wtorek, 8 listopada 2022

 

Non possumus.

Kiedy sięgam pamięcią do połowy lat siedemdziesiątych minionego wieku, czasu mojej decyzji o związaniu przyszłości z kapłaństwem, polski Kościół był w głębokiej opozycji do ówczesnej, socjalistycznej władzy i musiał się borykać z absurdalnymi i złośliwymi zarazem posunięciami świeckich decydentów, którzy uprzykrzali życie nie tylko wiernym, ale i ich duchowym przewodnikom.

Paradoksalnie jednak ten okres był dla Kościoła czasem stabilnego trwania dzięki wielkim przedstawicielom naszego Episkopatu z kardynałem Wyszyńskim na czele, którego historia zapamięta jako niezłomnego strażnika niezależności tej instytucji nigdy nie godzącym się na jakiekolwiek kompromisy z jego wrogami.

W tym miejscu warto także przywołać w pamięci jednego z hierarchów z południowej diecezji, biskupa Tokarczuka, który wykorzystując upartość swoich wiernych w budowie nowych świątyń, co przy powszechnej obstrukcji lokalnych władz w udzielaniu pozwoleń na budowę sakralnych budynków, stawało się zmorą lokalnych kacyków, bo świątynie powstawały niczym grzyby po deszczu.

Za cichym przyzwoleniem diecezjalnego szefa, parafianie posługiwali się chytrym podstępem, budując niby budynek mający w przyszłości pełnić funkcje mieszkalne, a po ukończeniu inwestycji prywatni właściciele w formie darowizny przekazywali je na cele sakralne.

Tworzenie nowych jednostek parafialnych nie miałoby sensu, gdyby brakowało kapłanów do ich administrowania, ale i w tym wypadku diecezja nie miała problemów, bo w tamtym czasie kandydaci do służby ołtarza zapełniali po brzegi seminaryjne mury.

Pozostając w historii polskiego Kościoła nie sposób pominąć chyba ostatniego z wielkich hierarchów, bezpośredniego następcy po Prymasie Tysiąclecia, kardynała Glempa, którego okres przewodniczenia naszemu Kościołowi przypadł chyba na najtrudniejszy okres końcówki stanu wojennego, który socjalistycznym władzom zwyczajnie się nie udał, bo nie udało im się sprowokować narodu do siłowego rozwiązania politycznego kryzysu.

To w prosty sposób doprowadziło do kolejnej prowokacji, której ofiarą stał się kapelan Solidarności ksiądz Popiełuszko.

Jego bestialska śmierć miała zaowocować wznieceniem niepokojów społecznych, których zakończenie miało ostatecznie spowodować siłowe spacyfikowanie nie tylko wzburzonych Polaków, ale i doprowadzić do zmarginalizowania naszego Kościoła, jako głównego wroga reżimowego systemu.

Pewnie sprawy mogłyby się potoczyć w najbardziej czarnym kierunku, gdyby nie Prymas Glemp tonujący wzburzenie rodaków.

To nie był łatwy czas dla Kardynała, bo wielu jeszcze przez lata miało mu za złe, że wtedy nie poprowadził rodaków do otwartej konfrontacji z siłami zła.

Historia jednak udowodniła, że się nie mylił i uchronił naród przed krwawą tragedią.

No i doszliśmy do przełomu w relacjach Kościoła z władzami, kiedy nastał czas po obaleniu systemu w początku lat 90-tych.

Kościół od tego czasu nie tylko mógł napawać się wolnością, ale także pełnymi garściami(dzięki podpisanej umowie konkordatowej) czerpać korzyści z nowego układu: do szkół powróciła nauka religii, a biskupi i nawet szeregowi kapłani stali się honorowymi uczestnikami świeckich uroczystości.

Od ponad trzydziestu lat mamy jednak do czynienia ze swoistym paradoksem. Kościół trwa w przyjaźni z tronem, ale chyba nie do końca mu służy taka sytuacja, czego dowodem jest ciągle pogarszająca się kondycja wiary, której nie do końca można tłumaczyć laicyzacją.

-”Rzeczy Bożych na ołtarzu cesarza nam składać nie wolno-Non possumus!

Te słowa Prymasa Wyszyńskiego definiują wszystko, choć wypowiedział je w 1953 roku komunistycznym władzom, ich aktualność winna determinować postępowanie Kościoła także i dziś.

Szkoda, że nie ma już tak wielkich ludzi w gronie naszych pasterzy.

Kryspin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz