Kiedy zaczynałem szkolną
edukację w 1964 roku, mama ubrała mnie w odświętną koszulę,
starannie zaprasowane krótkie spodenki i tak wyekspediowała na
pierwsze w moim życiu rozpoczęcie roku szkolnego.
Gdy teraz wspominam tamten czas,
to wydaje mi się, że byliśmy (myślę o sobie i całym pokoleniu
moich rówieśników) szczęśliwcami.
Przed nami, siedmioletnimi
szkolnymi rekrutami, jawiła się klarowna perspektywa, w której
szkolne lata miały nam służyć do poznawania otaczającej nas
rzeczywistości i kształtowania w naszych głowach postaw
życzliwości wobec innych ludzi, bez drążenia różnic pomiędzy
nimi. Może dlatego murzynek Bambo, o którym czytaliśmy w
elementarzu, to był nasz koleżka z dalekiej afryki i nikt nie
myślał o nim przez pryzmat koloru jego skóry, czy wyznania.
I tak dorastaliśmy w latach
szkolnej edukacji, a ci, których rodziny w niedzielne przedpołudnia
nie omijały parafialnych kościołów, dodatkowo poznawali
katechizmowe zalecenia, jak należy kochać bliźniego na wzór bożej
miłości, i tak wzrastaliśmy w dorosłość.
Rok po roku stawaliśmy się coraz
bardziej dorośli, co pokazywało się na naszych twarzach najpierw
meszkowatym zarostem, który z czasem stawał się zaczynem
pierwszych wąsików dumnie naśladujących zarost bohaterów
szkolnych lektur.
Dziewczyny w tym samym czasie z
„brzydkich kaczątek” przemieniały się w śliczne „łabędzie”,
których urodę podkreślały krągłości, gołym okiem mówiące o
różnicy pomiędzy nimi, a ich kolegami ze szkolnej ławy.
Wszyscy byliśmy tego świadomi i może
dlatego stopniowo zanikały wspólne zabawy (chłopaków z
dziewczynami), a na ich miejscu pojawiały się pierwsze miłostki i
randki proponowane przez jedną ze stron, aby w czasie parkowego
spaceru nieśmiało dotknąć ręki dziewczyny, a na koniec,
ukradkiem musnąć ją pocałunkiem na pożegnanie.
I to było piękne, delikatne
wkraczanie w emocje dorosłych relacji pomiędzy rówieśnikami.
Czy w tym samym czasie budziły
się pragnienia naszych rówieśników o odmiennych preferencjach
seksualnych?
Pewnie tak, ale to pozostawało w
sferze ich prywatności i nikomu nie było nic do tego.
Napisałem powyżej, że szkoła
mojego dzieciństwa jawiła się klarowną perspektywą i kiedy
odwracam się do wspomnień, zdecydowanie pomagała nam stawania się
dorosłymi w każdej dziedzinie naszego życia.
Pewnie, że przekraczając kolejne
wtajemniczenia naszej dojrzałości robiliśmy niekiedy błędy,
których później żałowaliśmy, próbując naprawiać to, co było
możliwe do naprawy.
Żal mi, że dzisiejsza szkoła
nie daje przejrzystości w kwestii edukowania naszych pociech do
odpowiedzialnej dorosłości.
Pomijam już to, że nasze dzieci co
chwilę są wplątywane w spektakl nienawiści dorosłych, którzy
używają ich niczym żywych tarcz, próbują dopiec okopanym w
swoich przekonaniach politycznym przeciwnikom.
Przyznam, że przeraża mnie, od
kilku miesięcy lansowany, pomysł wprowadzania do programów
szkolnych, a co za tym idzie, do umysłów dzieci tematów, w których
miłość sprowadza się do seksualnego zaspokojenia, a miarą
dorosłości w zachowaniu jest wyzwolenie od jakichkolwiek hamulców
w kwestiach moralności.
W książce, która była moim
literackim debiutem, zauważyłem, że w naszych szkołach bardzo
forsuje się potrzebę edukacji seksualnej, przygotowanie do życia w
rodzinie sprowadza tylko do
sypialnianego łóżka małżonków
(partnerów), a cała reszta jest jakby mniej ważna.
Stąd moje pytanie na koniec
„Zakochanej koloratki”:
Dlaczego w programie edukacyjnym
naszych pociech zupełnie pomija się kwestie ich przygotowania do
życia w miłości?
Póki co, to pytanie nadal pozostaje
bez odpowiedzi, i to mnie smuci.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz