Być świętym, to iść drogą ku nadziei.
W trakcie jednego ze spotkań autorskich zadałem licznie zebranym pytanie:
-Kto z was ma nadzieję na to, aby kiedyś zostać świętym?
Przez długi czas zapanowała cisza, ale zaraz potem odpowiedziała mi starsza kobieta:
-”No raczej nie mam nadziei na to, aby kiedyś dostąpić tego wyróżnienia”
....Pozostali zebrani zdawali się zgadzać z jej zdaniem znacząco potakując.
-Jeżeli takie jest wasze przekonanie, to po co trudzicie się, aby być uczciwymi, wrażliwymi na krzywdę ludźmi, co niedziela chodzącymi do kościoła, systematycznie przyjmującymi Chrystusa w Eucharystii, skoro uznajecie tę sprawę za przegraną?
-”No może w tym jest trochę racji, a Pan Bóg pewnie nie jest tak nieczułym jak nasz proboszcz, więc pewnie kiedyś osądzi nasze uczynki z przebaczającą miłością, więc i dla nas otwiera się szansa na wieczną nagrodę.”-po kolejnej chwili dodała kobieta.
Zbawienie, a więc stan świętości jest czymś zwyczajnym, do czego zmierzamy po ścieżkach naszych dziejów, ale jak niedawno w rozmowie ze mną zauważył mądry duszpasterz, kiedy zdecydował się dokonać oceny wiary wśród swoich owieczek, powiedział wprost:
-”Religjność wśród moich parafian oceniam na słabą czwórkę, ale świadomość wiary u nich oceniam na jedynkę.”
To pewnie zbieżne oceny, jakie mogliby wystawić duszpasterze większości parafialnych wspólnot, i to musi budzić troskę.
Wierni mają w sobie niską samoocenę w kwestii ostatecznego skutku ich wiary i trudno im przyjąć za pewnik przepełniony nadzieją, iż i dla nich Bóg przewidział miejsce obok siebie, i powinni mieć przekonanie, że niebo to nie tylko stan dla nielicznych.
To przykre, ale w tym momencie trzeba zauważyć, że do pielęgnacji tej niskiej samooceny wśród wiernych przyczynił się także Kościół swoimi decyzjami o kanonizacjach i ciągle poszerzającym się gronem błogosławionych, mających być swoistymi drogowskazami na drodze do świętości.
Nasz papież, Jan Paweł II wiódł w tej kwestii prym, ogłaszając w czasie swojego pontyfikatu tabuny nowych, uznanych przez Kościół świętych, nie licząc dodatkowo tysięcy kolejnych kandydatów do tego elitarnego grona, w postaci błogosławionych, i to teraz wydaje się kłopotliwą spuścizną jego papieskiej gorliwości.
Co prawda ówczesna głowa Kościoła poważyła się na kilka zmian w procesach kanonizacyjnych skracając między innymi czas na początek rozpatrywania wniosków postulatorów procesów, ale cała procedura nie uległa zmianie.
To jednak nie powściągnęło adwersarzy, aby krytycznie ocenić sam dobór kandydatów na ołtarze, czego efektem stał się chociażby artykuł popełniony przez „znawców” kościelnej łączki, jaki ukazał się ostatnio w onecie, gdzie pan Obirek(były zakonnik)wylał wiadro pomyj na jedną z głośniejszych kanonizacji ostaniego okresu, zaliczenia w poczet świętych zakonnicy z Kalkuty, Matki Teresy.
Według piszącego ona nie zasługuje na miano przyjaciółki Chrystusa, bo co prawda niosąc pomoc biedakom z Indii, wcale nie dbała o ich dobro, a wręcz karmiła swoją pychę ich cierpieniem.
Dodatkowo działająć razem z Jenem Pawłem II nie pomagała w rozładowaniu nadmiaru ubustwa chociażby sprzeciwiając się aborcji, a to byłby najlepszy prezent dla biedaków ze slamsów.
Autor tego artykułu zauważył co prawda, że świat doceniał heroizm zakonnic w białych chabitach, czego wyrazem były liczne wyróżnienia dla nich, łącznie z Pokojową Nagrodą Nobla, ale to wszystko i tak nie równoważyło zła jakie czyniły.
Pewnie i tak można opluć każde dobro, ale czytający i tak mogą mieć swoje zdanie.
Kościół zaliczając nielicznych w poczet świętych nie mówi, że oni się już narodzili w aureoli nieskalanych, ale swoim życiem ukazują drogę do doskonałości.
Pewnie przeglądając karty historii moglibyśmy znaleźć niejeden przykład na to, że świętość nie jest czymś zarezerwowanych dla wybranych i każdy wierzący, który jest na drodze swoich wzlotów i upadków, może zasłużyć sobie na miano przyjaciela Boga.
Kryspin
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz