wtorek, 12 grudnia 2017

Owoce zakazanej miłości


    Już za kilka dni rozbłyśnie gwiazda zwiastująca nadejście magicznej nocy, która pierwsza stała się świadkiem cudu miłości Boga do ludzi.
   Gdybym przygotowywał kazanie na wieczorną pasterkę, pewnie wyliczałbym sprzeczności towarzyszące narodzinom Bożego Syna, przyszłego Zbawiciela, który swój ziemski etap nie rozpoczął w królewskiej komnacie, na łożu wyściełanym atłasowym suknem, ale nad wyraz skromnie: w żłobie dla bydlątek, w skalnej grocie wykutej gdzieś na zboczu porośniętym trawami, na którym pasterze z okolic Betlejem wypasali swoje stada.
   Pozostawię pasterzom parafialnych wspólnot przyjemność wygłoszenia uroczystej Bożonarodzeniowej homilii i zatrzymam się na uniwersalizmie przesłania ukazującego narodziny syna Maryi, bo historia, która wydarzyła się w betlejemskiej stajni, niesie przesłanie dla każdego człowieka, niezależnie od jego religijnych przekonań.
   Dla wierzących to był początek zbratania się z Bogiem, który dla ludzi (zgodnie ze zbawczym planem) narodził się w ludzkim ciele.
   Dla tych, którzy żyją chłodnym racjonalizmem odrzucającym przyszłość poza obecną rzeczywistością, narodziny Jezusa ( tak jak i innych ludzi), to pokaz doskonałości natury, która jest zdolna do stworzenia arcydzieła jakim jest człowiek.
   Każdy człowiek, od chwili poczęcia zasługuje na miano cudu i winien być darzony szacunkiem.
Gdybyśmy przeprowadzili ankietę, wywiad z rodzicami nowo narodzonych dzieci, to na pytanie: „Kim dla nich jest ten maluszek ?”, zdecydowana większość odpowiedziałaby, że:
” To jest owoc ich miłości i spełnienie pragnienia, dzięki któremu ludzkie życie nabiera większego sensu!”
    Nie dla wszystkich i nie wszystkie dzieci są jednak spełnieniem pragnienia.
    Niekiedy dziecko jest kłopotem, „produktem ubocznym” czegoś, co nie ma nic wspólnego z miłością i wtedy w rodzicach nie ma radości, którą zastępuje paniczny strach przed opinią otoczenia, a niekiedy i przed sobą samym.
    Osobną grupę stanowią dzieci, które można by określić „owocami miłości zakazanej”: dzieci poczęte w nieformalnych związkach, owoce małżeńskich zdrad, czy złamania przyrzeczenia celibatu.
Czy w takich przypadkach można wyciągać wniosek, że one są kimś gorszymi?
Z pewnością nie!
    Ale w obiegowej opinii, zakorzenionej od dawna, za takowe uchodzą i najgorsze w tym wszystkim jest to, że Kościół (instytucja w cieniu oddziaływania której żyje większość z nas) temu sprzyja, stygmatyzując dzieci poczęte z „miłości zakazanej”.
    Takie dzieci stają się często kartą przetargową do naprawiania „moralnego, kościelnego porządku”: „Weźmiecie ślub, zalegalizujecie swój związek, to dzieciątko ochrzcimy”, i często to działa!
   W dalece gorszej sytuacji są dzieci- owoce kapłańskiej, „zakazanej miłości”.
   Kościół skazuje je na piętno życia bez ojcowskiej miłości, bo księdzu, który podpadł biskupowi łamiąc przyrzeczenie celibatu, którego owocem jest dziecko, przełożony pogrozi palcem, może nałoży miesiąc pokuty, albo przeniesie na inną parafię i sprawa wydaje się być załatwiona!
A dziecko?
   No cóż....ustanowi się jakąś kwotę, którą ojciec w sutannie będzie wpłacał na rzecz jego wychowania i po sprawie!
   Sprawa nie jest jednak załatwiona i co najgorsze w tym wszystkim, nie jest marginesem w Kościele, bo dotyka dzieci(liczonych w tysiące) żyjących z piętnem „owocu zakazanej kapłańskiej miłości”
   W „Zatroskanej koloratce” napisałem o zatrutych owocach celibatu z nadzieją, że będzie to przyczynek do refleksji nad absurdem tego kapłańskiego przyrzeczenia.
   Może dzieci kapłańskiej „zakazanej miłości” bardziej wykrzyczą ten absurd?

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz