wtorek, 28 września 2021

Wiara ceremonialna


W opublikowanym ostatnio raporcie na temat religijności w niedalekiej od nas Holandii podano, że w skomplikowanej strukturze wyznaniowej tamtych wspólnot Kościoły chrześcijańskie grupują większość ludzi, którzy deklarują swoją wiarę w życie po życiu.

Jeżeli jednak ponad połowa Holendrów opowiada się za materialistycznym światopoglądem, w którym nie ma miejsca na wiarę w Boga, to ten obraz jawi się mało optymistycznie.

Dodatkowym problemem jest ceremonialny charakter okazywania swojej wiary, który ogranicza się do rzadkich spotkań z wiarą, najczęściej ograniczanych do bycia w świątyni przy ceremoniach chrztu, bądź przy ostatnim pożegnaniu kogoś bliskiego.

Jak podają prowadzący ankietowy sondaż, tylko niecały jeden procent wiernych deklaruje systematyczne swoje uczestnictwo w niedzielnej mszy, i owszem z przyjmowaniem eucharystii, ale bez sakramentu pokuty, który wydaje się być zbędnym dodatkiem, kiedy w trakcie nabożeństwa wierni odklepują wersety spowiedzi powszechnej, więc to wystarcza.

Kościół na zachodzie Europy generalnie jest w odwrocie i może dlatego coraz więcej świątyń zmienia swoje przeznaczenie i są adoptowane: na markety, biblioteki publiczne bądź najzwyczajniej na lokale mieszkalne.

Na szczęście u nas jednak nie jest tak źle, mógłby stwierdzić ktoś mało wnikliwy i zakodowałby sobie miraż wyjątkowości naszego bożego poletka, ale byłby w błędzie.

Co prawda zdarzają się wśród naszych duszpasterzy rygoryści, którzy żyjąc przeszłością potrafią się postawić i odmówić ceremonii pogrzebowej przysłowiowemu Kowalskiemu, bo ten za życia szerokim łukiem omijał kościelne podcienia, ale to tylko skutkuje otwartym buntem bliskich zmarłego i powoduje ich święte oburzenie z doniesieniem do przełożonych ramola w sutannie, a ci grając rolę dobrego wujka łagodzą zarzewie buntu i kierują ich do sąsiada z pobliskiej parafii, który w zastępstwie rygorysty pokropi trumnę z nieborakiem.

Polski Kościół, a ściślej rzecz ujmując, nasi wierni niechybnie także zmierzają w kierunku ceremonialnego praktykowania swojej wiary, i to jest niestety,( dla kościelnych władz) nieodwracalny trend.

W jednej z parafii dużego miasta odbywała się uroczystość chrztu nowego członka miejscowej wspólnoty i z tej okazji na rodzinną imprezę zjechali bliscy i dalsi krewni malucha, któremu w tym uroczystym dla niego dniu towarzyszyli także najbliżsi, czyli rodziciele i braciszek, który swoją chrześcijańską inicjację, choć równie nieświadomie, przeżywał kilka lat wcześniej.

Po kościelnej ceremonii( licząc także mszę poprzedzającą ten sakrament), trwającej ponad godzinę, najbardziej zadowoloną osobą zdawała się być babcia maluchów, która nie mogła ukryć zadowolenia, że starszy z wnusiów tak wzorowo przetrwał pobyt w świątyni będąc tam drugi raz, bo pierwszą wizytę zaliczył przed laty, kiedy to jemu ksiądz polewał głowę w trakcie sakramentalnej ceremonii.

Póki co polski Kościół zdaje się być pogrążony w błogim śnie i zdaje się nie zauważać tego, co puka do jego drzwi, a co w sposób nieunikniony zmieni rzeczywistość wiary wśród naszego społeczeństwa.

Młode pokolenie już nie powieli tradycyjnego podejścia do praktyk religijnych swoich rodziców, co daje się zauważyć chociażby na niedzielnych nabożeństwach, które coraz częściej przypominają zebrania żywcem wzięte ze spotkań kół emerytów, a ludzi młodych, uczestniczących we mszach, można policzyć na palcach jednej ręki.

Kryzys wiary zachodniego społeczeństwa ma w tle obojętność z którą podchodzą do tych spraw tamtejsze społeczeństwa i może jest teraz najwyższy i ostatni czas, aby tego syndromu uniknąć w naszej rzeczywistości, a za to już odpowiedzialność poniesie sam nasz Kościół, otwierając się na oczyszczenie, i nie chodzi tylko o skandale nim targające, ale o mądrość przyciągania do Boga dobrem kapłanów z powołania i hierarchów wolnych od szklanego klosza odrealnionej rzeczywistości, poza którym nie docierają do nich głosy tych, którzy są także członkami tej samej wspólnoty.

Kryspin

piątek, 24 września 2021

Młodzież nie chce religii w szkołach

 


Gdyby ktoś zdobył się na okresowe wprowadzenie eksperymentu pedagogicznego i wprowadził fakultatywność wszystkich lekcji będących dotąd obowiązkowymi przedmiotami nauczania, to mógłby się zdziwić, jak wielu uczniów skwapliwie skorzystałoby z możliwości rezygnacji z nielubianych zająć. Umysły ścisłe z radością wymazałyby ze swoich lekcyjnych planów większość przedmiotów humanistycznych, a osoby borykające się z trudnościami w przyswajaniu wzorów matematycznych wykreśliliby przedmioty ścisłe.

Nie ma co się oszukiwać, młodzi ludzie nie lubią szkoły, a jeżeli nawet z ochotą powrócili do lekcyjnych sal, to tylko po to, aby odnowić zażyłości z przyjaciółmi, i nic ponadto.

Sądzę, że na palcach jednej ręki można by wyliczyć takich pedagogów, którzy realizując edukacyjne założenia potrafią zarazić swoją pasją podopiecznych i tych należałoby pominąć oceniając efekty wyżej zaproponowanego eksperymentu.

Z pewnością w tym elitarnym gronie nie znalazłby się ksiądz katecheta dumnie kroczący po korytarzach szkoły, którego obraz nadal mam w pamięci, choć od naszego spotkania minęło już sporo lat.

Jego głupawo zadowolona mina, kiedy z dziennikiem lekcyjnym zmierzał do pokoju nauczycielskiego, została w mojej pamięci jak jakiś groteskowy obraz namalowany przez tych, którzy przy okazji ustrojowej transformacji wcisnęli do ustaleń konkordatowych lekcje religii w systemie państwowej oświaty.

Jestem z pokolenia, które wiedzę o boskim planie zbawienia dla wszystkich pobierało w przykościelnych salkach katechetycznych i pomimo tego, że upłynęło od tamtego czasu tak wiele lat, to nadal pozostał w mojej pamięci zapach tych przybytków i podniosłość jedynej w swoim rodzaju atmosfery, że zbieraliśmy się tam,bo zwyczajnie czuliśmy potrzebę lepszego poznania Tego, który ukochał nas tak bardzo, że zapragnął się dzielić z ludźmi swoją boską miłością.

Obecnie mamy do czynienia z trendem, który można by powiązać z czasem zdalnego nauczania, ale tak nie do końca jest to prawda, bo problem z nauczaniem religii w szkolnych salach pojawił się już o wiele wcześniej, o czym donosiły media, kiedy odnosiły się do swoistego buntu młodych rezygnujących z uczestnictwa w tych nieobowiązkowych zajęciach.

Przez lata był to jednak tylko lekki pomruk narastającego krytycznego stosunku młodych do niskich kompetencji zatrudnianych w szkołach religijnych edukatorów, którzy nie potrafili sprostać wyzwaniom, z jakimi przyszło im się mierzyć.

W tym roku szkolnym nastąpił już efekt śnieżnej kuli, która nabrała rozpędu i to, co do tej pory miało incydentalny charakter, teraz zaowocowało prawdziwym armagedonem, bo nie inaczej należałoby określić skalę rezygnacji młodych ze szkolnych lekcji religii.

Jeden z księży katechetów, zatrudniony w zespole szkół mieszczącym się w wojewódzkim mieście, zapytany o przyczynę tego narastającego kryzysu, stwierdził, że odpowiedzialnością za tę sytuację ponoszą sami uczący religii, bo unikając trudnych pytań, nie potrafią być obiektywnymi w ocenie tego, co powoduje krytyczny stosunek młodych wobec ciemnych spraw Kościoła.

Pewnie jest dużo racji w tym, o czym wspomniał wielebny, ale to nie wyczerpuje problemu.

Młodzi adepci edukacyjnego procesu stawiają szereg spraw w których dominują zarzuty, że nauczanie Kościoła rozmija się z codziennością, w której nieustannie są bombardowani informacjami o zdarzeniach dalece nie przystających do głoszonych idei.

Z pewnością młodzi mają wiele racji w swoim krytycznym stosunku do tych problemów, ale jest to także szansa, bo to jest głos wołający o zmianę, wytłumaczenie i pokazanie drogi, ale nie uczynią tego szkolni katecheci, którzy pozostaną w pustych lekcyjnych salach.

A może warto zrezygnować ze „zdobyczy” konkordatu w kwestii religijnej edukacji w szkolnych murach i powrócić do przykościelnych salek, aby tam spróbować odbudować nadszarpnięte zaufanie do głoszonych prawd.

Może w pobliżu bożego domu łatwiej będzie odpowiadać na najtrudniejsze pytania i odbudowywać to, co zostało zrujnowane głupawą pychą i samozadowoleniem tych, którym zabrakło pokory.

Kryspin

niedziela, 19 września 2021

Gorsze dzieci Jedynego Boga

 

„Gorsze dzieci Jedynego Boga”

Jeden z diecezjalnych włodarzy ostatnio nie wytrzymał i w trakcie niedzielnej homilii dał upust swojemu niezadowoleniu w kwestii swobodnego podejścia młodych ludzi do kwestii sakramentu małżeństwa. Hierarcha nie omieszkał wyrazić pretensji w stosunku do rodzicieli za braki należytego wychowania religijnego swoich latorośli, które coraz częściej pomijają błogosławieństwo ołtarza, decydując się na wspólne życie z ukochaną osobą.

Aby nie było tak monotematycznie, swój gniew skierował także w stosunku do lokalnych duszpasterzy, którzy po wielokroć wykazują się także zbyt małym zaangażowaniem w promowaniu małżeńskiego sakramentu.

Trudno nie odnieść wrażenia, że głos niezadowolenia hierarchy był czymś co można by określić wołaniem na puszczy, bo już od dobrych kilkunastu lat Kościół musi się mierzyć z brakiem pokornego stosowania się wypasanych owieczek do odwiecznych kanonów, które już nie mają dla nich takiej wagi i często obierają drogę swojej przyszłości bez tego, co dola pokolenia ich rodziców zdawało się być nieodzowne.

Problem wolnych związków lansowanych wśród młodych, to nie jedyny zgryz Kościoła, bo przecież nie tylko oni wybierają życie na marginesie sakramentów i nie tylko oni dokonują tego świadomego wyboru, bo obok nich staje rzesza innych „wykluczonych” z niedzielnej komunii, którym rodzinne życie się pokopało i z nowymi partnerami próbują realizować swoje pragnienie miłości.

Póki co Kościół stoi twardo na stanowisku, że takich wiernych traktuje jak odszczepieńców i odmawiając im prawa do pełnego uczestnictwa w życiu sakramentalnym, łaskawie godzi się na swoistą protezę i pozwala im na udział w niedzielnych eucharystiach jako obserwatorom stojącym gdzieś w podcieniach kościołów, i nic ponadto.

Co prawda coraz częściej odzywają się głosy zwolenników wyjątkowego dopuszczania takich nieboraków i dopuszczania ich do sakramentu ołtarza chociażby z racji wyjątkowych okoliczności, przy okazji ważnych wydarzeń religijnych dotyczących ich bliskich(komunia pociechy, czy pogrzeb najbliższej osoby), to jednak jak dotąd są zbyt słabe, albo słabi są sami zwolennicy tych nowości.

Nie dla wszystkich jednak Kościół stosuje taką samą restrykcyjną zasadę, bo dla „znajomych królika” otwiera drzwi umożliwiające obejście zakazów, co zdarza się chociażby w przypadku unieważniania już raz danego słowa przed ołtarzem.

Z przedziwnej „furtki”dotyczącej pełnego uczestnictwa w sakramencie eucharystii mogą skorzystać także sami słudzy ołtarza, kapłani sprawujący niedzielną eucharystię.

Wyobraźmy sobie, a nie jest to takie wyjątkowe zdarzenie, że wielebny w sobotni wieczór uległ pokusie i spędził upojne chwile z osobą, którą darzy zakazanym uczuciem i w niedzielny poranek musi się zameldować się przy ołtarzu.

Ze względu na zachowanie pozorów, Kościół dozwala mu na sprawowanie sakramentu i niejako post factum zobowiązuje go tylko do sakramentu spowiedzi, aby oczyścił się z popełnionego grzechu.

A wszystko po to, aby uniknąć zgorszenia i ucięcia spekulacji ze strony owieczek, które mogłyby domyślić się, że w intymnym życiu ich przewodnika nie wszystko było ok.

Przed jednym z kościołów zawisł niedawno baner, który stał się hitem internetu:

„Nie zaglądam innym do portfela, łóżka i sumienia”

Dla ścisłości należy zauważyć, że umieścił go proboszcz kościoła należącego do parafii polsko -katolickiej, czyli wspólnoty, której historia zamyka się w ostatnich kilkudziesięciu latach i daleko jej do liczonej w wiekach historii rzymsko-katolickiego giganta.

Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że w tym banerze zawiera się mądrość, po którą prędzej czy później będzie zmuszony sięgnąć także nasz katolicki Kościół, i z pewnością spotka się wtedy z takim samym entuzjastycznym przyjęciem wszystkich, którzy pragną żyć przekonaniem, że nie są tylko gorszymi dziećmi Jedynego Boga.

Kryspin

poniedziałek, 6 września 2021

Nie wolno niszczyć korzeni

 

Kardynał Wyszyński, którego Kościół po czterdziestu latach procesu kanonicznego zdecydował się wynieść na ołtarze, w trakcie swojej posługi wypowiedział znamienne słowa o walce, z jaką musi się mierzyć nasze społeczeństwo, aby zachować narodową tożsamość:” Będą atakowały nas siły, którym będzie zależało na tym, aby zniszczyć nasz naród, a początkiem ich działania będzie zdecydowany atak na Kościół”.

Te słowa jednego z największych mężów stanu, jakim bezsprzecznie był Prymas Tysiąclecia, przez lata zdawały się być tylko swoistym memento, które we współczesnym świecie zdawać by się mogły mało realne.

Po obaleniu totalitarnego reżimu, w którym dane nam było żyć od zakończenia II Wojny Światowej, rzeczywistość wolnej Polski zdawała się być najpewniejszym gwarantem dla swobód, także i tych dotyczących wolności wyznania także.

No może z niepokojem odnosimy się do kryzysów targających ościenne cywilizacje Bliskiego Wschodu, bo w ich wyniku co rusz doświadczamy kolejnych fali migracji, w których ludzie dalecy nam kulturowo i wyznaniowo także, próbują szukać swojej przyszłości na obcej dla nich ziemi.

Niepokoje większości próbują studzić zwolennicy wielokulturowości, którzy lansują tezę, że nawet ileś set tysięcy uchodźców nie zaszkodzą milionom rdzennej ludności poszczególnych państw starej Europy, a ileś tysięcy młodych rąk może zażegnać niedobory na naszym rynku pracy.

Pewnie nie do końca mają rację entuzjaści zapraszania do naszej rzeczywistości tychże nieszczęśników, bo rzeczywistość wcale nie jest tak jednoznacznie pozytywna, o czym mówią rdzenni mieszkańcy europejskich miast, którzy są przerażeni kulturową obcością przybyszów, wcale nie zamierzających okazywać wdzięczności za dar serca zapraszających.

Mnie zastanawia pewien fakt związany z emigracyjną falą uchodźców, którym przecież daleko bliżej by było szukać swojego bezpiecznego miejsca do życia w ościennych i zamożnych krajach arabskich, w których jednak nikt im nie proponuje pomocnej dłoni, a szejkowie swoją wrażliwość ograniczają tylko do petrodolarów, za które są gotowi stawiać meczety w europejskich azylach dla wyznawców Allacha.

To w nader jaskrawy sposób tłumaczy intencje obliczone na swoistą „ewangelizację” islamu, który zamierza w ten sposób wyautować chrześcijańską historię Europy, a to winno budzić niepokój.

W tym kontekście musi budzić niepokój ostatnia wypowiedź prominentnego posła partii opozycyjnej, który założył konieczność „opiłowywania” z przywilejów katolików w naszej rzeczywistości licząc jednocześnie na to, że w ciągu najbliższych lat staną się mniejszością w naszej ojczyźnie.

Podsumowując swoje sugestie dodał, że będzie to słuszna kara za przyjaźń z obecnie rządzącymi.

Pewnie, że można te słowa opozycyjnego posła wpisać w element walki politycznej, bo nie każdemu musi się podobać obecna władza, ale w tych stwierdzeniach wybrzmiało coś dalece bardziej niebezpiecznego, o czym mówił przed laty Prymas Wyszyński z troską wypowiadając się na temat przyszłości naszego narodu.

Kościół z pewnością ma wiele ciemnych stron z którymi musi się mierzyć, ale stawianie znaku nadziei na jego marginalizację, to podcinanie korzeni zasług, którymi przez stulecia był gwarantem naszej tożsamości narodowej i depozytariuszem polskości.

Proces laicyzacji z pewnością odciśnie swoje piętno na religijności naszego społeczeństwa i pewnie już nic nie będzie takie jak do tej pory, i z tym przyjdzie się mierzyć nam wszystkim.

Naszą narodową tożsamość w równym stopniu budują ludzie blisko związani z wiarą, jak i ci, którzy otwarcie deklarują „wolność” od chrześcijańskich korzeni, ale dla wszystkich winna być jedna troska i najważniejsza powinność: pielęgnować w sobie świadomość, że najważniejsza jest ta, którą nazywamy naszą ojczyzną, czyli Polska, a to można budować tylko w poczuciu wzajemnego poszanowania.

Kryspin