasna i klarowna - Kościół nie zabrania pogrzebów z urną, no chyba, że nieboszczyk lub pogrążeni w smutku żałobnicy wybrali taką formę z pobudek przeciwnych nauce chrześcijańskiej, co w końcowym czytamy w końcowym zdaniu rozporządzenia.
Przyznam, że odczuwam niedosyt z tym kościelnym stanowiskiem w sprawie pogrzebowych obrzędów, które choć wykraczają poza kanon dogmatycznych ustaleń zarezerwowanych tylko do spraw ważnych w kwestiach wiary, to wydają się być ważnym faktem dla wierzących.
Tak sobie myślę, że gdybyśmy cofnęli się o jakieś kilkadziesiąt lat w historii Kościoła, to ten temat w ogóle by nie miał prawa zaistnieć.
Pewnie nikomu nawet do głowy by nie przeszło (choćby tylko hipotetycznie) rozważać możliwość spalenia nieboszczyka przed jego pochówkiem.
Wielebny, nawet nie czekając na wytyczne zwierzchników z kurialnych komnat, sam na miejscu obrzuciłby klątwą pogański zamysł, a temu, kto ośmieliłby się takowy wyartykułować, dorzuciłby osobistą pokutę, i byłoby po sprawie.
Świat się zmienił od tamtego czasu i wymusił konieczność zmian na wszystkich: na władzy świeckiej-bo mamy demokrację, a ludek jest bardziej świadomy swoich praw i je egzekwuje; no i to samo dotyczy Kościoła, gdzie wierni także ośmielają się domagać logiki w nakazach i zakazach.
Wydaje mi się jednak, że w przypadku tej ostatniej instytucji, to jeszcze będzie musiało upłynąć trochę czasu, by z kościelnego myślenia wymazane zostało słowo:”ale”, ten swoisty wytrych otwierający drzwi do dwuznaczności w stanowiskach dotyczącym wielu kwestii, wśród których sprawa, czy można kremować ludzkie ciało przed pochówkiem, wydaje się być tylko drobnym problemem.
A tak już na koniec – proboszcz, wódz parafialnej gromadki nie jest ostatnim(stanowiącym prawo) ogniwem kościelnej decyzji, i kiedy macie z nim jakikolwiek zgryz, śmiało domagajcie się jednoznacznego stanowiska o tych ludzi w Kościele, którzy w nim faktycznie stanowią prawo.
Kryspin


środa, 11 września 2019

Moralnego ładu nie da się wymusić nawet najbardziej restrykcyjną ustawą.



W sierpniu tego roku zaliczyliśmy 34 miesiąc trzeźwości. W 1985 roku Episkopat Polski pierwszy raz tak zdecydowanie wezwał wiernych do umiarkowania w spożywaniu napojów zawierających procenty.
Był to jeszcze czas przed konkordatem, w którym dopiero za kilka lat miano zadekretować ściślejszą współpracę Kościoła z władzami Rzeczypospolitej, to wspominając tamten okres, można stwierdzić, że realia 1985 roku same, niejako spontanicznie, wpisywały się w głos hierarchów nawołujących do trzeźwego życia.
W tamtym czasie, o ile mnie pamięć nie myli, nie prowadziło się sprzedaży np. piwa w sklepach spożywczych, a i w miejscach do tego wyznaczonych (lokalach gastronomicznych i ogródkach piwnych) stosowano sprzedaż reglamentowaną. Jeżeli do tego dołożyć legendarną godzinę 13.00, przed którą sklepowe stoiska monopolowe(a także restauracje i hotelowe bary) podlegały czasowej prohibicji, to rysuje się nam obraz pełnej współpracy władz świeckich z kościelnymi.
Nikt jednak wtedy nie wpadł na pomysł, aby te wspólne i co by nie powiedzieć, zacne działania zadekretować.
Przecież łatwo byłoby wnieść pod obrady ówczesnego sejmu np. projekt ustawy, aby w miesiącu sierpniu (a może i jeszcze w kilku innych) wprowadzić całkowity zakaz kupowania i konsumowania alkoholu.
Kościół także nie prowadził takiej kampanii ograniczając się do apelu, który corocznie w kościołach był odczytywany w formie pasterskiego listu.
Czy było to wystarczające działanie?
Pewnie nie?
Może dlatego niektórzy ludzie zatroskani problemem alkoholowym w naszym społeczeństwie nieustannie podejmują akcje promowania wolności od uzależnień.
I rodzi się pytanie: Czy to są działania wystarczająco skuteczne?
I odpowiedź może być tylko jedna: Nie!
I tak dochodzimy do swoistej ściany z napisem, że: Moralnie dobrego działania, oczekiwanego wyboru nie da się zadekretować ustawą, restrykcyjnym zakazem, czy instrukcją należytego postępowania.
Tak jest w sprawach o mniejszym kalibrze moralnego kanonu, jak i w tych najcięższych, które co pewien czas (a taki czas właśnie nadchodzi w niedzielę 13 października), wtaczają, niczym ciężkie działa, różne polityczne byty, by dowalić tym z przeciwnego obozu.
Aborcja i jej liberalizacja w sejmowych postanowieniach, związki partnerskie osób ze środowisk mniejszości seksualnych, najlepiej ubrane w powagę urzędowego dokumentu, a i na koniec „buntownicy” o orientacji hetero, którzy nie zamierzają legalizować swojego związku uważając, że żaden papierek im nie jest potrzebny, dla potwierdzenia miłości.
Nie da się zaprzeczyć, że w tych wszystkich przypadkach głównym „zainteresowanym” jest Kościół, bo to on od wieków jest swoistym depozytariuszem moralnego ładu, a tenże zostaje drastycznie naruszony, kiedy np. młoda kobieta (często pozostawiona sama ze „swoim problemem”), decyduje się na zabicie swojego nienarodzonego dziecka i dokonuje tego w aborcyjnej klinice, czy ginekologicznym gabinecie.
Dla osoby wierzącej życie ludzkie zaczyna się od chwili poczęcia, i to winni uszanować wyznawcy „naukowego”procesu tworzenia się ludzkiej istoty z jakiegoś zlepku komórek, które tak nie do końca wiadomo, kiedy z fazy płodu stają się już ludzką istotą.
Moralnego ładu nie można jednak zabezpieczyć nawet najlepszą ustawą i dlatego Kościół powinien odrzucić pokusę, że to ktoś inny: Posłowie w Sejmie, czy jakieś oddolne ruchy świeckich aktywistów za życiem załatwią sprawę.
„Domu mam” (z „Zakochanej koloratki”) dedykowany przyszłym matkom, którym nie zawsze było po drodze z tym, że pod sercem noszą nowe życie, to przykład aktywnego działania ludzi Kościoła na rzecz obrony życia, także tego, które dopiero za kilka miesięcy miałoby doświadczyć cudu narodzin.
Kryspin

wtorek, 3 września 2019

Paedagogus w parafialnej salce



Po upalnym lecie, które co prawda kalendarzowo opuści nas dopiero za kilka dni, pozostały już tylko wspomnienia. Blednie lipcowa opalenizna, którą tak cierpliwie hodowaliśmy wylegując się na nadmorskich plażach i wspomnienia beztroskiego czasu urlopowego nic nie robienia także rozpłynęło się gdzieś w pierwszych przedjesiennych, porannych mgłach.
Mamy wrzesień i najkrócej moglibyśmy określić go miesiącem niosącym zmiany.
I nie myślę teraz tylko o rodzicach zabieganych w trosce o dobra przygotowanie swoich pociech do mierzenia się ze szkolnym dzwonkiem rozpoczynającym czas edukacyjnego wyścigu:kto lepszy, kto mądrzejszy i wreszcie komu na koniec obecnego roku szkolnego dane będzie osiągnąć oceny promujące go do lepszej perspektywy.
Tegoroczny miesiąc z kwitnącymi wrzosami zdaje się być szczególnie ważny dla wielu innych:
Z pewnością będzie to czas gorączki u setek tysięcy osób żyjących prowadzoną, niekiedy w sposób urągający wszelkim standardom przyzwoitości, kampanią w biegu po władzę.
Szczególny jest wrzesień tego roku, kiedy jedni chełpią się dopiero co wprowadzoną reformą naszych szkół, gdy inni z uporem maniaków nieustannie wyrażają swoje niezadowolenie, uważając to za bezsensowne manipulowanie przy czymś, co funkcjonowało od lat i było dobre.
Nie mnie osądzać po której stronie stoi racja w tej kwestii, chociaż przez wiele lat siedziałem w tygielku edukacji jako nauczyciel w dużej szkole mierzącej się z wyzwaniem dobrego wprowadzania w dorosłe życie kolejnych roczników, niekiedy trudnej młodzieży, której nie bardzo chciało się dorastać do odpowiedzialności.
Robiliśmy swoje.
I pamiętam z perspektywy wielu już lat, które minęły od tamtego czasu, że nie było to wcale takie łatwe, zwłaszcza na koniec miesiąca, gdy w okienku księgowości odbieraliśmy miesięczne pobory i nie było tego wcale dużo, nawet z wieloma nadgodzinami.
Pewnie chcielibyśmy zarabiać wtedy więcej i czuliśmy się nieswojo wiedząc, że poza szkołą łatwiej byłoby nam utrzymać rodzinę; a jednak trwaliśmy w tym wiedząc, że jeżeli nas zabraknie, to przyszłość wielu naszych podopiecznych rozwali się na wybojach ich dorosłych wyborów.
Wrzesień tego roku będzie inny od poprzednich, bo zaraz po nim nastąpi październik z dniem wyborów i z pewnością jeszcze nie raz przedstawiciele różnych opcji politycznych będą grali kartą z oznaczeniem:Szkoła, by ugrać dla siebie jak najwięcej.
Religia w szkole to jeden z kluczowych tematów sporów pomiędzy politycznymi oponentami.
Pisałem już kiedyś o tym, że nie jestem „fanem” księży na szkolnych korytarzach i miejscem religijnej edukacji winny być salki przykościelne, i jeden z ważniejszych elementów sporu odszedłby w niebyt.
Kolejnym elementem „koniecznych” zmian, z którymi winna mierzyć się współczesna szkoła, to edukacja seksualna maluchów i przygotowanie ich (od najmłodszych lat) od rozumienia, że ludzie, nawet różniący się w kwestiach obyczajowych, zawsze zasługują na równe traktowanie.
Tyle w założeniach domagają się zwolennicy tego projektu i tym na ubitą ziemię sprowokowali hierarchów, którzy zaraz w liście pasterskich poinstruowali rodziców, że pisemnym „veto” mogą przyblokować niecne zamiary przedstawicieli awangardy seksualnej wolności.
Nie sądzę, że rodzicielski podpis pod petycją rozdawaną po niedzielnych nabożeństwach załatwi problem?
Nie załatwi tego także kościelny katecheta negujący w trakcie lekcji religii tez swojego kolegi z pokoju nauczycielskiego, który dopiero co prowadził zajęcia promującego prezerwatywę, jako zabezpieczenie miłosnych igraszek dorosłych i małolatów także.
A czy w salce katechetycznej dobrze wyedukowany katecheta mógłby dzieciakom przedstawić „inną prawdę” w tych kwestiach?
Myślę, a nawet jestem pewien, że tak.
Do tego jednak potrzeba trochę wysiłku, rozsądnego wyedukowania katechetów, aby stali się kościelnymi pedagogami (paedagogus -prowadzący) i gotowości do rezygnacji ze szkolnych (państwowych) apanaży.
Kryspin

wtorek, 27 sierpnia 2019

"Znak, któremu sprzeciwiać się będą"



Często zastanawiam się, w którym miejscu byłby Kościół, gdyby na dziedzińcu Piłata Chrystus swoim milczeniem nie przyklepał wyroku na siebie, albo jeszcze wcześniej, kiedy na Górze kuszenia prowadził dialog z „księciem ciemności” i odmówił mu poddańczego pokłonu?
Pewnie historia zapisałaby się zupełnie inną treścią.
A Nazareńczyk postanowił realizować proroctwo, które jeszcze przed jego narodzeniem nakreślił stary Symeon w rozmowie z brzemienną Maryją-”Oto Ten przeznaczony jest na upadek i powstanie wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą”(Łk 2,34)
Decydując się na krzyż w realizacji zbawczego planu, ostatecznie przekroczył próg zawiedzionej nadziei tych wszystkich, którzy zdawali się być zachwyceni jego nauczaniem i snuli dla siebie plany świetlanej przyszłości, a może i ciepłych posadek w królestwie, o którym On tak często mówił.
Kiedy historia Jezusa znalazła swój finał na Golgocie, odeszli ze spuszczonymi głowami i tylko pomiędzy sobą szeptali, że oczekiwali zupełnie czegoś innego - ”a myśmy się spodziewali” (Łk 24).
A mogło by być tak pięknie....
Wystarczyło się dogadać z Piłatem, zaproponować Namiestnikowi lojalność i obiecać, że w swoim nauczaniu raz po raz (tak przy okazji) przypomniałby owieczkom ze zniewolonego kraju, że ich los jest bezgranicznie uzależniony od Rzymu i jemu trzeba służyć.
Wrogiem Piłata w krnąbrnej prowincji ten wędrowny nauczyciel z pewnością nie był, bo nauczał o jakimś tam królestwie nie z tego świata. Prawdziwym przeciwnikiem Piłata w Palestynie byli zarządcy jerozolimskiej świątyni, a nieborak z Nazaretu im naraził się najbardziej.
W myśl zasady, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, Piłat był skłonny zawrzeć ugodę z Jezusem i wcale nie żądał od niego wiele.
Trochę konformizmu ze strony Nauczyciela z Nazaretu i byłoby po sprawie.
No i tu trzeba jasno powiedzieć, że Jezus Chrystus nigdy nie przystałby na konformizm w swoim postępowaniu (z łac. conformo - nadaję kształt), czyli na zmiana postępowania, przyjmowania za swoje poglądów uwarunkowanych rzeczywistym bądź wyobrażonym wpływem ludzi narzucających „poprawne”myślenie i postępowanie w danej grupie społecznej.
Przeraża mnie świat, w którym ludzie kierują się zasadą, że nie ważne jest moje wewnętrzne przekonanie, że coś jest słuszne, a zamiast tego ważnym się staje zachowanie przychylnie oceniane przez osoby, które kiedyś wdarły się na szczyty władzy i teraz żądają służalczo-poddańczego zachowania swoich „wyznawców”.
To niestety się dzieje obok nas, tu i teraz; bo czymże jest konfrontacyjny ton niektórych środowisk żądających na przykład od Kościoła wycofanej akceptacji coraz większych prowokacji w kwestiach wiary i obyczajów, co od zarania było jednym z filarów stanowiących istotę tej instytucji.
Kościół nie może przyjąć konformistycznej postawy wobec żądań nieprzychylnych mu środowisk i może należy tylko ubolewać, że na taki kompromis (w imię zgody za wszelką cenę) są otwarci niektórzy ludzie do tej pory wydający się być blisko Kościoła.
Jest mi smutno, gdy widzę konformizm ludzi na przykład z politycznymi aspiracjami, ale daleko bardziej boję się konformistów w kościelnych zaułkach, gotowych do kompromisów z wysłannikami „księcia ciemności”, którzy w opakowaniu nazywanym humanistycznymi wartościami próbują rozsiewać jad nienawiści do Chrystusowego dziedzictwa jakim jest Kościół.
Przeraża mnie to, że funkcjonują w naszej rzeczywistości osoby (niekiedy pyszniące się naukowymi tytułami i aspirujące do zabierania głosu w przyszłym naszym parlamencie), które nie wahają się nawet wykorzystywać tragedii spowodowanej przez siły natury (tak jak to miało miejsce niedawno na szczycie Giewontu) i winą za to nieszczęście obarczać krzyż wzniesiony tam z potrzeby wiary przez mieszkańców polskich Tatr.
Krzyż od dwóch tysięcy lat jest znakiem nadziei i drogowskazem życia milionów, ale od zawsze jest także znakiem sprzeciwu ludzi spod sztandaru „księcia ciemności”
Kryspin

wtorek, 20 sierpnia 2019

Przygotowanie do życia w miłości



Kiedy zaczynałem szkolną edukację w 1964 roku, mama ubrała mnie w odświętną koszulę, starannie zaprasowane krótkie spodenki i tak wyekspediowała na pierwsze w moim życiu rozpoczęcie roku szkolnego.
Gdy teraz wspominam tamten czas, to wydaje mi się, że byliśmy (myślę o sobie i całym pokoleniu moich rówieśników) szczęśliwcami.
Przed nami, siedmioletnimi szkolnymi rekrutami, jawiła się klarowna perspektywa, w której szkolne lata miały nam służyć do poznawania otaczającej nas rzeczywistości i kształtowania w naszych głowach postaw życzliwości wobec innych ludzi, bez drążenia różnic pomiędzy nimi. Może dlatego murzynek Bambo, o którym czytaliśmy w elementarzu, to był nasz koleżka z dalekiej afryki i nikt nie myślał o nim przez pryzmat koloru jego skóry, czy wyznania.
I tak dorastaliśmy w latach szkolnej edukacji, a ci, których rodziny w niedzielne przedpołudnia nie omijały parafialnych kościołów, dodatkowo poznawali katechizmowe zalecenia, jak należy kochać bliźniego na wzór bożej miłości, i tak wzrastaliśmy w dorosłość.
Rok po roku stawaliśmy się coraz bardziej dorośli, co pokazywało się na naszych twarzach najpierw meszkowatym zarostem, który z czasem stawał się zaczynem pierwszych wąsików dumnie naśladujących zarost bohaterów szkolnych lektur.
Dziewczyny w tym samym czasie z „brzydkich kaczątek” przemieniały się w śliczne „łabędzie”, których urodę podkreślały krągłości, gołym okiem mówiące o różnicy pomiędzy nimi, a ich kolegami ze szkolnej ławy.
Wszyscy byliśmy tego świadomi i może dlatego stopniowo zanikały wspólne zabawy (chłopaków z dziewczynami), a na ich miejscu pojawiały się pierwsze miłostki i randki proponowane przez jedną ze stron, aby w czasie parkowego spaceru nieśmiało dotknąć ręki dziewczyny, a na koniec, ukradkiem musnąć ją pocałunkiem na pożegnanie.
I to było piękne, delikatne wkraczanie w emocje dorosłych relacji pomiędzy rówieśnikami.
Czy w tym samym czasie budziły się pragnienia naszych rówieśników o odmiennych preferencjach seksualnych?
Pewnie tak, ale to pozostawało w sferze ich prywatności i nikomu nie było nic do tego.
Napisałem powyżej, że szkoła mojego dzieciństwa jawiła się klarowną perspektywą i kiedy odwracam się do wspomnień, zdecydowanie pomagała nam stawania się dorosłymi w każdej dziedzinie naszego życia.
Pewnie, że przekraczając kolejne wtajemniczenia naszej dojrzałości robiliśmy niekiedy błędy, których później żałowaliśmy, próbując naprawiać to, co było możliwe do naprawy.
Żal mi, że dzisiejsza szkoła nie daje przejrzystości w kwestii edukowania naszych pociech do odpowiedzialnej dorosłości.
Pomijam już to, że nasze dzieci co chwilę są wplątywane w spektakl nienawiści dorosłych, którzy używają ich niczym żywych tarcz, próbują dopiec okopanym w swoich przekonaniach politycznym przeciwnikom.
Przyznam, że przeraża mnie, od kilku miesięcy lansowany, pomysł wprowadzania do programów szkolnych, a co za tym idzie, do umysłów dzieci tematów, w których miłość sprowadza się do seksualnego zaspokojenia, a miarą dorosłości w zachowaniu jest wyzwolenie od jakichkolwiek hamulców w kwestiach moralności.
W książce, która była moim literackim debiutem, zauważyłem, że w naszych szkołach bardzo forsuje się potrzebę edukacji seksualnej, przygotowanie do życia w rodzinie sprowadza tylko do
sypialnianego łóżka małżonków (partnerów), a cała reszta jest jakby mniej ważna.
Stąd moje pytanie na koniec „Zakochanej koloratki”:
Dlaczego w programie edukacyjnym naszych pociech zupełnie pomija się kwestie ich przygotowania do życia w miłości?
Póki co, to pytanie nadal pozostaje bez odpowiedzi, i to mnie smuci.
Kryspin

wtorek, 13 sierpnia 2019

Kościół ma problem



     Może niektórym czytelnikom wyda się to już nieco nudne i pewnie zapracuję sobie na uwagi w stylu, że ktoś się zawiódł moim wracaniem do tematów, które do cna przewałkowały różnego rodzaju media od brukowców karmiących się każdą sensacją, nawet tą nie do końca rzetelną, po opiniotwórcze czasopisma rezerwujące dla siebie miano poważnych, publikujących tylko wyważone treści, i do tego podpisane głośnymi nazwiskami prasowych tuzów.
     Wracam do „tęczowej zarazy”, czyli problemu Kościoła, do którego odniósł się, w tych źle odebranych słowach, czołowy hierarcha tejże instytucji gromadzącej w trakcie liturgicznych zgromadzeń spore rzesze wyznawców.
     Może zanim przejdę do istoty dzisiejszego tematu, kolejny raz opowiem się po stronie krytykowanego przez niektóre środowiska biskupa, i kolejny raz postaram się to uzasadnić:
    Metropolita krakowski, co sam wielokrotnie tłumaczył, nie kierował określenia „tęczowa zaraza” do kogokolwiek ad personam, a nazwał tym mianem jedynie sposób manifestowania poglądów środowiska tęczowej flagi, czyli osób domagających się równego traktowania każdego człowieka bez względu na orientację seksualną.
    Trzeba też jednak jasno powiedzieć, że żądania manifestujących są słuszne, ale nieszczęśliwie, zważywszy na sposób, artykułowane.
    Każdemu człowiekowi należy się szacunek i nikogo nie powinno się stygmatyzować. To dotyczy także orientacji seksualnej, i co za tym idzie, także potrzeb w tej sprawie, jeżeli nie są one obiektywnie rzecz ujmując dewiacjami, nie mówiąc już o zachowaniach ściganych prawem, i tego nie neguje także Metropolita.
    Kościół ma jednak inny problem z ruchem gromadzącym ludzi spod tęczowej flagi i to nie dlatego, że ci pukają do drzwi tej instytucji, bo oni w nim już są: jako szeregowi wierni i ci w liturgicznych szatach także.
    Kiedyś, gdy rodzice przynieśli swoją nowo narodzoną pociechę do parafialnej świątyni, poprosili kapłana o chrzest dla ich owocu miłości, i nikt wtedy nie żądał deklaracji, że będzie to bezproblemowy członek wspólnoty wiary, bo Kościół ze swej natury od zawsze gromadzi ludzi z ich słabościami, które próbuje co prawda okiełznać w konfesjonałach przebaczenia, ale i tak czyni to z połowicznym skutkiem, bo apel: „idź i nie grzesz więcej”, rozmywa się w ludzkiej niedoskonałości.
    Problem dzisiejszego Kościoła polega na tym, że on sam w sobie wymaga zmian, niektórych bardzo radykalnych, dotykających nawet niezmiennych, jak się dotąd wydawało, ustaleń określanych mianem dogmatów, a niekiedy i takich, które tylko przez wieki obrosły przeświadczeniem niemożności zmian (na przykład kwestia celibatu wśród duchownych).
    Problemem Kościoła nie jest „tęczowa zaraza”, ale swoista rewolucja wśród pewnych środowisk i jednoczesnym braku woli dialogu z obu stron.
    Tęczowa barwa niezadowolonej grupy domagającej się swoich praw w Kościele, to nie jedyny odgłos domagających się spełnienia swoich oczekiwań.
    W kolejce oczekujących na swoje miejsce w katolickiej wspólnocie wiary stoją także i inni „wykluczani”, jak chociażby małżonkowie skażeni piętnem nieudanej miłości zaklepanej kiedyś sakramentalnym „Tak”.
    W ich przypadku Kościół zdaje się zauważać problem, dlatego też widać działanie Franciszka idące w stronę poluźnienia więzów zakazów w stosunku do tej grupy wiernych.
    Pewnie podobne stanowisko przyjmie Watykan w kwestii tęczowych buntowników, ale wszystko w miarę rozsądku, którego z pewnością zaprzeczeniem jest forsowanie przez środowiska LGBT żądania, by Kościół stał się „tęczowym”, bo w tym kierunku niestety zmierzają prowokacje: kolorowa korona ikony częstochowskiej, czy parodia liturgii sprawowana przez faceta z durszlakiem na głowie.
    Kościół nigdy nie powinien być zawłaszczany przez jakąkolwiek opcję, czy orientację, bo zaprzeczyłby misji, dla której prawie dwa tysiące lat temu powołał go Jezus Chrystus .
Kryspin, 

środa, 7 sierpnia 2019

"Psy szczekają, karawana idzie dalej"



Od kilku miesięcy trwa spektakl wzajemnych pretensji w kwestiach prawa do zajmowania stanowiska w sprawach o których katolicka nauka wydawała się do tej pory jasna i jednoznaczna.
Kościół nigdy nie dopuści do kompromisu z nieporządkiem moralnym, za jako uważa praktykowanie zachowań seksualnych innych od tych, które od wieków wyznaczały poprawność praktyk zgodnych z głoszoną teologią moralną. Ta zaś swoje korzenie ma w dogmatach, niepodważalnych ustaleniach mających z kolei swoje kotwice w tradycji Kościoła i nauczaniu samego Jezusa Chrystusa, czyli w Piśmie świętym.
-Roma locuta, causa finita - Rzym przemówił, sprawa skończona.
Jeżeli do tego dorzucić jeszcze hierarchiczną podległość i posłuszeństwo tworzące drabinę zależności, w której na samym szczycie prawa do zabierania głosu Kościół posadowił biskupów, w prostej linii sukcesorów apostolskich przyjaciół Mistrza, to ostatni zgrzyt, kiedy to hierarcha krakowski dokonał oceny środowisk głoszących wolność od kościelnych zakazów i tę ideologię określił „tęczową zarazą”; to staliśmy się nie tylko świadkami, ale i uczestnikami tego kryzysu.
Tylko kwestią czasu było więc to, aż środowiska mało przychylne Kościołowi podniosą krzyk na jawną, w ich ocenie prowokację ze strony ważnego przedstawiciela Episkopatu i w konsekwencji posypały się głosy, że taka zniewaga winna być brzemienną w skutkach, dla arcybiskupa, no i dla całego środowiska, które się utożsamia z tym obraźliwym stwierdzeniem.
Swoje święte oburzenie, dołożyli prominentni politycy opozycji, którzy od wielu miesięcy zagryzają palce szukając skutecznego sposobu dowalenia rządzącym i w konsekwencji przejęciu „korytka” władzy, i tu niczym manna z nieba wpadł im w ręce kazus arcybiskupa, który wdał się w konflikt z ruchami popieranymi przez politycznych opozycjonistów.
Teraz wystarczyło tylko kilka konferencji prasowych i krytyczna ocena wypowiedzi hierarchy, a i na koniec stanowcze żądanie, by ten podniósł łapki do góry i ze wstydem przyznał, że przesadził, no i na koniec odszedł w niesławie z zajmowanego urzędu.
-„Psy szczekają, karawana idzie dalej”, można by podsumować raban, jaki zrobiono wokół słów z krakowskiej homilii arcybiskupa, gdyby nie głos ze środka tejże karawany.
Na scenie politycznej oceny zjawił się kolejny krytyczny cenzor słów hierarchy, choć określenie, że był to głos ze środka karawany, w kontekście słów, jakie padły, stawia znak zapytania, czy aby wypowiedział je przedstawiciel przychylny Kościołowi.
Znany, można rzec medialny zakonnik, zaapelował wprost do arcybiskupa, by ten nie tylko przeprosił za złe słowa z wawelskiej katedry, ale uznając swój błąd, zrzekł się piastowanego urzędu, a zaraz potem rozpoczął pokutę, by z dala od świata, w modlitwie i odosobnieniu próbować naprawić krzywdy, jakich się do;puścił swoją homilią.
Przyznam, że z niedowierzaniem przyjąłem słowa znanego Dominikanina, bo choć nie podlega on bezpośrednio biskupiej władzy, bo ślubował posłuszeństwo swoim zakonnym przełożonym, to jednak w hierarchicznym porządku nie ma prawa do takiego ataku wobec bądź co bądź jednego z najwyższych rangą przedstawiciela naszego kościoła.
Zdenerwowany zakonnik w białym habicie wiedział, że jego sugestie, żądania, warte są przysłowiowego „funta kłaków” i może dlatego zaraz po tym zaapelował, aby i inni pisali listy wzywające nie tylko do dymisji hierarchy, ale i zmian w ocenie moralnej tak drażliwych i niesłusznie ostro określonych przez biskupa sprawach.
To bardzo przykre, że jesteśmy obecnie świadkami kłótni, sporów, przepychanek:kto ma rację i kto komu dołoży; bo w efekcie nie będzie od tych (zajadłych nienawiścią) słów, ani o jotę lepiej.
Zakonnik na koniec swojej krytycznej oceny zaapelował o listy poparcia dla swojego „świętego oburzenia” i może to jest ten promyk nadziei na lepsze jutro polskiego Kościoła.
Może warto aby obudziła się w nas potrzeba głośnego mówienia o tych sprawach, które winny ulec zmianie, by Kościół stał się prawdziwy i nasz jednocześnie.
Piszmy o tym co nas boli w Kościele, nie koniecznie ograniczając się do oceny stwierdzenia o „tęczowej zarazie”
Kryspin,

wtorek, 30 lipca 2019

Religiotyzm



No i oberwałem za próbę obiektywnej oceny działań zakonnicy z ulic Kalkuty, która dla świata już na zawsze będzie utożsamiała osobowość zarażoną wirusem miłości i współczucia wobec cierpienia, nad którym tak mało serca okazywali wolni od biedy mieszkańcy tego indyjskiego molocha.
Czytelnik, z pewnością reprezentujący obóz przeciwników wartości determinujących budzenie ducha współczucia wobec ludzkiego cierpienia, co jest jednym z filarów katolickiej wiary; wprost dokonał krytycznej oceny zachowań Matki Teresy, uważając ją za szkodliwy produkt chorej, kościelnej filozofii uznającej ludzkie cierpienie za coś istotnego w doskonaleniu naszego człowieczeństwa.
...”To jest wykładnia filozofii katolickiej, w mojej ocenie wybitnie szkodliwej społecznie”-pisze mój mailowy adwersarz i zaraz dodaje:
Korporacja, którą Pan reprezentuje, od kilkunastu wieków stoi w moralnym rozkroku, opierając się obłudnie, z jednej strony na fałszywej "dobroczynności", "miłości bliźniego" i.t.d,
a z drugiej strony gromadząc niezliczone dobra materialne, zapewniające jej władzę nad owieczkami i baranami.”
Wydaje mi się, że już gdzieś słyszałem podobne określenia o owieczkach i baranach zaganianych kościelnymi pastorałami?
Mój mailowy rozmówca poszedł dalej w swojej analizie, i dokonał medycznej diagnozy mojego skażenia wirusem Religiotyzmu, i tu wprawił mnie w zakłopotanie, bo pierwszy raz spotkałem się z tym określeniem i dlatego od razu rzuciłem się do komputerowej encyklopedii, by zrozumieć czym objawia się ta choroba, której i ja stałem się ofiarą:
Religiotyzm - rzadko diagnozowana (mimo to często występująca) forma upośledzenia umysłowego, spowodowana przez intensywną indoktrynację religijną, przede wszystkim w wieku dziecięcym.”
No i dowiedziałem się, że zostałem zainfekowany, a co za tym idzie, w moim organizmie buszuje ten wirus niszczący moje zdroworozsądkowe myślenie.
Pół biedy, gdyby ta choroba dopadła tylko mnie, ale z tego co widzę, ten problem dotyczy wielkiej rzeszy tych, którzy nie tylko z deklaracji, ale i z potrzeby serca uznają wartości chrześcijańskie za dobre drogowskazy do wewnętrznego rozwoju.
Czytelnik, ten który zdiagnozował nie tylko mój Religiotyzm, nie pozostawił nas z niepewnością, co mamy uczynić, by znów stać się „zdrowymi”.
Mam nadzieję, że młode pokolenie odejdzie w końcu od religii opartej o groby, truchła, trupie czaszki i piszczele, wyglądające z każdej bez wyjątku katolickiej świątyni, zza każdego rogu, i zajmie się realnymi problemami naszej planety – przeludnieniem, zalewającymi nas odpadami, dewastującymi środowisko naturalne, a nie problemami semickich plemion bliskiego wschodu sprzed wielu tysięcy lat.”
Przyznam, że przeszły mnie ciarki czytając ten manifest, który określiłbym mianem Antyreligiotyzmu, by nie użyć bardziej dosadnego określenia.
Przeraża mnie, że antidotum na wszelkie zło, to zniszczenie w ludziach wiary, wyrwanie korzeni, na których wyrosło tyle dobra stanowiącego kręgosłup naszej historii.
Już kiedyś próbowano budować ludzki raj wolny od „opium dla mas” i wtedy liczono, że nowe pokolenie rozprawi się z wszystkimi problemami:
  • Przeludnienie to żadne zmartwienie: pobudujemy kliniki z taśmową regulacją urodzeń, programową eutanazją ludzi chorych, starych.
  • Zalewające nas odpady nie będą problemem, bo nowi, światli obywatele będą dbali o czystość środowiska.
Jeżeli objawami Religiotyzmu są: wrażliwość na ludzkie cierpienie i współczucie wobec tych, których los, a niekiedy i źli ludzie, boleśnie doświadczyli, to ja chcę nadal być dotknięty tym „wirusem”.
Kryspin

sobota, 27 lipca 2019

Rzucić palenie po latach nałogu- to trudne, ale możliwe!



-Mam na imię Kryspin i jestem niepalącym palaczem- tak mógłbym przedstawiać się każdemu, bo z tego powodu odczuwam dumę i potrzebę mówienia o tym.
Mój licznik wolności od nałogu, który pielęgnowałem przez ponad czterdzieści lat, w dniu dzisiejszym (27.VII, 2019 r.) pokazał 150 dzień bez tytoniowego dymu.
Rzucenie palenia nie jest czymś prostym i łatwym, o czym przekonałeś się pewnie nie raz, kiedy kładłeś się spać z postanowieniem: „od jutra nie palę!”
Niekiedy zakupiłeś sobie dodatkowe zabezpieczenia: plastry nasączone nikotyną, tabletki mające zniwelować głód tytoniu , i obudził was następny poranek, a z nim poranna kawa, no i jak tu odmówić sobie „rytualnego” dymka?
Później droga do pracy i oczekiwanie na autobus, który spóźnił się jak zwykle, a obok mnie nieszczęśnicy denerwujący się tak samo jak ja, że nie zdążą na czas....ale oni i tak są w lepszej sytuacji, bo swoje zdenerwowanie mogą złagodzić zapalonym papierosem....a ja od rana nie palę, ale choć przez chwilę postoję blisko i dyskretnie powdycham kłębiący się wokół dymek.
Pobyt w pracy wcale nie pomaga wczorajszemu postanowieniu, bo przecież od zawsze lubiłem przerwy, kiedy z innymi palaczami dbaliśmy o to, by znaleźć chwilę na kolejnego dymka.
Wieczorem Michał wprosił się na wspólne oglądanie meczu. Pewnie przyniesie ze sobą browary i jak mam mu powiedzieć, że nie zapalę z nim, kiedy razem będziemy emocjonowali się kolejną zmarnowaną sytuacją pod bramką przeciwników?
Tak moglibyśmy mnożyć preteksty, by przy wieczornym rachunku sumienia rozgrzeszyć swoją porażkę z „pochopnie”poczynionego postanowienia.
Może kiedyś uda mi się spełnić to przyrzeczenie dane samemu sobie i uda mi się rzucić nałóg, ale może to będzie kiedyś, na jutro jestem za słaby, albo przeciwności, którymi częstuje mnie życie póki co są zbyt wielkie!
Nie palę od 150 dni!!!! Bez wspomagaczy, bez cierpienia głodu za codzienną porcją nikotyny i jestem szczęśliwym, wolnym człowiekiem!
Może dlatego chciałbym się z tobą podzielić tym, jak udało mi się zasmakować tego zwycięstwa!
Jeżeli chcesz - ujawnię Ci tajemnicę mojego sukcesu i gwarantuję, że także i Ty osiągniesz zwycięstwo przestając palić!
Zadzwoń do mnie:- 536 425 831
Pozdrawiam, Kryspin

wtorek, 23 lipca 2019

Hyde Park studzi gorączkę sporu.



    Od kiedy pamiętam, zawsze fascynował mnie londyński Hyde Park, i nie chodzi mi o to, że od małego byłem miłośnikiem angielskich ogrodów, bo pięknem przyrody zachwyciłem się o wiele później.
    Ten królewski skwer (całkiem spory-ponad 159 hektarów) praktycznie od chwili zakupu angielski monarcha (Henryk VIII) przeznaczył na miejsce, gdzie poddani mogli swobodnie się gromadzić i wyrażać swoje poglądy, z jednym zastrzeżeniem, że w słowach i gestach nie będą dotykać majestatu miłościwie panującego.
    Wertując karty historii możemy więc doczytać, że przez stulecia ten zielony obszar gościł wielu znanych ludzi ówczesnych czasów, którzy na stałe zajęli miejsca w podręcznikach historii.
    Wystarczy wspomnieć, że tam głosili swoje przemyślenia chociażby: Marks, Lenin i wielu innych, którym daleko było do popierania tamtego porządku politycznego, jakim była monarchia.
     I nikomu nie przyszło do głowy, by w trakcie nawet najbardziej kontrowersyjnych wystąpień wobec głoszących swoje przekonania używać siły; a jedynym dozwolonym sposobem wyrażania swojej dezaprobaty na zasłyszane rewelacje była możliwość ustawienia swojego zydelka ( małego taboretu), by z jego wysokości wyrazić zdanie odmienne.
    Tak sobie myślę, że pomimo tego, iż gospodarczo udaje się nam od jakiegoś czasu galopem doganiać najbardziej rozwinięte kraje naszego regionu, to w kwestiach kultury politycznych sporów, czy sposobu manifestowania swoich oczekiwań, chociażby w kwestiach odmienności, która jest niezbywalnym prawem każdego człowieka, jeszcze nam daleko do innych.
    Na poparcie przytoczonego powyżej zdania odniosę się do ostatnich „kwiatków” z naszego podwórka, czyli marszu ludzi spod tęczowej flagi, którzy ostatnio skrzyknęli się na wschodniej flance naszej kochanej ojczyzny i..?
   No właśnie, kolejny raz powtórzył się scenariusz, w którym spotkali się po jednej stronie zwolennicy kolorowego ( i prowokacyjnego przemarszu) i naprzeciwko ich przeciwnicy, którzy przybrani w białe koszulki ze znakiem zakazu do pewnych zachowań, dali jasny przekaz, że nie zamierzają ustępować pola tym pierwszym.
   Dopełnieniem tego nieciekawego obrazu stały się oddziały policyjne, które uzbrojone w armatki wodne i ochronne tarcze, wyznaczyły bufory bezpieczeństwa, by nikomu z „aktorów” tego przedstawienia włos z głowy nie spadł.
Jednak myliłby się ktoś, gdyby uznał, że wymieniłem już wszystkich uczestników tej historii.
   Trzeba otwarcie powiedzieć, że w tym wszystkim są jeszcze „aktorzy drugiego planu” tych ulicznych manifestacji: politycy od lewa do prawa- każdy z inną rolą.
   I na koniec pozostają jeszcze ci, których kolorowi uczestnicy tychże zgromadzeń szczególnie „umiłowali” ludzi Kościoła, których wyznawcy ideologii LGBT uznali za osobistych wrogów ich wolności.
   I w ten sposób moralność oparta na chrześcijańskich wartościach stała się przysłowiowym „chłopcem do bicia” i jakie by stanowisko nie zajęli w tych kwestiach hierarchowie, zawsze byłoby to złe.
   No i reasumując można by tę zaistniałą sytuację skwitować krótko:
-„Jak się nie obrócisz, to i tak d.... zawsze będzie z tyłu”.
    Tak więc sytuacja wydaje się być bez wyjścia, a je nie zamierzam dalej drążyć tematu, kto ponosi większą winę za obecny stan niezgody, i wyrokować po jakiej stronie pozostaje słuszność, ale tak sobie myślę, że może dobrze by było gdyby wyznaczono w każdym z naszych większych miast taką strefę Hyde Parku i mogliby się w nim gromadzić zwolennicy najróżniejszych opcji, by tam manifestować swoje prawa do inności?
    No i jeszcze jedno: byłoby to o wiele tańsze, licząc chociażby koszty policyjnych akcji, i do tego bardziej przyjazne rozwiązanie dla tych wszystkich, którzy uważają, że ulice ktoś kiedyś wytyczył, by służyły lepszej komunikacji pomiędzy, niekiedy oddalonymi od siebie, ludźmi.
Kryspin